sobota, 13 października 2012

O etyce w literaturze (2), czyli o literackiej reprezentacji zjawisk niewyrażalnych językowo



Nigdy nie wiemy, kiedy będziemy postawieni przed trudnym wyborem. W szkole co prawda czytamy nie tylko proste lektury z czarno-białym modelem dobra i zła, ale czasami również teksty dające wiele do myślenia i to myślenia bolesnego. Kiedy w ósmej klasie, o ile dobrze pamiętam, omawialiśmy na lekcjach języka polskiego opowiadania Tadeusza Borowskiego (Pożegnanie z Marią, Proszę państwa do gazu – te omawialiśmy, a inne przeczytałem „z rozpędu”, bo wówczas czytałem wszystko, co mi wpadło do ręki). Po raz pierwszy w swojej może niezbyt długiej, ale jak na 14-latka całkiem bogatej karierze czytelniczej, stanąłem przed autentycznym dylematem przyprawiającym o ból głowy (dlatego do znudzenia powtarzam, że myślenie jednak boli).

Tadeusz, narrator opowiadań, który nosi imię samego autora (zabieg postmodernistyczny? w latach 40. XX wieku?), to cyniczny drań i cwaniak świetnie radzący sobie w obozowych warunkach Oświęcimia. Od pierwszej klasy podstawówki byliśmy uczeni o potwornościach niemieckich obozów koncentracyjnych, o głodzie, biciu, okrutnych doświadczeniach medycznych, zagazowywaniu pod prysznicem i paleniu zwłok (przez to palenie zwłok w obozach zagłady do dziś w Polsce mamy jeszcze sporą liczbę ludzi, dla których kremacja kojarzy się jednoznacznie z hitlerowskimi Niemcami i przez to są jej przeciwnikami). Pokazywano nam filmy dokumentalne ze zwłokami przypominającymi szkielety z powodu wygłodzenia zrzucanymi przy pomocy spychaczy do olbrzymich dołów mających im służyć za groby – efekt dla siedmo-, a nawet dwunastolatka traumatyczny. Z drugiej strony pamiętam również, że niektórzy koledzy, zarówno nieco starsi, jak i rówieśnicy i młodsi, rzucali jakieś kretyńskie teksty, po czym grupka siedzących obok nich wybuchała śmiechem. To z kolei doprowadzało nauczycielki do białej gorączki, a były to czasy, kiedy pedagodzy specjalnie się nie krępowali w okazywaniu własnej wściekłości.

Po powrocie z kina można było jeszcze długo podlegać piętnowaniu jako debil pozbawiony w dodatku ludzkich uczuć. Kiedy sobie to dzisiaj przypominam, próbuję sobie uświadomić własną reakcję na te obrazy, ale też zrozumieć kolegów-dowcipnisiów. Obraz wychudzonych ciał spychanych niczym jakieś odpady do utylizacji to było coś, co mi zburzyło kompletnie bezpieczny obraz świata budowany przez troskliwych rodziców i dziadków. Co prawda już wtedy byłem na kilku pogrzebach z otwieraniem trumny, więc widok nieboszczyka nie był mi obcy, ale dlatego też właśnie grzebanie zmarłych kojarzyło mi się z czymś z jednej strony bardzo smutnym, a z drugiej niezwykle wzniosłym. A na filmie dokumentalnym, na który zaprowadzono nas ze szkołą takie rzeczy – ciała ludzkie traktowane gorzej niż śmieci. Jako małe dziecko nie miałem na to nazwy, więc był to dla mnie problem. Jak pewnie niejeden z Was w swoim życiu zauważył, język bardzo nam pomaga w oswajaniu rzeczywistości. Nadanie czemuś nazwy często prowadzi nas do jakiegoś spokoju ducha, choć tak naprawdę nie ma to żadnego uzasadnienia, bo przecież traumatyczne zjawisko nadal jest traumatycznym zjawiskiem.

Niektórzy moi koledzy reagowali głupim śmiechem, bo to chyba jedyny mechanizm obronny, jaki im wówczas podsunęła podświadomość, dla której zjawisko na kinowym ekranie też było nowe i zaskakujące. Rzeczy nowe, w tym takie, które instynktownie każą nam włączyć mechanizmy obronne, mogą powodować strach, agresję lub pusty śmiech. Nauczyliśmy się takie reakcje potępiać, ale zrobiliśmy to przy pomocy presji kulturowej. Kiedy stykamy się po raz pierwszy z traumatycznym zjawiskiem narzędzia wypracowane przez wychowanie i proces uczenia się, a więc przez kulturę, mogą zwyczajnie zawieść.

Do dziś mam mieszane uczucia co do celowości karmienia małych dzieci okrucieństwem obozów koncentracyjnych, ponieważ mechanizmy racjonalizacji wypracowane w (pod)świadomości małego człowieka mogą się okazać zupełnie inne od oczekiwanych. Niektórzy mogą po prostu zacząć zachowywać się tak samo, jak większość odbiorców mediów karmionych katastrofami – „Ach, przestańcie wreszcie o tym mówić! Ile można?” Sam nie jestem zwolennikiem nieustannego wystawiania ludzi na zjawiska traumatyczne, bo doskonale wiem, że w rezultacie wywołają one albo śmiech, albo właśnie agresję – nie przeciwko sprawcom zła, ale tym, którzy o tym mówią. Czy jednak powinniśmy takie tematy wyeliminować całkowicie i oddać się radosnej konsumpcji „Bitew na głosy” i innych produkcji dających nam poczucie przyjemnej błogiej głupawki?

Tak czy inaczej, po traumatycznych obrazach obozów w Auschwitz i Birkenau z opowieści nauczycieli, szkolnych czytanek, czy filmów dokumentalnych, przy których najlepiej robione horrory bladły jako kompletne błazeństwa, przyszły opowiadania Borowskiego.

Jeżeli dzisiaj co jakiś czas podnoszą się głosy, że przecież w tych obozach nie mogło być tak źle, jak się to przedstawia, to obawiam się, że może to być m.in. wynik lektury narracji Tadeusza, który otrzymuje paczki z zewnątrz i przyrządza sobie np. sałatkę z pomidorów i cebuli. Gdzie więc osławiona „wasserzupka”/wassersuppe („pół kartofla w litrze wody”)? – ciśnie się pytanie. Cwaniactwo i wychodzenie na powierzchnię najniższych instynktów ludzi dzielących ten sam los w obliczu walki o przetrwanie, gdzie tym razem niemal wprost pokazano, że znowu wartości kulturowe, w jakich się nas wychowuje od starożytności, w pewnych warunkach tracą kompletnie swoje znaczenie (ratowanie życia kosztem kogoś innego, w tym własnego dziecka). Trzeba bowiem pamiętać, ze oprócz traumy obozów koncentracyjnych (tudzież innych miejsc urządzonych przez Niemców w celu więzienia, torturowania i zabijania ludzi, jak np. Radogoszcz w Łodzi, gdzie też nas zabierano już w klasach I-III szkoły podstawowej), karmiono nas również wzniosłymi historiami na temat bohaterstwa naszych niedalekich przodków, którzy dzielnie się niemieckim okupantom przeciwstawiali. A jeżeli do tego dodamy „Czterech pancernych i psa” tudzież „Stawkę większą niż życie” (kapitana Klossa), na których byliśmy wychowani, to przecież było dla nas wszystkich jasne, że z Niemcami trzeba było po prostu bohatersko walczyć, bo wroga się przecież zabija i przepędza.

Tymczasem opowiadania Borowskiego się czytało, czytało, a tam żadnego bohaterstwa. Heroizmu ani za grosz. Upodlenie człowieka za życia, czyli kompletna degradacja jego godności, co faktycznie równało się przecież zmianą jego tożsamości, było dla mnie kolejnym szokiem, porównywalnym z tym, które w młodszych klasach wywoływały filmy i zdjęcia wychudzonych do granic możliwości ciał żywych i pomordowanych więźniów obozu.

Czytając opowiadania Borowskiego miało się wrażenie, że w Oświęcimiu mówienie o jakimś heroizmie było w ogóle czymś nie na miejscu, ponieważ nie było nań żadnej przestrzeni emocjonalnej. Nie było się przed kim popisywać swoją zuchowatością, ponieważ nie wzbudziłaby ona niczyjego podziwu. Współwięźniowie byli zbyt wycieńczeni i skoncentrowani na przetrwaniu, lub kompletnie zrezygnowani, a ze strony oprawców nie można było liczyć na żaden przejaw szacunku. Tak to zresztą było zaplanowane i tak to realizowano.

Pojawia się teraz pytanie w świetle tego, o czym pisałem w swoim poprzednim wpisie, a mianowicie, jak pisarz powinien przedstawiać rzeczywistość, o której pisze? Borowski specjalnie nie wdawał się w głębię mechanizmów psychologicznych swoich postaci. Żydowska matka bez szemrania rzuca swoje dziecko na platformę z innymi niemowlętami przeznaczonymi na śmierć, licząc na nagrodę za posłuszeństwo rosyjskiego strażnika (sic!), ale ten okazuje oburzenie na brak elementarnych uczuć matczynych i pakuje ją na tą samą platformę. (Zastrzegam, że mogę się mylić co do pewnych szczegółów, ponieważ od czasów szkoły podstawowej do Borowskiego nie wróciłem). Narrator na zimno relacjonuje jedynie wydarzenia, a można prawie powiedzieć, że Borowski realizuje postulat Elfride Jelinek, żeby postaci były płaskie, zaś czytelnik przyparty do muru i pozbawiony komfortu grzebania się ich psychice. Na dodatek Tadeusz-narrator to człowiek zimny, wyrachowany i okrutny, co w ogóle nie sprzyja zagłębianiu się w psychologiczne dylematy, czy też analizę motywów zachowań współwięźniów i strażników.

Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę efekt, jaki artysta (bo powieściopisarz mimo wszystko jest jednak artystą, a nie dokumentalistą) osiąga swoją „płaską” perspektywą, może się okazać, że  doprowadzi do tego, że czytelnik, zgodnie z postulatem Elfride Jelinek, faktycznie będzie się przyglądał z obojętnością. Tylko, czy jest to efekt, który pragnęlibyśmy osiągnąć każąc młodemu człowiekowi czytać opowiadania o Auschwitz? Myślę, że tutaj dochodzimy do pewnych granic ludzkiej emocjonalności. Podobnie jak bohaterstwo pojmowane romantycznie byłoby w obozie groteskowe, tak samo czysta pensjonarska egzaltacja („ach jak tam było strasznie!”) wydaje się zupełnie nie na miejscu. Dotykamy tutaj bowiem zjawiska, na które tak naprawdę do dziś nie znaleźliśmy (przynajmniej nie ja) narzędzi językowych, czyli słów do ich wyrażenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz