poniedziałek, 29 lipca 2013

Wakacje w Berlinie; dzień piąty. Poczdam i Berlin (cz. II)



Inne części Poczdamu poznaliśmy częściowo z okien samochodu. Tak było m.in. z rosyjską osadą drewnianych domów, zwaną Alexandrowką, gdzie w latach 1826/27 król pruski Fryderyk Wilhelm III osiedlił 12 rosyjskich chórzystów wojskowych. Następnie udaliśmy się w kierunku centrum, gdzie również mieliśmy okazję zobaczyć mnóstwo ciekawych budynków, ale o których nie posiadam żadnej wiedzy. Zaparkowaliśmy przy jednej z wąskich i cichych uliczek, żeby zaraz się znaleźć na ruchliwym deptaku, jakim jest Brandenburgerstraße. W Poczdamie odnalazłem wreszcie to, co uwielbiam w starych miastach, które odwiedzam podczas wakacji, a czego trudno uświadczyć w Berlinie – przytulną atmosferę wąskich ulic i stosunkowo niskiej zabytkowej zabudowy (maksimum 2 piętra). O ile w Berlinie najwęższe ulice przypominały łódzką Piotrkowską, to w okolicach Brandenburgerstraße odnalazłem wakacyjną atmosferę Zamościa lub Sandomierza.

Brandenburgerstraße jest pełna restauracji oferujących rozmaite kuchnie świata, ale ja chciałem wreszcie spróbować czegoś typowo niemieckiego. Przed jednym z lokali dostrzegłem na czarnej tablicy wypisane kredą Currywurst i Kartoffelsalat, w związku z czym zaproponowałem, żebyśmy się tam zatrzymali. Przy stoliku od ulicy powiedziano nam jednak, że od frontu to oni serwują włoskie pizze i makarony (sama nazwa lokalu na to wskazywała - "Noodles" - angielska nazwa niemieckiej restauracji specjalizującej się we kuchni włoskiej), natomiast jeżeli chcemy zjeść kiełbasę z sałatką ziemniaczaną, musimy się udać w podwórko. Wystrój części podwórkowej nie był już tak zachęcający, ponieważ składał się z kilku prostych stolików oraz stanowiska barmanki przewracającej kiełbaski na grillu. Co dziwne, Jola i Ronnie, którzy jednak woleli coś włoskiego, musieli nieco poczekać na swoje zamówienie, ponieważ trzeba je było złożyć we frontowej części restauracji.

Currywurst to stosunkowo niedawny „wynalazek” berlińskiej sztuki kucharskiej, choć zdążył się już stać kulinarną wizytówką stolicy Berlina. Nie jest to niestety danie zbyt imponujące, ponieważ składa się z upieczonej kiełbasy polanej keczupem z dużą ilością przyprawy curry – to cały sekret tego berlińskiego „specjału”. Osobiście wolę Bratwurst z musztardą.

Sałatka ziemniaczana natomiast była bardzo smaczna, choć to oczywiście również żadne skomplikowane danie. Każdy generalnie może je bez trudu przygotować sobie w domu. Sekret smaku tkwi w dobrych ogórkach i majonezowym dressingu przesiąkniętych dobrym octem.

Pani, która pełniła rolę zarówno kucharki (piekła kiełbaski na grillu), barmanki (nalewała piwo) i kelnerki (podawała do stołu), sprawiła, że tym bardziej nie żałowałem zajęcia miejsca na niezbyt ciekawym, choć na szczęście jasnym, bo nie wielkomiejskim, podwórku na zapleczu poczdamskiej kamienicy. Była to typowa „dziewczyna z sąsiedztwa”, „psiapsiółka”, z którą sąsiadki lubią wypić kawę i poplotkować (akurat odwiedziły ją w pracy dwie koleżanki, więc mogliśmy zaobserwować ten typ swojskiej babskiej serdeczności doskonale znany chyba pod każdą szerokością geograficzną). Na dodatek charakteryzowała się niezwykle żywą i ekspresyjną mimiką. Wyraziła pewne zdziwienie, że wolimy siedzieć na podwórku, zamiast w ogródku przy ulicy, ale Ronnie wytłumaczył jej, że ma gości z Polski, którzy chcą spróbować czegoś niemieckiego. Rozmawiając z naszym przyjacielem pochyliła się nieco, co robiło wrażenie chęci osiągnięcia pewnego stopnia przyjacielskiej  konfidencjalności, zaś przy wyjaśnieniach Ronniego bardzo wymownie spoglądała na nas i robiła minę wskazującą na głębokie zrozumienie. Do tego, jak się potem dowiedzieliśmy (moja znikoma znajomość niemieckiego nie była w stanie tego wychwycić), mówiła z bardzo silnym berlińskim akcentem. Wreszcie poczułem coś, co lubimy nazywać „klimatem miejsca”.

Przemierzywszy deptak w kierunku kościoła św. św. Piotra i Pawła, skręciliśmy przed nim w lewo we Friedrich-Ebert-Straße, gdzie po prawej stronie można podziwiać zupełnie inną architekturę, a mianowicie ceglane domy osadników holenderskich, zaś na wprost Nauener Tor, czyli jedną z okazałych bram wjazdowych dawnego Poczdamu. Wróciwszy na Brandenburgstraße udaliśmy się tym razem w kierunku przeciwnym, a mianowicie do poczdamskiej Bramy Brandenburskiej, wzorowanej na rzymskim łuku triumfalnym.

Po drodze mijaliśmy kolejne restauracje, bary i cukiernie, tudzież sklepy z pamiątkami i księgarnie. Co jakiś czas spotykaliśmy też ulicznych artystów pokazujących rozmaite sztuczki.



 Brandenburgerstraße, Poczdam, perspektywa w kierunku kościoła świętych Piotra i Pawła


"Klimatyczna" barmanka
 Berliner Currywurst i Kartoffelsalat

 Nauener Tor i holenderskie domy

 

 Brandenburgerstraße, perspektywa w kierunku Brandenburger Tor
Fryca (Fryderyka II Wielkiego) możemy spotkać prawie w każdym muzeum i w każdej księgarni

Poczdamska Brandenburger Tor

Po spacerze wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę Berlina. Po drodze znowu dostrzegłem szereg ciekawych budynków, których przeznaczenie i historia są mi nieznane. W granicach Berlina natomiast Ronnie zrobił nam przejażdżkę po miejscach, do których zorganizowane wycieczki raczej nie docierają. Jako nastolatek nasz niemiecki przyjaciel zjeździł cały Berlin Zachodni na motocyklu, więc zna niemal wszystkie jego zakątki.

„Wiesz, my mieszkaliśmy tutaj jak na wyspie, dlatego zwiedziłem ją dokładnie”, wytłumaczył mi swoją znajomość topografii miasta. Dojechaliśmy więc np. do miejsca, gdzie kiedyś była stara autostrada, a teraz jest to tylko fragment lasu, ponieważ autostrady przestano używać (co za marnotrawstwo!). Przewiózł nas drogą do „enklawy enklawy”, czyli części Berlina Zachodniego, którą z jego resztą łączyła tylko ta droga przebiegająca na terenie NRD.. Wielu z nas słyszało zapewne o blokadzie Berlina z końca lat 40. XX wieku, kiedy to zachodni alianci dostarczali drogą powietrzną całe zaopatrzenie, łącznie z węglem, co po 11 miesiącach doprowadziło do zdjęcia blokady przez Sowietów, jako bezcelowej. Podręczniki historii milczą natomiast o mniejszych akcjach „nękających” zachodnich berlińczyków przez ich komunistycznych rodaków, takich jak np. blokada takiej „zachodniej” wysepki pod pozorem remontu drogi. Podczas takiej właśnie nieoficjalnej blokady zaopatrzenie do takiej enklawy dostarczali helikopterami amerykańscy piloci. Na pamiątkę tych wydarzeń postawiono pomnik w postaci dwóch piór śmigła od helikoptera. Jest on niezwykle trudny do znalezienia, ponieważ stoi w na małym, ocienionym wysokimi drzewami placu zabaw z piaskownicą i drabinkami dla dzieci na osiedlu otoczonych zielenią ogrodów domków jednorodzinnych.


Przejechaliśmy również koło swego rodzaju skansenu, a mianowicie muzeum, w którym przez siatkę (było już zamknięte) można było dostrzec stare amerykańskie sprzęty wojskowe, m.in. samolot, oraz ten prawdziwy Checkpoint Charlie, czyli budkę na słynnym przejściu granicznym między dwoma Berlinami w czasach zimnej wojny, gdzie dzisiaj stoi jego replika.

Na koniec podjechaliśmy pod rzeźbę Wolfa Vorstella postawioną na trawniku pośrodku ruchliwego placu Rathenau, do skonstruowania której wykorzystano, jak zapewniał Ronnie, dwa zupełnie nowe samochody (cadillaki!).

Syci wrażeń, wróciliśmy do Gosen od strony południowej, mijając po drodze zielone krajobrazy lasów i jezior.






  Poczdam z okien jadącego samochodu. Jak widać, z trudem udało mi się "złapać" kopułę kościoła św. Mikołaja
Pomnik upamiętniający lotników amerykańskich dostarczających helikopterami zaopatrzenie do jednej z enklaw Berlina Zachodniego
 Oryginalny Checkpoint Charlie
Amerykański samolot z okresu zimnej wojny

Zwei Betoncadillacs in Form der nackten Maja autorstwa Wolfa Vostella z 1987 r., Rathenauplatz, Berlin


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz