środa, 3 lipca 2013

O konsumowaniu (od nieco innej strony)



Wszyscy bywamy producentami (w sensie, że coś wytwarzamy i komuś sprzedajemy) i konsumentami. Generalnie nigdy nie zdarza się to równocześnie. Przez jakąś część dnia jesteśmy ludźmi pracy i wtedy prawdopodobnie (bo różnie z tym bywa) coś tworzymy. Coś, co byśmy chcieli, żeby kupili konsumenci, bo dzięki ich pieniądzom my będziemy się potem cieszyć będąc konsumentami.

Ja wiem, że dzisiaj modne jest w pewnych kręgach narzekać na rozbuchany konsumpcjonizm, ale ja w tej całej krytyce wyczuwam sporą dozę hipokryzji, ponieważ wszyscy uwielbiamy konsumować, jeżeli już nie wyszukane jedzenie, ubrania czy samochody, to przynajmniej książki. O konsumpcjonizmie i o nas jako konsumentach pisał profesor Bauman, którego obserwacje na ten temat są akurat dość interesujące, i szkoda byłoby je zaprzepaścić z powodu niechlubnej przeszłości autora.

Owszem, są wśród nas tacy, którzy wykształcili w sobie, a może ktoś w nich wykształcił, umiejętność kontemplowania stanu własnego bycia i to jest oczywiście wspaniałe. Sam czasami doświadczam chwil, najczęściej kiedy siedzę w swojej kuchni, jest już późny wieczór i jest stosunkowo cicho, przestaję czytać książkę i przez pięć-dziesięć minut doświadczam tego, że jest po prostu dobrze. Oczywiście do tego stanu potrzebne jest brak dolegliwości wskazujących na zły stan fizyczny organizmu oraz niski stopień stresu (najczęściej spowodowanych jakąś zaległą robotą) tudzież wyrzutów sumienia. Nie można być przejedzonym, ale głodnym też nie. Taki stan idealnej równowagi i poczucia bezpieczeństwa.

Fajnie, ale w takim stanie przecież nie będziemy trwać wiecznie, bo nie jesteśmy pustelnikami ani zatopionymi w medytacji mnichami (obojętnie jakiego wyznania), tylko ludźmi cywilizacji zachodniej, w której, żeby żyć, trzeba produkować i skłaniać innych by konsumowali to, co wyprodukujemy. Ci, którzy tego nie robią, tylko przejadają resztki magnackiej fortuny, ale ci, którzy żadnej fortuny nie mają, ale też nic nie produkują, nie cieszą się naszym poważaniem. Kiedy widzimy bezdomnego zbierającego puste butelki, albo proszącego nas o złotówkę na bułkę, lub tanie wino, raczej nie myślimy, że oto spotkaliśmy kogoś, kto się oparł przytłaczającemu nas zewsząd konsumpcjonizmowi. O tych pierwszych mówimy „klasa próżniacza” (w Polsce w wersji szczątkowej), a o tych drugich – lenie, nieroby i nieudacznicy. Jeżeli więc ktoś narzeka na konsumpcjonizm, niech spróbuje samemu przeżyć bez konsumpcji, a jeszcze lepiej niech przestanie cokolwiek produkować (tzn. niech przestanie pracować) i nakłaniać innych do konsumpcji swoich produktów. Nie da się i jest to raczej naturalne. To konsumpcja napędza cywilizację. Wśród ludów, które jej nie uległy, mężczyźni całe dnie poświęcają na pogawędki na tematy niezobowiązujące, zaś kobiety tyrają na jałowych polach z poczucia obowiązku wykarmienia rodziny.

Kiedy między producentami a konsumentami istnieje jakaś równowaga, nie jest źle. Starsi Polacy (bo nie wiem jak młodsi) pewnie pamiętają wierszyk Juliana Tuwima:

Murarz domy buduje,
Krawiec szyje ubrania,
Ale gdzieżby co uszył, gdyby nie miał mieszkania.
A i murarz by przecie na robotę nie ruszył,
Gdyby krawiec mu spodni i fartucha nie uszył

(cyt. z pamięci, więc może nieco inna interpunkcja – tak, trochę się popisuję, znam ten wierszyk cały na pamięć)

Z czasów komuny pamiętamy, że był to tzw. rynek producenta. Można było kupić to, co producent wyprodukował, a jak nie było tego, czego sobie życzył konsument, tym gorzej dla konsumenta. To dlatego, kto się w ostatnich latach komuny, i jeszcze w pierwszych po, wziął za jakiś biznes, mógł być prawie pewien sukcesu, ponieważ konsument był dosłownie wygłodniały wszystkiego. Wystarczyło mu tylko coś podsunąć. Potem, na szczęście chyba, sytuacja się nieco zmieniła i staliśmy się bardziej wybredni, bo też pojawił się wybór. Co prawda podręcznikowe działania rynku osobiście zaobserwowałem tylko w branży komputerowej, gdzie faktycznie sprzęt gwałtownie taniał co dwa lata, a potem nawet i co rok (w miarę pojawiania się nowszych produktów), ale i tak nasz rynek przekształcił się w rynek konsumenta.

O tym, że każdy „Człowiek Pracy”, w imieniu którego działają politycy lewicowi, po pracy przekształca się w konsumenta świadomego swojej „władzy” pisał ostatnio Janusz Korwin-Mikke i tu akurat się z nim zgadzam.

Problem polega jednak na tym, że sytuacja staje się dość nieciekawa, kiedy jest więcej pisarzy niż czytelników, więcej mleka, niż jego amatorów, czy więcej pralek, niż tych, których na nie stać. Najzabawniejsze sytuacje występują w sektorze edukacji i bankowości, gdzie ludzie z tej samej branży "atakują" siebie nawzajem swoimi ofertami. Z pewnością dziwnie się czuje ktoś, kto jest odpowiedzialny za namawianie ludzi do brania kredytów, kiedy otrzymuje telefon od „kolegi” z innego banku, który oferuje mu dokładnie te same „produkty”.

Na rynku edukacyjnym jest podobnie, choć chyba nawet bardziej agresywnie. Otóż bowiem tutaj każdy chce nauczać innych i na tym zarabiać, i chce wtłoczyć swojego kolegę w rolę odbiorcy swoich usług, czyli konsumenta. Jeżeli np. magister historii, który uczy w szkole, musi wziąć udział w szkoleniu zorganizowanym przez swoich kolegów ze studiów, którzy albo zostali na uczelni, albo załapali się do pracy w kuratorium albo jakimś ośrodku szkoleniowym dla nauczycieli, to pewnie od czasu do czasu odczuwa pewną niezręczność sytuacji. Pamiętamy scenę z Buntownika z wyboru (Good Will Hunting, 1997), w której genialny i zarozumiały, choć nie posiadający formalnego wykształcenia, bohater upokarza studenta renomowanej uczelni, wyjaśniając mu prostą prawdę, że całą wiedzę (akurat ta dyskusja dotyczyła historii gospodarczej USA), za którą płaci grube tysiące dolarów, mógł nabyć po prostu w bibliotece, która jest za darmo. (Tak przy okazji – właśnie, w kraju, który jest symbolem konsumpcjonizmu i prywatnej własności wszystkiego, biblioteki są darmowe!)

Oczywiście nic nie zastąpi rozmowy z mądrym człowiekiem z chińskiego przysłowia i w tym wypadku obcowanie z naprawdę mądrym profesorem (bo nie wszyscy są tacy) może zdziałać cuda, a w wielu przypadkach, kiedy trzeba nabyć pewne praktyczne umiejętności, „trener” jest wręcz niezbędny, a w dodatku trzeba sobie otwarcie powiedzieć – mało kto z nas jest takim mistrzem samodyscypliny, który przeczyta i zapamięta wiadomości z lektur obowiązujących na jakimś kierunku studiów. A przecież z drugiej strony jest to możliwe!

Tymczasem wydawnictwa specjalizujące się w produkcji podręczników szkolnych, prześcigają się w ofertach szkoleń, kusząc nauczycieli z koeli swoją ofertą wydawniczą. „Weterani” rozmaitych kursów podyplomowych, dokształcających itd., opowiadają, że to, czym ich „częstowano” na tych szkoleniach, mieli już na studiach i to w o wiele szerszym zakresie. Niemniej ktoś gdzieś kiedyś wymyślił, że taki trening im się przyda i oni go muszą obowiązkowo odbyć.

Nigdy nie jest oczywiście tak, że z chwilą uzyskania dyplomu ukończenia wyższej uczelni stajemy się alfą i omegą w swojej dziedzinie. Doskonale o tym wiemy zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy dyplomy uzyskują ludzie, których należałoby cofnąć do gimnazjum. Nigdy nie jest tak, że nie możemy tego, co robimy, zrobić lepiej i aby się do tego przygotować dobrze jest skorzystać z oferty dokształcającej. Nigdy też nie jest tak, że nasz kolega ze studiów nie mógł się wyspecjalizować w czymś, na czym my się nie znamy. Jeżeli sami lub nasi przełożeni na podstawie uzasadnionych przesłanek widzą, że potrzebujemy dodatkowej wiedzy w danej dziedzinie, szkolenia są jak najbardziej potrzebne. Oczywiście pod warunkiem, że faktycznie oferują coś nowego, ciekawego i przydatnego. Gorzej jest, jeśli kurs jest obligatoryjny, bo ktoś „na górze” podjął taką decyzję, wysłany na niego musi sam za ten kurs zapłacić, a jego jakość pozostawia wiele do życzenia. W tym wypadku pojawia się bowiem dość silne podejrzenie, że kurs organizuje ktoś, kto po prostu ma dobry układ z ludźmi, którzy są władni zmusić konkretnych ludzi do zapisywania się na taki kurs, czyli do ustawienia ich w roli przymusowych konsumentów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz