Lubię obejrzeć coś Brechta, mimo, że nie jestem ani
komunistą, oraz mimo, że sztuki Brechta w ogóle nie są przyjemne w odbiorze.
Wręcz przeciwnie cała konwencja, konstrukcja postaci, a na dodatek muzyka Kurta
Weila, jeżeli mówimy o musicalach, od razu dają widzowi do zrozumienia, że
znajdujemy się w świecie sztucznym, karykaturalnie drewnianym i czarno-białym.
Brecht nie budował pogłębionych postaci, a jedynie ilustrował zjawiska
społeczne, które rozgrywały się przy pomocy postaci, które z kolei odgrywały sztywno
przypisane sobie role, bo jak się wydaje, innych ról odegrać nie mogły. Widza
zresztą nie musi obchodzić głęboka analiza psychologiczna postaci, ponieważ ta
mogłaby rozmyć wymiar zła, jaki taki np. Arturo Ui popełnia. Pozostaje więc
postacią potworną w swojej groteskowości, bowiem jakaś lalkowa, czy też
mechaniczna groteskowość to narzędzie, które się do przedstawienia takiej
potworności świetnie nadaje.
Z drugiej strony jednak, widz, nawet ten, który nigdy
wcześniej o Brechcie nie czytał, ani w ogóle nic nie wie o jego metodzie, po
pierwszych dziesięciu minutach sztuki wg jego tekstu wyczuwa, że nie ma do
czynienia z żadnym realizmem, ale ze swego rodzaju czarno-białym komiksem z
wyraźnym przesłaniem. Z artystycznego punktu widzenia jest to zabieg bardzo
interesujący bo oryginalny (tzn. w czasach Brechta był oryginalny, bo teraz
byłby tylko naśladownictwem Brechta), wskazujący na świadomy zabieg o naturze
właśnie czysto artystycznej, ale z drugiej strony wszyscy wiemy, że teksty
Brechta miały bardzo konkretny cel polityczny, ponieważ jego sztuka była
świadomie sztuką zaangażowaną.
Od czasu do czasu forma Brechta potrafi bardzo dobrze trafić
ze swoim przesłaniem do odbiorcy. Niemniej Brechta nie da się oglądać czy
czytać na okrągło, ponieważ w pewnym momencie następuje zmęczenie konwencją. Nie
można przez dłuższy czas żyć w matriksie, w którym wszystko narysowane jest tak
grubą kreską (no, chyba że ktoś może, nie znam wszystkich ludzi na świecie).
Choć większość odbiorców nie przepada też wcale za dogłębnymi wglądami w
mechanizmy psychiki bohatera dzieła literackiego, teatralnego czy filmowego, o
czym świadczy popularność tego, co czyta czy ogląda większość statystycznych
odbiorców na całym świecie, to jednak konwencja polegająca na takich właśnie zabiegach
przez wielu bardziej wyrobionych czytelników czy widzów uważana jest za oznakę
twórczości o najwyższej jakości.
Piszę o tym znowu zainspirowany fragmentem z książki Sławoja
Žižka, Od tragedii do farsy, w której stawia on m.in. tezę, że przedstawianie
pogłębionej analizy psychologicznej zbrodniarzy hitlerowskich jest zabiegiem
złym, ponieważ mógłby wywołać u odbiorcy zrozumienie dla tychże zbrodniarzy, a
w rezultacie do samej zbrodni. Fragment ten odnosi się do książki Jonathana
Littela, Łaskawe (będę musiał
przeczytać), której narratorem jest oficer SS, Maximilian Aue. Poprzez włożenie
całej historii w usta niemieckiego zbrodniarza, całość nabiera perspektywy
tegoż bandyty, a ten wszak będzie opowiadał o swoim życiu, jak każdy inny
człowiek opowiedziałby o swoim, a więc czytelnik pozna być może jego
dzieciństwo, jego drogę do kariery, relacje z innymi ludźmi, stosunek do pracy
i obowiązków służbowych itd. itp., z czego wyłoniłby się pewien logicznie
spójny obraz człowieka, którego działanie jakoś można zrozumieć. A przecież
potwornych zbrodni nie należy rozumieć, tylko zdecydowanie potępić.
Žižek cytuje austriacką noblistę, Elfride Jelinek, która
stawia pewne wytyczne co do artystycznej reprezentacji rzeczywistości. Pozwolę
sobie przepisać ten cytat:
Postaci na scenie powinny być płaskie jak ubrania na pokazie mody:
dostajesz tylko to co widzisz. Realizm psychologiczny jest odrażający, bo
pozwala nam uciec od nieznośnej rzeczywistości i schronić się w „luksusach”
osobowości, zatracić się w głębi pojedynczej postaci. Zadaniem pisarza jest
zablokowanie tego wykrętu i zagonienie nas w miejsce, gdzie będziemy potrafili
patrzeć na zgrozę bez emocji.
(w książce Žižka jest to cytat za Up from the Cellar, „London Review of Books”, 5 czerwca 2008)
Szczerze mówiąc doprawdy się dziwię, dlaczego Žižek nie
odwołał się do Brechta, który ww wytyczne stosował zanim Elfride Jelinek się
urodziła.
Dylemat polega jednak na tym, czy można się bezkrytycznie
zgodzić z Brechtem, Jelinek i Žižkiem. Przedstawianie płaskich postaci w
powieści, teatrze czy filmie to przecież zabieg starszy niż powieść i film,
(choć może nie teatr). Jest to bowiem metoda wzięta prosto z religii. Religie
przeciwstawiają się relatywizmowi, a przecież grzebanie się w psychice bohaterów
narracji i próby zrozumienia ich motywacji mogą niestety do relatywizmu
doprowadzić. Poszedłbym wręcz dalej – dobrze skonstruowana narracja ma sobie
taką moc przyciągania, że wręcz może co poniektóre, zwłaszcza młode umysły,
wręcz przeciągnąć na „ciemną stronę mocy”. Czy nie uważacie, że piosenka
niemieckiego dzieciaka zaczynająca się od jelonka, a przechodząca w pełen
nadziei refren „Tomorrow belongs to me” (jutro należy do mnie), ze swoją
świetnie skomponowaną melodią mogłaby wpłynąć na współczesnego widza?
Oczywiście oglądając „Cabaret” po raz pierwszy zdawałem sobie już doskonale
sprawę z tego jak zbrodniczym systemem był niemiecki nazizm i jak podstępną
metodą było przyciąganie młodych ludzi przez tę nieludzką ideologię, ale
melodyjka i „Tomorrow belongs to me” na kilka dni uczepiły się mojego umysłu.
Tak na marginesie, trafiłem niedawno na stronę „Frondy”,
czyli na katolicki prawicowy portal, na łamach którego pewna pani opublikowała
artykuł pełen oburzenia na temat treści pornograficznych, od których w
dzisiejszym świecie trudno się opędzić, m.in. w kolorowych czasopismach o
profilach zgoła niepornograficznych. Zacytowała kilka co pikantniejszych
fragmentów, opatrując je oczywiście odpowiednio krytycznym komentarzem. Jak to
z portalami internetowymi teraz jest, również czytelnicy mają okazję komentować
przeczytany artykuł. No i się zaczęło! Na biedną obrończynię czystości myśli
posypały się gromy w stylu, że chyba sama lubuje się w tego typu tekstach,
skoro takie cytaty publikuje na takim portalu, że przy okazji krytyki
przemyciła po prostu teksty pornograficzne, a jakiś szczery facet przyznał, że
zamiast się oburzyć na niecną pornografię wdzierającą się wszędzie w nasze
niewinne życie, przy czytaniu tekstu tej pani po prostu się podniecił.
Pojawia się teraz bardzo ważne, a wręcz fundamentalne
pytanie – co pisać, o czym pisać i jak, żeby osiągnąć swój cel, a przy okazji
nie wywołać efektów ubocznych, czy też wręcz naszemu celowi przeciwnych.
Osobiście uważam, że jest to zgoła niemożliwe, ponieważ spektrum możliwości
interpretacyjnych ze strony czytelnika jest doprawdy nieograniczone i nie jesteśmy
w stanie wziąć odpowiedzialności za wszystkie reakcje, jakie dana interpretacja
naszego tekstu wywoła. Swego czasu wspominałem o tym, jak to odczytałem Brideshead Revisited Evelyna Waugh jako
zjadliwą krytykę katolicyzmu, podczas gdy intencją autora było coś absolutnie
przeciwnego – jako katolicki konwertyta, Waugh chciał napisać apologię
katolicyzmu.
Tak samo jak autor nie może odpowiadać za emocje i reakcje,
jakie jego tekst wywoła u czytelnika, nie można też bezkrytycznie podchodzić do
celowych zabiegów autora, którego intencje nie są jednak do końca uczciwe. Doskonale
wiemy, że każdy tekst, cokolwiek byśmy nie myśleli na ten temat, ma na celu wywołanie pewnych konkretnych emocji i
refleksji, bo inaczej po prostu nie byłoby sensu takiego tekstu pisać.
W filmie dokumentalnym o Williamie S. Burroughsie (tym od Nagiego lunchu), na który trafiłem na
TVP Kultura kilka, czy już kilkanaście tygodni temu, a żałuję, że nie nagrałem
a następnie nie sporządziłem z niego notatek, bo jest tego wart, jeden z
wypowiadających się (niestety nie zapamiętałem nazwiska), powiedział, że
artystyczny tekst może być absolutnie wszystkim i nie ma żadnych ograniczeń
typu etycznego, które nie pozwalałyby takiego tekstu napisać. Ktoś może np.
popełnić straszliwą zbrodnię i ją opisać i może to być świetny tekst literacki.
W tym momencie prawie podskoczyłem, bo przecież taki tekst
powstał i to na dodatek na gruncie polskim. Mam tu na myśli Amok Krystiana Bali, który obecnie
odsiaduje wyrok 25 lat więzienia za popełnienie morderstwa ze szczególnym okrucieństwem.
Bala, który zamordował kochanka swojej byłej żony, opisał ze szczegółami zbrodnię
w powieści, która po wyjściu na jaw jego zbrodni została wycofana z księgarń.
Obecnie stanowi wielki rarytas kolekcjonerski. Miałem okazję swego czasu
przeczytać jakieś fragmenty w Internecie, ale nie doszedłem do samego opisu
zbrodni, ponieważ od samego początku styl uderza taką kiczowatością, polegającą
na egzaltacji i przeładowaniu przymiotnikami, że normalnie nie dało się tego
czytać. Jak podaje Wikipedia, podobno Roman Polański jest zainteresowany „ekranizacją
historii pisarza-mordercy”.
Dochodzimy do punktu, w którym nieuchronnie pojawia się
pytanie o etykę pisarza i pisarstwa. Niejeden artysta czy krytyk może się
oburzyć i stwierdzić, że artysty nic takiego nie obowiązuje. Z drugiej strony jednak
pojawia się ostra krytyka Marka Twaina za jego Przygody Huckelberry’ego Finna czy Josepha Conrada za jego Jądro ciemności z powodu rzekomego
rasizmu, jakiego doszukali się w tych tekstach wrażliwi krytycy.
Osobiście uważam, że artystę przede wszystkim obowiązuje
szczerość wobec siebie samego. Nic nie warte są prace napisane na zamówienie
jakiejś potrzeby politycznej, co znamy przecież bardzo dobrze z czasów komuny,
choć z drugiej strony istnieją teksty komunistyczne pisane ze szczerej wiary
pisarza-komunisty, któremu jeszcze nic nie otworzyło oczu.
Nie jest to temat łatwy, ponieważ grzęźniemy w pułapce
językowej, której na imię „sztuka”. Przed czasami angielskich romantyków
właściwie takiego dylematu by nie było, ponieważ nikt nie przypisywał artystom
nieograniczonego prawa do robienia tego, co im się tylko podoba. To od początku
XIX wieku artysta staje się wieszczem, demiurgiem, twórcą równym Stwórcy.
Tymczasem, gdybyśmy usunęli cudzysłowy oznaczające, że teraz
to już nie jest zwykłe życie, tylko „sztuka”, co zresztą obecnie artyści sami
dość często robią, i zaczęli traktować teksty artystyczne tak samo jak każde
inne, moglibyśmy je oceniać z punktu widzenia ogólnie przyjętych w społeczeństwie
norm etycznych (no, tutaj ostatnio też wiele uległo relatywizacji). Niestety
wtedy pokusa nałożenia na sztukę cenzury byłaby tak potężna, że tak naprawdę
nie pozostałoby nam nic innego, tylko ponakładać sobie kneble na usta tudzież
poniszczyć wszelkie przyrządy służące do tworzenia tekstów, bo wszak tak już
jesteśmy skonstruowani, że cokolwiek byśmy nie powiedzieli, od razu znajdzie
się kilka osób, którym się to nie spodoba. Wszystkim nigdy nie dogodzimy i to
jest pewne.
Z tych szerokich wód, na które jednak nie odważam się na
razie wypłynąć ze względu na strach przed nieznanym, wróćmy na akwen węższy, o
którym wydaje mi się, że mogę coś powiedzieć, a mianowicie do dylematu, czy
postaci przedstawiać jako grubą kreską zarysowane kontury ich postaw
społecznych, czy też kusić się o jakąś głębszą analizę ich psychiki.
Oczywiście od czasu do czasu Brechta z przyjemnością (dość
perwersyjną, bo jego sztuki wcale nie mają wywoływać przyjemności) obejrzę.
Opis postaci „płaskich” też czasami zniosę, jeżeli ilustracja problemu tego
wymaga. Na dłuższą metę będę się jednak obawiał, że ktoś próbuje zrobić ze mnie
idiotę zdolną jedynie do odbioru schematów czarno-białych. Zawsze istnieje
obawa, że czytając narrację zbrodniarza, który przedstawia siebie samego jako zwykłego
człowieka, a najbardziej przerażające jest, że on faktycznie może być takim
zwykłym człowiekiem, jak wielu niemieckich zbrodniarzy hitlerowskich, którzy „po
prostu wykonywali swoją pracę”, możemy przytępić własną wrażliwość na zbrodnie,
jakich dokonali. Niemniej obawiam się, że propozycja Sławoja Žižka jest równie
niebezpieczna, jak groźba popadnięcia w skrajny relatywizm.
Žižek wychodzi bowiem z założenia, że zrozumieć znaczy
zaakceptować. Tak oczywiście bywa. Ba, lubimy wierzyć, że poznanie Innego może
zdjąć z niego odium naszego przed nim strachu, stąd częste założenie, że należy
poznawać inne kultury i systemy wartości w celu przełamywania własnych fobii.
Całkiem słusznie zresztą. Istnieją jednak granice takiego zabiegu i chyba każdy
człowiek o zdrowym instynkcie samozachowawczym (nie mam tutaj wcale na myśli
jakichś paranoi) a przy tym zdolności rozpoznawania zjawisk jest w stanie wiele
zrozumieć, ale przy tym wcale tego nie akceptować.
Jestem w stanie doskonale zrozumieć to, że np. czeczeński
chłopiec wychowany w kulturze islamu może czuć się strasznie upokorzony uwagą
zwróconą mu przez polską nauczycielkę, a więc kobietę (jak szkolą polskich
nauczycieli specjaliści od kultury czeczeńskiej), ale z drugiej strony co mnie
to właściwie obchodzi, skoro w naszym kręgu kulturowym przyjęliśmy za wzór
dążenie do równego traktowania kobiet i mężczyzn (z praktyką bywa jeszcze
bardzo różnie, ale ideał jest jasno nakreślony). Niemniej, gdybym jednak od
razu bezrefleksyjnie takiego czeczeńskiego chłopca potępił i nazwał prymitywną
męską szowinistyczną świnią, sam okazałbym się człowiekiem ograniczonym.
Nie wolno relatywizować zbrodni, nie wolno relatywizować
Holokaustu, ale nie wydaje mi się, że przedstawiania świata w postaci
groteskowych czarno-białych karykatur miało zbawienny wpływ na naszą postawę
moralną. Zbrodni hitlerowskich nie wolno w żaden sposób usprawiedliwiać, ale
bez wniknięcia w psychikę ich sprawców nigdy nie pojmiemy, dlaczego coś takiego
w ogóle miało miejsce. Sam nie lubię, kiedy „nawiedzeni” publicyści rozpływają
się nad subtelnym wnętrzem młodocianego bandyty, który właśnie zamordował z
zimną krwią kolegę, bo zbrodnia jest zbrodnią i wymaga kary i potępienia.
Natomiast poznanie mechanizmów myślenia, czyli badanie mentalnej patologii,
chyba jednak nadal ma swoją wartość poznawczą, a być może przyczyni się do
rozwoju narzędzi pozwalającym na powstrzymanie takich patologii w przyszłości.
Žižka będę czytał dalej i jego również spróbuję lepiej
zrozumieć. Z fragmentu, o którym pisałem, wyłonił się na moment dość prosty
doktryner, którego rozumowanie można postawić obok tego, jakim pewnie kierowali
się cenzorzy kościelni i komunistyczni.