wtorek, 16 października 2012

No dobra, wybrałem się do kina...



Wróciłem właśnie z kina, gdzie obejrzałem pewien film pomimo wielu ostrzeżeń. Ponieważ znam na wylot bezinteresowne krytykanctwo swoich rodaków, nie wierzę w nic, na co narzekają, dopóki sam nie zobaczę. Trochę żałuję pieniędzy wydanych na bilet, bo przecież za kilka tygodni ten film będzie można zobaczyć w programie pierwszym TVP, w niedzielę koło 11.00, albo około 15.00. Nie wykluczam, że szarpnie się na ten film również Telewizja Trwam. Pewnie już domyśliliście się o jakie kino chodzi – włoskie kino familijno-religijne.

Bohaterem jest mnich, brat Marco, cudotwórca, któremu od dzieciństwa przytrafiają się dziwne przygody, dlatego początkowo myślałem, że szykuje się jakiś Harry Potter. Brat Marco ratuje Abula, muzułmanina od 30 lat mieszkającego we Włoszech przed tłumem siedemnastowiecznych kiboli, którzy chcą go zlinczować, wygłaszając przy tym piękny tekst o tolerancji. Jak się okazuje, zupełnie niesłusznie, ponieważ Abul na wieść o zbliżaniu się do centrum Europy wojsk Kara Mustafy (który dawno temu uratował był bratu Marco życie, za co ten go obdarzył cudownym amuletem), porzuca głuchoniemą żonę, która gotowa była bronić go przed kibolami oddając zań własne życie, i rusza służyć swoim rodakom. Wniosek – nigdy nie wierz muzułmanom, bo, podobnie jak Abul, mogą się okazać szpiegami-śpiochami.

Dialogi pochodzą wprost z najstarszej epoki tragedii greckiej, gdzie koturnowy aktor wygłaszał właściwie wzniosły monolog lub przemówienie, nawet jak miała to być zwykła rozmowa. W filimie tym zwykłych rozmów nie ma. Jedyną ludzką postacią, jest idiota, czyli cesarz Leopold.

Nie powiem, był jeden moment, kiedy doznałem lekkiego wzruszenia, a mianowicie, kiedy pogrążeni w rozpaczy obrońcy Wiednia dostrzegają zbliżające się wojsko, a Jerzy Kulczycki (ten, co potem otworzył w Wiedniu pierwszą kawiarnię), mówi „Mój król jedzie!” I kurczę, mówcie co chcecie, ale mnie takie momenty wzruszają. Powiewają biało-czerwone proporce i trzepocą skrzydła husarii. Na tym się wychowałem, z tego wyrosłem i nie będę się tego wypierał. Scena niestety trwa może ze trzy sekundy i koniec wzruszeń.

Potem na naradzie wojennej długich peruk pojawia się trzech wąsatych facetów w futrzanych czapkach i wiemy, że to nasi. Po śmierci Mariusza Dmochowskiego nie masz już, ach nie masz komu zagrać króla Jana III Sobieskiego. Jerzy Skolimowski pokazał naszego króla jako niesamowitego twardziela, trochę w typie ponurego gangstera, który jednak na szczęście dla zakichanych Niemczyków zna się na rzeczy i ratuje im tyłki.

Scena, kiedy Abul przebrany za Kara Mustafę jedzie samotnie wprost na wojsko polskie (w tym czasie prawdziwy wezyr ucieka do Belgradu, gdzie spotyka go wyrok sułtana i śmierć przez uduszenie – wbrew wróżbie sennej jego ukochanej żony, w którym ginie od strzał z tysięcy łuków), po prostu rozwala. Ja wiem, że facetowi w moim wieku nie wypada używać pewnych slangowych zwrotów, ale w tym wypadku „rozwala” jest jedynym, jakie mi przychodzi do głowy. Oto bowiem sam król Sobieski, a za nim wszyscy husarze i inni polscy żołnierze, wyciągają pistolety i zgodnie oddają palbę w stronę nieszczęsnego przebierańca. Król Sobieski przy strzale ma taką minę, jakby niczego bardziej w życiu nie umiłował, jak celowanie z krótkiej spluwy do bezbronnych samotnych jeźdźców. To, że towarzyszy mu tyle innych strzałów świadczy chyba o tym, że takie zawody strzeleckie były ulubionym sportem Polaków.

Współczesny, ale to całkowicie współczesny orzeł polski na sztandarze wkurzy pewnie tylko Polaków. Malowane niebo z wieżami kościołów Wiednia, już wszystkich. Jest to technika znana z lat 50. i 60. ubiegłego stulecia, a jeżeli ktoś będzie chciał mi wmówić, że zastosowano tu technikę komputerową, to mu się w nos zaśmieję.

Włosi kręcą specyficzne filmy. Specjalizują się w wielkich produkcjach o starotestamentowych prorokach czy o Jezusie i jego rodzinie, kręcą też kolorowe baśnie i baśnie, które podają za filmy historyczne. Od wielu lat swoje filmy robią po angielsku, a nawet wynajmują amerykańskich aktorów - brata Marco grał świetny Fahrid Murray Abraham. Niestety na niewiele się to zdaje.

Przed chwilą przejrzałem kilka recenzji w Internecie, ze szczególnym zwróceniem uwagi na te pochwalne. Nie zgadzam się jednak z opinią jednego z takich recenzentów, który założył, że film na pewno nie spodoba się „lewakom”. No lewakom pewnie na pewno nie, ale ja np. jestem w stanie docenić dobrze zrobiony film religijny, bo rzecz w tym, żeby postępować zgodnie ze sztuką filmową. „Bitwa pod Wiedniem” niestety pod tym względem jest słaba. Jest kilku świetnych aktorów, którzy dobrze grają, ale niestety niezbyt mają co grać, bo im scenarzysta nie napisał ról (Daniel Olbrychski czy Borys Szyc to trochę bardziej wyeksponowani statyści), a dialogi, które jednak napisał,  nadają się do recytacji na akademiach ku czci, a nie do udawania naturalnych rozmów między ludźmi, nawet siedemnastowiecznymi.

Basta! Basta cosi! Zaczynam się bowiem nakręcać, a jak się nakręcam, wychodzi pastwienie się nad ludźmi, którzy z całą pewnością mieli dobre intencje, tylko nie do końca starczyło środków i pomysłów, co jest z mojej strony cechą niezbyt chwalebną. Kończę więc, zachęcam do postudiowania historii bitwy z 12 września 1683 roku, zachęcam do odwiedzenia kościółka na wzgórzu Kahlenberg, gdzie byłem osiem lat temu, tudzież do obejrzenia obrazu Matejki w Muzeum Watykańskim. Do pójścia do kina, co wiąże się z wydaniem konkretnych pieniędzy na bilet i popcorn niekoniecznie zachęcam, bo jak napisałem na początku, film na bank będzie w telewizji najpóźniej na Boże Narodzenie w tym samym paśmie, w którym emitują niedzielne włoskie filmy familijne. Wtedy sami ocenicie.

1 komentarz:

  1. O wiele lepszy był film ze stadionu Narodowego pod tytułem - zagrają -nie zagrają .

    OdpowiedzUsuń