poniedziałek, 22 lipca 2013

Wakacje w Berlinie: dzień drugi (cz. I)



We wtorek rano ruszyliśmy pożyczonym samochodem Ronniego do Erkner, skąd mieliśmy wsiąść w RE1 do Berlina. Pewien problem pojawił się, kiedy się okazało, że na rozległym parkingu przed dworcem kolejowym nie ma już ani jednego wolnego miejsca. Krążąc między rzędami zaparkowanych samochodów dostrzegłem, że jeden z nich nie stoi na wytyczonym miejscu parkingowym, a na trawniku. Naprzeciwko niego, na tym samym trawniku było jeszcze wolne miejsce, więc tam również postawiłem nasz samochód, licząc na to, że słynni ze swojej surowości wobec przestrzegania prawa Niemcy go nie odholują.

Ceny biletów w Niemczech w przeliczeniu na złotówki nie są niskie. Oszacowaliśmy jednak, że przy naszym budżecie i planie zwiedzania, nie będziemy wykupywać Berlin Pass. Nie kupiliśmy sobie również pięciodniowych biletów na wszystkie środki komunikacji miejskiej w strefach A, B i C. Nie jestem w tym momencie w stanie zrozumieć logiki kierownictwa niemieckiego transportu publicznego, ale o ile bilet jednodniowy na wszystkie pociągi (podziemne i nadziemne), autobusy i tramwaje, kosztuje 7 euro, to bilet pięciodniowy 37 euro. Jak by się nie przymierzać, na bilecie pięciodniowym jesteśmy stratni 2 euro. Za biletami jednodniowymi przemawiał również fakt, że w sobotę i niedzielę nie planowaliśmy korzystać z komunikacji miejskiej.

Ciekawostką jest jednak to, że można sporo zaoszczędzić jeżdżąc grupą. Grupą natomiast jest już pięć osób, za które bilet całodniowy kosztuje 16 euro. Będąc grupą trzyosobową wykupiliśmy bilet dla pięciu osób (oszczędzając na tym 5 euro). Nieco się bałem, że praworządni niemieccy kontrolerzy surowo ukarzą nasze cwaniactwo, ale okazało się, że nigdy się nie czepiali „niedoboru” osób w grupie. Tak przy okazji – na kontrole biletów trafialiśmy praktycznie codziennie. W odróżnieniu od Londynu, gdzie bilet przepuszcza się przez ustawione w tym celu automaty przy każdym wejściu i wyjściu z metra, w Berlinie nie ma żadnych bramek. Są tylko kontrolerzy biletów.

Wysiedliśmy na Savignyplatz, tak jak zaplanowałem sugerując się poradami przewodnika Pascala (co prawda przewodnik proponował zakończyć wycieczkę na Savigny Platz, ale ja nieco zmodyfikowałem kolejność). Naszym pierwszym celem była Kurfürstendamm. Szczegółowo naszą marszrutę opracowałem przy pomocy map Google, z tym, że w praktyce również często ją modyfikowaliśmy. Na Savignyplatz skręciłem w Knesebeckstrasse, zgodnie ze wskazówką, ale w odwrotnym kierunku. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, jak mówi stare optymistyczne polskie przysłowie (aż dziwne, że polskie), bo dzięki temu odkryłem dwie księgarnie, w których sprzedawano m.in. stare książki po 1-2 euro. Powziąłem postanowienie powrotu w te okolice ostatniego dnia przed wyjazdem w celu zakupienia jakiegoś ciekawego woluminu.

Minąwszy Goethestrasse, zorientowaliśmy się, że idąc w tę stronę, do Ku’damm nie dojdziemy, więc zawróciliśmy. Obejrzawszy drugie skrzydło Savignyplatz, przeszliśmy pod mostem S-bahnu i idąc Knesebeckstrasse, ale w kierunku odwrotnym niż dotychczas, doszliśmy do najważniejszej ulicy Berlina Zachodniego słynnej z bardzo drogich sklepów.
Naszym pierwszym celem była prywatne muzeum (żadne ogólnomiejskie zniżki w nim nie obowiązują) o angielskiej nazwie The Story of Berlin. Bilet (12 euro) obejmował samodzielne zwiedzanie wystaw muzealnych oraz wycieczkę (obowiązkowo z przewodnikiem) do schronu przeciwatomowego, traktowanego częściowo jako element muzeum, ale nadal gotowego do przyjęcia ewentualnych uciekinierów z zagrożonej atakiem jądrowym powierzchni.

Kazano nam czekać na początek angielskojęzycznej wycieczki w hallu. Kiedy więc zobaczyliśmy dość liczną grupę angielskich dzieciaków z nauczycielami, którzy oczywiście również mówili po angielsku, pomyśleliśmy, że to jest właśnie ta nasza grupa (mimo, że do punktualnego rozpoczęcia brakowało jeszcze pięciu minut) i dołączyliśmy do niej. Bardzo szybko się zorientowaliśmy, że mówiący po angielsku dorośli jakoś nie kwapią się do wyjaśniania czegokolwiek, na dodatek weszliśmy na piętro, co nie stanowiło raczej dobrej lokalizacji schronu przeciwatomowego. Liczne eksponaty, zdjęcia i narzędzia multimedialne faktycznie przybliżyły nam historię Berlina od XIII wieku po czasy współczesne. Żałuję nieco, że znowu zbyt późno się zorientowałem, że w muzeum wolno było robić zdjęcia. Aparat wyjąłem więc dopiero gdzieś w połowie zwiedzania.

Towarzyszący nam angielscy gimnazjaliści zrobili na mnie niezwykle pozytywne wrażenie. Zachowywali się cicho i wykazywali autentyczne zainteresowanie wystawą. W The Story of Berlin nie obowiązuje zakaz dotykania eksponatów, więc w miejscu, które przedstawiało typowy pokój berlińskiego mieszkania po bombardowaniu 1945 roku, jeden z angielskich uczniów położył się do łóżka i przykrył kołdrą, zaś jego koleżanki i koledzy robili mu zdjęcie.
Tenże sam gimnazjalista sam zaoferował swoją pomoc w zrobieniu nam (tzn. mojej żonei i mnie, bo Jola wolała przejść się po ku’dammskich sklepach) zdjęcia w pokoju przedstawiającym typowe mieszkanie enerdowskie z lat 60. ubiegłego stulecia. Żałuję, że nie zrobiłem też zdjęcia mieszkania zachodniego, które było obok.

Zjeżdżając windą ku wyjściu zapytałem młodych ludzi skąd są. Odpowiedzieli chórem, że z Anglii, zaś na moje bardziej szczegółowe pytania odpowiedzieli, że są z Cambridge i że są pierwszy raz w Berlinie. Bardzo mili młodzi ludzie.

Na dole jednak stwierdziliśmy, że w końcu wycieczka do schronu nam się przecież należy za tę niemałą cenę biletu, więc jej sobie nie odpuścimy. Niestety na anglojęzycznego przewodnika należałoby czekać ponad godzinę, zaś za dziesięć minut miała się zebrać wycieczka niemieckojęzyczna. Postanowiliśmy więc do niej dołączyć, wychodząc z założenia, że informacje na temat schronu sobie potem doczytamy. Młody przewodnik, który generalnie mówił po angielsku, ponieważ kilka minut wcześniej w recepcji udzielił mi informacji w tym języku, był bardzo dowcipny, ponieważ co kilka zdań uczestnicy naszej grupy wybuchali gromkim śmiechem, ale niestety nasza niemczyzna nie pozwalała na docenienie jego poczucia humoru. Neutralne twarze zachowały też dwie Francuzki, które chyba też niewiele rozumiały, i dwóch niemieckich nastolatków, którzy słowa przewodnika z pewnością rozumieli, ale chyba nie byli fanami tego typu dowcipów.

Rzędy składanych łóżek w ponurym podziemiu robiły wrażenie niezwykle przygnębiające. Zapasy żywności pozwalały na przetrwanie w schronie dwóch tygodni. Co ludzie mieli robić potem, nie wiem. Generalnie budowa schronu przeciwatomowego w Berlinie, nieważne, czy Zachodnim, czy Wschodnim, wydaje mi się bezsensowna. Gdyby w latach 60. atak atomowy miał przyjść ze wschodu, zniszczyłby przecież również wschodnią, komunistyczną,część Berlina i w ogóle kawał komunistycznego NRD. Gdyby zaś bombę atomową na Berlin Wschodni mieli zrzucić Amerykanie, niewątpliwie zniszczyliby również swoich sojuszników w Berlinie Zachodnim. Lata 60. ubiegłego stulecia to jednak przecież szczytowe czasy zimnej wojny, w której ludziom przychodziły do głowy różne pomysły. 

W "enerdowskim" mieszkaniu z lat 60. ubiegłego stulecia


 "Enerdowskie" wnętrze mieszkania z lat 60. XX w. i angielscy gimnazjaliści

Zachodnia limuzyna...


...i wschodni trabant

Moja żona na zabytkowym skuterze

Przygnębiające wnętrza zachodnioberlińskiego schronu przeciwatomowego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz