sobota, 24 listopada 2012

Jesień z Bluesem, czyli kilka refleksji na temat recepcji



Powiadają, że kiedy Jerzy Waszyngton był jeszcze młodzieńcem, ktoś mu wytłumaczył, że przytupywanie w rytm słuchanej muzyki, kiwanie ręką bądź głową w jej takt i wszelkie manifestacje jej przeżywania nie przystoją dżentelmenowi, więc pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych do końca życia tego unikał. Mówiąc krótko, w odbiorze muzyki zachowywał się jak absolutny sztywniak. 

Być może ktoś kiedyś w ten sam sposób wychowywał większość publiczności tegorocznej białostockiej Jesieni z Bluesem, ponieważ obserwując salę (wypełnioną po brzegi) można było odnieść wrażenie, że oto siedzimy na koncercie symfonicznym wymagającym maksymalnego skupienia i bezruchu. Ludzie reagujący spontanicznie jakąś częścią ciała, lub całym (tańcząc) byli tak wyjątkowym widokiem, że od razu rzucali się w oczy. Powiedzmy sobie szczerze – kiedy zdecydowana większość sztywno siedzi przyklejona do swoich foteli, a tylko kilka osób się kiwa w rytm muzyki, ci ostatni wyraźnie odstają od normy, bo zachowują się … nienormalnie (normę bowiem ustalili sztywniacy). 

Kiedy Magda Piskorczyk postanowiła rozruszać salę i wręcz wyszła do publiczności idąc z mikrofonem przejściem pośrodku sali kina Forum do samego końca, publiczność siedząca zarówno po jej lewej jak i po prawej, i tak nie dała się porwać, choć Magda śpiewa magicznie, zaś jej kapela i chór to żywy dynamit. Ale gdzie tam, panie… Co ja się tam będę wygłupiał…? Ludzie popatrzą i będzie obciach na całą wieś… No dobra, miasto. 

Być może nasze wychowanie nie jest podobne do tego, jakie odebrał Jerzy Waszyngton, ale tak czy inaczej mamy szereg zahamowań wynikających albo ze strachu przed śmiesznością, albo generalnie z jakichś kompleksów. Być może źródłem naszego sztywniactwa jest ten sam czynnik, który nakazuje polskim mężczyznom nie tańczyć na weselach przed wypiciem dużej ilości alkoholu.

Przez krótki moment wydawało mi się, że to, że wczorajsza białostocka publiczność nie reagowała spontanicznie przy pomocy ciała na rytm bluesa, przy którym aż się chce przynajmniej przytupywać, spowodowane było faktem, że byli to ludzie w pewnym wieku. Mam tu na myśli ludzi w swoim wieku i nieco starszych. Jak się daje zauważyć, publiczności Jesieni z Bluesem przybywa lat, a młodych fanów bluesa jakoś nie robi się coraz więcej. Młodzież zajmowała chyba jeden, no może dwa rzędy z lewej strony (patrząc ze sceny). Reszta to byli zdecydowanie ludzie po czterdziestce (taki eufemizm…). 

Ktoś może odnieść wrażenie, że coś mnie ugryzło i zacząłem krytykować ludzi starszych z powodu samego ich wieku. Nic z tych rzeczy.  Chodzi o coś zupełnie innego. 

Od dzieciństwa lubiłem oglądać amerykańskie filmy, w których pokazywano chóry gospel. Przeważnie występują one w scenach, które dzieją się w murzyńskich kościołach. Zawsze kiedy zaczyna śpiewać chór, publiczność się ożywia, zaczyna się kiwać i wręcz tańczyć, a niektórzy popadają w stan ekstazy. Ta spontaniczność zawsze do mnie przemawiała – ten stan, w którym człowiek pozwala swojemu ciału reagować na to co słyszy nie cenzurując swojego zachowania, nie przepuszczając go przez filtr zasad wpojonych w drodze szkolnej i domowej edukacji, nakazujących zachowanie pełne rezerwy i unikania okazywania emocji. Niewątpliwie na co dzień znajdujemy się w szeregu sytuacji, w których całkowity luz i spontaniczność nie do końca się sprawdzają – zwłaszcza w pracy – ale kiedy przychodzimy na imprezę, która z założenia jest rozrywkowa, dlaczego nie pozwolić sobie na odrobinę luzu? W murzyńskim kościele wszyscy tańczą – starzy i młodzi. I chyba wiem dlaczego – ponieważ w tym stanie czują się szczęśliwi. Nie widzę nic złego w byciu szczęśliwym. 

Blues wprowadza mnie w stan, w którym na ten krótki czas zanika moje ego. Ci, którzy interesują się buddyzmem, wiedzą jak wielkim szczęściem jest pozbycie się poczucia indywidualnego „ja” i roztopienie się w rzeczywistości. Nie trzeba być jednak buddystą, żeby doznawać takich stanów i myślę, że każdy z nas faktycznie ich mniej lub bardziej świadomie doświadczył. Chwile szczęścia często przecież nazywamy „zatraceniem”, choć od razu kojarzymy to słowo z czymś bardzo negatywnym. Można się jednak zatracić pozytywnie i z korzyścią dla własnej kondycji psychicznej. 

Takiego momentu doznałem podczas koncertu Big Daddy Wilsona i jego dwóch przyjaciół. Już później doszedłem do wniosku, że blues, który zaprezentowali, nie powalał jakimiś popisami wirtuozerskimi (choć było kilka ciekawych popisów solowych gitarzysty i basisty), ale przede wszystkim elektryzował i hipnotyzował. Dobry blues rozpoznaję po tym właśnie, że od pierwszych dźwięków wchodzę wraz z muzykami w spazmatyczną synkopę, w której się zatracam. Uwielbiam te chwile, kiedy mnie po prostu nie ma, bo jest tylko rytm i dźwięki muzyki, bo ja i te rytmicznie wydawane dźwięki zlewają się w jedno. Te chwile nie trwają długo (na szczęście lub nieszczęście – zależy jak na to patrzeć), ale to one stanowią kwintesencję bluesa i tego, co blues daje ludziom. 

W odróżnieniu od koncertu Magdy Piskorczyk, kiedy to siedziałem wraz z żoną i koleżanką na z trudem znalezionych kinowych fotelach, podczas koncertu Big Daddy Wilsona stałem i pozwoliłem ciału reagować na muzykę. Jak kiedyś będziecie na koncercie bluesowym to gorąco polecam! 

Bodźcem do pozostania w pozycji stojącej podczas tego występu była pewna sytuacja, która też dobrze ilustruje stan umysłu tegorocznej publiczności. Otóż na Jesieni z Bluesem bywało tak, że ludzie często zmieniali swoje miejsca. Część szła pod scenę tańczyć, ktoś inny zajmował na jakiś czas wolne miejsce siedzące. Jak ktoś się zmęczył tańcem, siadał tam, gdzie widział wolny fotel. Miejsca nigdy nie były numerowane. Tym razem było zupełnie inaczej. Sala była wypełniona, co oczywiście jest dużym plusem. Pół rzędu wolnych foteli było zarezerwowanych dla VIPów. Na koncert Magdy Piskorczyk znaleźliśmy miejsca – początkowo podążyliśmy w kierunku tych zarezerwowanych (z daleka nie widać było naklejonych napisów), potem z trudem, ale znaleźliśmy jakieś. 

Po przerwie, zwyczajem ze starych edycji festiwalu, kiedy Big Daddy Wilson już zaczął grać, zajęliśmy pierwsze lepsze trzy wolne siedzenia. Pięć minut później przyszli ludzie, którzy siedzieli tam przed przerwą i zrobiła się sytuacja, jak za komuny, kiedy to czasami sprzedawano dublujące się bilety i robiła się awantura („To miejsce jest moje!” „Ale z mojego biletu wynika, że moje!” itd.). Kiedy pani powiedziała nam, że to miejsca jej i jej partnera, moja żona i koleżanka przesunęły się (na szczęście z tamtych siedzeń nikt ich już nie przegonił), natomiast ja wstałem i stanąłem sobie pod ścianą. Była to najlepsza decyzja, jaką podjąłem podczas tegorocznej Jesieni z Bluesem. Kiedy Big Daddy Wilson wybił rytm kolejnego utworu, cały się owemu rytmowi poddałem. 

Na koncercie Nocnej Zmiany Bluesa z Janem Błędowskim od początku nawet nie próbowałem znaleźć miejsca siedzącego. I to też była dobra decyzja. 

Jak już wspomniałem, w latach poprzednich przed samą sceną zawsze kłębił się niewielki tłumek (wielki być nie mógł, bo miejsca za mało) ludzi, którzy tańczyli. W tym roku niczego takiego nie dało się zauważyć. Być może działo się tak dlatego, że całą tę przestrzeń zajęli fotoreporterzy nieustannie robiący zdjęcia wykonawcom. Młodzi ludzie, którzy siedzieli w drugim rzędzie na lewo (patrząc od strony sceny), dobrze się bawili, ale nie wyszli pod scenę potańczyć. Znak czasów? 

Generalnie można było odnieść wrażenie, że oto publiczność filharmoniczna przyszła na koncert bluesowy i przyniosła tu swoje obyczaje. W żadnym wypadku nie można bowiem powiedzieć, że publiczność była niewdzięczna lub, że nie podobało się jej wykonanie utworów prezentowanych przez artystów. Wręcz przeciwnie. Każdy utwór wieńczyły rzęsiste brawa. Co jakiś czas udawało się skłonić publiczność do wspólnego klaskania w rytm muzyki.  Niemniej, na początku wymagało to dużo wysiłku.
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że publiczność rozgrzała się na dobre dopiero przy Nocnej Zmianie Bluesa, ale zaraz potem trzeba było już wyjść, bo był to już ostatni punkt programu. 

Poprzedniego dnia, czyli podczas występu grupy gospel The Jackson Singers, też widać było, że publiczność jest pozytywnie naładowana przekazem muzyków, ale gdyby nie wyraźne wezwanie do wstania i klaskania, spontanicznie nikt by tego nie zrobił. Zresztą kiedy tylko nadarzyła się okazja, żeby znowu usiąść wydawało się, że większość zrobiła to z ulgą. 

Jeśli chodzi o odpowiadanie śpiewem na wezwania ze sceny, było różnie, ponieważ prawdopodobnie części utworów publiczność nie znała lub angielszczyzna refrenu stanowiła zbyt wielkie wyzwanie. W ten sposób choć „He’s got the whole world in His hands” praktycznie się nie udało w wykonaniu publiczności, to już wszyscy pięknie śpiewali „down by the River side” i „Oh, Happy Day!” 

Wczoraj Magda na początek zaproponowała refren, którego prawdopodobnie nikt nie zrozumiał, więc bał się powtarzać. Potem było już trochę lepiej, choć daleko od „boskiego szału” z kościołów czarnych baptystów. Magda z pewnym wyrzutem zauważyła, że pewnie wszyscy sobie przypomną angielski, kiedy będzie występował Big Daddy Wilson i… miała dużo racji. Czarnoskóry muzyk przede wszystkim mówił i śpiewał z doskonałą dykcją (jeśli komuś się wydaje, że blues to musi być jakiś rytmiczny bełkot pod nosem w nikomu niezrozumiałym slangu, to stanowczo temu przeczę). Refren, który chciał, żebyśmy z nim śpiewali też był bardzo wdzięczny ("all we need is love" – jak z Beatlesów prawie). Sławomir Wierzcholski natomiast nie postawił wysokich wymagań językowych i dykcyjnych, przez co uzyskał chyba najlepszy efekt, bo publiczność z rozkoszą wykrzykiwała „Hau hau hau hau” czy „chory chory chory” (Jestem chory na bluesa). I naprawdę cała sala się na dobre rozbujała, ale w tym momencie niektórzy zaczęli już przezornie udawać się do szatni – prawdopodobnie, żeby później uniknąć długiej kolejki – i wracać na salę z okryciami wierzchnimi. Wielkie poczucie jedności, jakie daje wspólny śpiew i zabawa zaczęło się rozpraszać. 

Tegoroczna Jesień z Bluesem to również nagrody z okazji jubileuszów artystów. Magda Piskorczyk wystąpiła na tym festiwali równo 10 lat temu, a pamiętam to doskonale, ponieważ po jej ówczesnym występie napisałem spontaniczny list do Blues.pl, (gdzie go zamieszczono jako „głos nauczyciela z Białegostoku"), w którym wróżyłem Magdzie wielką przyszłość bluesową. Cały czas jestem wielbicielem jej głosu i tego, jak czuje bluesa (bez cudzysłowu!). Cały czas też trzymam za nią kciuki! Z racji specyfiki muzyki, jaką wykonuje, z pewnością nie może liczyć na wielką karierę w plastikowych mediach, dlatego życzę jej i sobie również, żeby blues i gospel nadal się rozwijały i przyciągały kolejne pokolenia fanów. Pięknym gestem ze strony Magdy było podziękowanie dla Eli Puczyńskiej, która od lat jest odpowiedzialna w Białostockim Ośrodku Kultury właśnie za Jesień z Bluesem i promocję młodych artystów. 

Nagrodę z rąk prezydenta Truskolaskiego (to m.in. dla niego były te zarezerwowane krzesła) odebrał Sławomir Wierzcholski, niedościgły mistrz harmonijki, który zadebiutował w Białymstoku 30 lat temu, za co również pięknie naszemu miastu podziękował. 

Ja osobiście doznałem wielkiego wzruszenia, kiedy Sławomir Wierzcholski zaprosił na scenę Jana Błędowskiego, który dla niego samego był już wzorem i idolem, kiedy dopiero zaczynał przygodę z muzyką. Jan Błędowski to skrzypek legendarnej grupy Krzak, która to w tym samym czasie co białostocka Kasa Chorych z Ryszardem Skibińskim, czyli na początku lat 80. (działali już w latach 70. ubiegłego stulecia) sprawiła, że blues był integralną częścią „mainstreamowej” sceny muzycznej. Moje pokolenie bowiem nie traktowało bluesa jako muzyki niszowej, ale jak najbardziej popularnej, choć oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Po tylu latach usłyszałem Jana Błędowskiego i jego skrzypce na żywo! Naprawdę wielkie przeżycie, zwłaszcza, że jest to nadal nie tylko wirtuoz swojego instrumentu, ale również żywiołowy showman. 

Za dwa wspaniałe wieczory spędzone w białostockim kinie „Forum” jestem niezwykle wdzięczny artystom, którzy zagrali i zaśpiewali tak, jak gospel i bluesa tylko można grać i śpiewać, czyli oddali temu całą swoją duszę. Wdzięczny jestem również organizatorom Jesieni z Bluesem, dzięki którym w ponure listopadowe wieczory mogę się przenieść w zupełnie inny świat. Świat, w którym jestem szczęśliwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz