czwartek, 4 października 2012

O "cennej wiedzy", czyli o szkoleniach i genialnych metodach nauki języków obcych


Od czasu do czasu stykamy się z ludźmi, których od razu zaczynamy darzyć szczerym podziwem, ponieważ olśniewają nas swoją erudycją, znajomością języków lub szczególnymi umiejętnościami. Ponieważ nie ma ich wielu pośród naszej populacji, nieczęsto mamy okazję z nimi obcować, ponieważ pozostają poza kręgiem naszych znajomych, którzy są przeważnie tacy jak my. Niektórzy z tych gigantów zarabiają pieniądze na uczeniu innych tego, co sami umieją. Mądrze zarządzane i bogate firmy wynajmują czasami takich ludzi, żeby przeprowadzili szkolenie dla pracowników.

Pewien mój dawny słuchacz ze szkoły językowej, który był i, jak mi się wydaje, nadal jest dyrektorem w jednej z takich potężnych firm, czasami opowiadał mi o szkoleniach, które przechodził. Ponieważ jest to człowiek czynu, wszystko, czego się nauczył na takim kursie, od razu wykorzystywał w praktyce i to się sprawdzało! Kiedy opowiadał o metodach treningowych, również poziom tych szkoleniowców wzbudzał podziw.

Tymczasem istnieje na rynku dość szeroko rozpowszechniona w Internecie grupa ludzi, którzy również zarabiają na wiedzy. Jedno z ich szkoleń nawet tak się nazywa. Teraz chciałbym być dobrze zrozumiany, więc zastrzegam, że nie jest moim celem psuć tym ludziom interesu, ani odsądzanie ich od czci i wiary, ponieważ od czasu do czasu faktycznie wśród ich ofert trafiają się perełki. Chcę jednak zwrócić uwagę na to, że oni kierują się zasadą „wiesz trochę więcej na dany temat od innych – zacznij ich tego uczyć i zarabiaj na tym”. Ceny ich szkoleń nie są wygórowane, choć czasami potrafią zaskoczyć swoją wysokością. Rzecz jednak w jakości tego, co przekazują. Panują w ich szkoleniach pewne założenia metodyczne, które mnie osobiście czasami drażnią, jak choćby to, że cały czas zwracają się do mnie, jakby mieli idiotę przed sobą i co jakiś czas unoszą się takim entuzjazmem, jak jakiś nawiedzony murzyński kaznodzieja z Alabamy. Na początku każdej prezentacji zapowiadają, że za moment zaaplikują mi zastrzyk „cennej wiedzy”, po czym okazuje się, że to, co mają do powiedzenia nie wykracza poziomem poza piątą klasę szkoły podstawowej. Książki i ebooki, które oferują, składają się w 80% ze wstępu z mnóstwem przykładów jako to fajnie posiadać wiedzę, którą autor nam zaraz przekaże i jak to źle takiej wiedzy nie posiadać, a potem pojawiają się jakieś trzy akapity właściwej „lekcji”, która nie jest warta funta kłaków, bo to albo jakiś banał znany z o wiele lepszych i bardziej profesjonalnych podręczników, albo jakaś nawiedzona wydumka (taki wschodniopolski regionalizm). Wiedza faktycznie okazała się cenna – dla autora, ponieważ zgarnął trochę kasy, a jeśli też i dla czytelnika, to tylko taka, że już więcej takich rzeczy nie kupi.

Są pewne dziedziny wiedzy o funkcjonowaniu ludzkiego umysłu, które z pewnością warto zgłębić, przećwiczyć i zastosować w życiu, ale one wymagają dotarcia do prawdziwych fachowców, a ci są naprawdę drodzy.

Pojawiają się też ludzie, którzy opracowują nowatorskie metody nauki języków obcych, co mnie szczególnie interesuje z racji wykonywanego zawodu. Z doświadczenia wiem, że wszystkie genialne metody (zauważcie, że nie użyłem cudzysłowu) mogą być naprawdę skuteczne w ciągu pierwszego roku, góra dwóch lat nauki. Tutaj stały klient szkoleniowców, o których pisałem powyżej, może wybuchnąć śmiechem, bo w swojej zarozumiałości powie, że przecież tyle właśnie powinno wystarczyć na nauczenie się języka. No i właśnie tutaj jest też der Hund begraben, bo wielu poziom pre-intermediate zupełnie do życia wystarcza i są oni święcie przekonani, że już świetnie mają opanowany język. Zostawmy to jednak na moment.

Otóż faktycznie np. przy metodzie Callana przez pierwsze pół roku uczący się robią o wiele szybszy postęp niż pracujący innymi metodami. Potem jednak się okazuje, że w normalnej konwersacji, gdzie w każdej chwili możemy zostać zaskoczeni pytaniem niespodziewanym, nasze wyuczone za pomocą Callanowego drillu na niewiele się zdają. Metoda TPR jest świetna dla kinestetyków, czyli tych którzy uczą się całym ciałem, ale już typowy słuchowiec czy wzrokowiec może mieć poczucie straty czasu. Akurat przytoczone wyżej przykłady to już klasyka genialnych metod. Co jakiś czas pojawiają się zupełnie nowe, z których jedna, czy druga jest naprawdę warta zastosowania.

Nauczyciele języka często stosują elementy pewnych metod, co bardzo dobrze wpływa na urozmaicenie procesu dydaktycznego, ale twórcy owych metod często w swoich opracowaniach zastrzegają, że ich metoda jest systemem całościowym i że tylko konsekwentne i ortodoksyjne jej stosowanie przynosi efekty. Tworzy się w ten sposób myślenie parareligijne, a wręcz sekciarskie.

Po roku lub dwóch opanowania dużej liczby słów i struktur gramatycznych przychodzi czas, kiedy trzeba po prostu języka używać, a więc rozmawiać, słuchać, czytać i pisać, i w tym momencie dostajemy lekcję pokory, ponieważ okazuje się, że co i rusz natykamy się na zwroty, których nie znamy, że ktoś nam wytyka błędy fonetyczne i gramatyczne, oraz że tak w ogóle to jeszcze mnóstwo nauki przed nami i niestety nasza genialna metoda na niewiele już się zda.

Od czasu do czasu można się natknąć na ludzi, którzy głoszą wszem i wobec, że oto opracowali genialną metodę nauczania języków obcych, przy czym najlepszym dowodem na jej skuteczność są oni sami, bowiem dzięki niej opanowali np. sześć czy nawet w porywach dziesięć języków. Człowiek, który miał w szkole trudności z opanowaniem jednego, otwiera buzię z podziwu i łyka wszystko, co taki guru mu powie. Ci wynalazcy nowych metod to często bardzo sympatyczni ludzie i znowu nie jest tak, że chciałbym ich jakoś pognębić. Rzecz jednak w tym, że każdy, kto opanował jakiś język na poziomie nieco wyższym od intermediate, jest w stanie ocenić poziom znajomości języka takiego metodyka, a tutaj często się okazuje, że jest on daleki od doskonałości. Oczywiście zgadzam się, że jeżeli język ma służyć tylko temu, żeby się „jakoś dogadać” to owszem, te metody bywają naprawdę ciekawe i do pewnego poziomu bardzo skuteczne. Czasami chodziłoby jednak o to, żeby przeskoczyć to „intermediate plateau” (a raczej pre-intermediate czy wręcz elementary) i opanować język dobrze. Znam takich ludzi i wiem, ze osiągnęli to systematyczną pracą nad doskonaleniem tych kilku języków, którymi mówią. Stosowali swoje własne metody, ale nie wykraczały one poza granice tego, co wszyscy nazywamy zdrowym rozsądkiem.

Pewien mój kolega miał uczyć nową metodą wymyśloną przez pewnego sympatycznego Polaka. Był nawet wraz z innymi nauczycielami języków na szkoleniu u owego twórcy nowej metody. To, że angielszczyzna wynalazcy pozostawiała nieco do życzenia, kolegi nie zrażało, ponieważ wyszedł z założenia, że może jakiś inny język opanował lepiej. Metoda na pierwszy rzut oka wydawała się niezwykle ciekawa i skuteczna, a kolega i jego koledzy, zaopatrzeni w szereg materiałów szkoleniowych zaczęli wdrażać ją w życie. W tym momencie okazało się, że niestety nie działa to tak, jak było założone. Uczniowie po jakimś czasie wykazują zniecierpliwienie i niepokój, a nauczyciele nie wiedzą co dalej robić. Dzwonią więc do mistrza i pytają, w czym tkwi ich błąd. Mistrz prosi o opisanie sytuacji. Nadal nic nie rozumie, ale zaczyna im tłumaczyć od początku, że trzeba robić tak a tak, na to oni, że tak właśnie robili, doszli do pewnego momentu i…? „… i wtedy improwizujesz!” – odpowiada guru. Mojego kolegę olśniło. Otóż metoda była metodologicznie właśnie niedopracowana. Ona się sprawdzała w przypadku jej twórcy, ponieważ on przy jej stosowaniu ze swoimi uczniami dużo improwizował, a nie ostrzegł szkolonych przez siebie nauczycieli, że ich też to czeka. „Metoda”, która wymaga kreowania nowych sytuacji na poczekaniu może być bardzo skutecznym i atrakcyjnym sposobem prowadzenia zajęć, ale nie może być nazwana metodą, bo słowo to implikuje zestaw algorytmów, które się sprawdzają zawsze i w każdej sytuacji.

Ostatnio natknąłem się w Internecie na metodę uczenia się języka obcego przy pomocy wiązania emocji ze słowami i uważam, że jest to założenie naprawdę genialne. Czy jest to metoda dla każdego, nie wiem. Znowu jednak warto zdać sobie sprawę, że wszystkie te metody potrafią być naprawdę wartościowe na początkowych etapach nauki. Wybór oczywiście powinien należeć do uczącego się.

Niejednokrotnie pytali mnie różni ludzie jaka jest najlepsza metoda nauki języka obcego. Po mimice i gestach najczęściej od razu można było wyczuć, że ludzie ci rozmawiają ze mną tylko po to, żeby sobie porozmawiać. Może jedna osoba na 200 faktycznie była zainteresowana skuteczną nauką np. słówek, ale takie osoby można od razu rozpoznać po tym, w jaki sposób zadają pytanie. Najczęściej są to ludzie, którzy już coś robią, kilka razy odkryli, że coś działa a coś innego nie działa. Kiedy pytają, szukają najczęściej tylko potwierdzenia tego, co sami odkryli, choć czasami też pewnej inspiracji, bo faktycznie na coś tam mogli jeszcze nie wpaść. Ci, którzy tylko zawracają głowę, kiedy im tłumaczę, co mogą robić, najczęściej bezmyślnie kiwają głowami i odwracają wzrok, ponieważ ich podświadomość doskonale już wie, że z żadnej z tych rad nie skorzystają.

Ze swojej strony mogę dać tylko jedną, uniwersalną radę – zanim przystąpisz do nauki języka obcego, odpowiedz sobie szczerze sam na pytanie, czy naprawdę chcesz się go nauczyć, czy tylko ci się wydaje, że chcesz. Wbrew pozorom przykładów tego ostatniego przypadku jest na wszelkich kursach i wśród kupujących samouczki do nauki języków zdecydowana przewaga. Jeżeli naprawdę zależy ci na opanowaniu języka obcego, sam znajdziesz najlepszą metodę. Musisz być jednak co do tego, że się chcesz nauczyć (a nie tylko uczyć) autentycznie przekonany, na wszystkich poziomach świadomości.

3 komentarze:

  1. w moim doświadczeniu najciężej przeskoczyć ten upper-intermediate plateau, ale i to się da zrobić. To co dla mnie zadziałało to ogromna ekspozycja na kulturę narodu związanego z językiem. Znam dziesiątki ludzi, którzy nauczyli się sporo japońskiego przez anime i mange, dziesiątki innych ludzi, których wnerwiał lektor czy czytanie napisów i w ten sposób opanowali angielski.

    Osobiście, tak jak i cała moja generacja, nauczyłem się angielskiego poprzez oglądanie bajek w telewizji za dzieciaka (nie było polskiego dubbingu) i jestem wdzięczny losowi za tę możliwość.

    Motywacja +ekspozycja na kulturę (książki, muzyka, film, gry) to prawdziwa recepta na przeskoczenie tego "inicjalnego" poziomu intermediate.

    aha, uważam też, że nauka języków, bo to "ulepsza charakter i pozwala spojrzeć na świat inaczej" to pusty frazes. Kiedy umysł posiada taką kompetencje językową, że potrafi w nim myśleć, dopiero wtedy można mówić o zmianie sposobu patrzenia na rzeczywistość i poszerzenie mentalnego horyzontu.

    Moje 3gr
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nigdy nie potrafiłam stać się zwolenniczką jednej jedynej metody, i na taką jedną jedyną patrzę podejrzliwie ;) Ale Tak, jak piszesz, warto korzystać z różnych i najlepsi tak właśnie robią. Jako że sama jestem mocno kinestetyczna, a wysiedzenie w miejscu na jakiejkolwiek lekcji, czy wykładzie było dla mnie horrorem, elementy TPR i ruchu w ogóle wprowadzam właściwie na każdym poziomie nauczania :)

    Kazik, to nie jest pusty frazes. Zrozumienie jak używać Present Perfect zmienia percepcję postrzegania rzeczywistości ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm, czyżbyś była, Sylwia, pod wpływem teorii (a może ideologii) Edwarda Sapira i Benjamina Lee Whorfa? ;) :D

    OdpowiedzUsuń