poniedziałek, 30 maja 2011

Ameryka, Zachód, arabskie rewolucje - kilka myśli na gorąco

Mam znajomych w Stanach Zjednoczonych. Są to zarówno ludzie, których znam osobiście, jak i takie znajomości fejsbukowe. Jeżeli ktoś zarzuca Polakom, że są lemingami i żyją medialną papką serwowaną przez TVN i Polsat oraz weekendowym grillem, to chyba nigdy nie czytali dyskusji Amerykanów.
            Blogowanie Amerykanów polega albo na prawieniu sobie wzajemnych komplementów, albo na kłótniach o temperamencie przypominającym forum Onetu. Poświęćmy nieco uwagi tym ostatnim. Pewien mój kolega jest strasznie krytykancki wobec polityki USA. Był taki za Busha, a teraz za Obamy (na którego głosował i agitował wręcz) jest taki sam. Według mnie to taka polska przekorna natura z niego wyłazi, ale może niekoniecznie. Narzekanie na rząd, na korporacyjnych bogaczy i na militarne interwencje w krajach, gdzie jest ropa, to specjalność nie tylko jego. Anarchiści są przecież i w Ameryce. Osobiście uważam, że ten mój kolega przesadza z tą krytyką, zwłaszcza, że nikt mu w USA żyć nie każe. Przyjechał tam, poprosił o obywatelstwo, dostał i powinien być zadowolony. A on niczym jakiś fundamentalista muzułmański, który też kilkanaście lat temu dostał obywatelstwo USA a teraz  chciałby ten kraj wysadzić w powietrze. Zero konsekwencji, jak mi się wydaje. W dodatku kumpel mój jest przeciwnikiem nielegalnej imigracji od strony Meksyku! Nie sądzę, żeby był rasistą (nigdy nie był i mam nadzieję, że nadal nie jest), ale przypomina mi trochę Polaków w Wielkiej Brytanii, którzy pyskują na wszystkich: czarnych, „ciapatych”, Turków, Kosovarów i kogo tam jeszcze wiatry historii do Anglii przyniosły. Sami chyba czują się lepsi i bardziej godni życia i pracy w tym kraju.
            Na krytykę US Army odpowiedziało mu jednak kilku jego znajomych (Amerykanów). Ich argumenty z kolei to przegięcie w drugą stronę! Są niczym wzięte wprost z jakiejś propagandy z czasów wojny w Wietnamie. Ktoś pisze, że dzięki żołnierzom w USA mówi się takim językiem a nie innym. No, nie przypominam sobie, żeby Amerykę chciał kiedyś podbić jakiś naród, który przypominałby carską Rosję albo Bismarckowskie Prusy. Żołnierze ginący w Iraku czy nad Libią, to dla nich obrońcy ojczyzny po prostu. A jeśli ludzie za coś oddają życie, to automatycznie staje się to święte i krytykować tego nie wolno. Straszny galimatias myślowy. Przecież ludzie ginęli za bolszewizm, ale wyniki tej zbrodniczej ideologii pokazały, że oddali swoje życie w sprawie nie tylko głupiej ale i strasznej.
            Pamiętam kampanię wyborczą Obamy. Ponieważ nie znam jakichś prawdziwych amerykańskich republikanów, na Facebooku miałem festiwal Obamomanii. Żyjąc w Polsce, w której absurdy polityki doprowadziły do tego, że prawie nikt nikomu nie wierzy, patrzyłem na te fajerwerki z olbrzymią dozą cynicznego dystansu. Dzisiaj mam ochotę (kto nie ma takiej ochoty?) zapytać „A nie mówiłem?”, ale to bez sensu. Nic to nie da. Tak samo jak nie podzielam szalonego entuzjazmu tzw. „wolnego świata” wobec krwawych zamieszek w krajach arabskich. Jeżeli zaś słyszę o pomysłach przeszczepiania polskich doświadczeń z demokratyzacją ustroju na grunt pólnocnoafrykański albo bliskowschodni, nie wiem, czy śmiać się czy płakać, a to dlatego, że politycy mówiący o tym, robią to ze śmiertelnie poważnymi minami. Może niektórzy nawet w to wierzą.
            Podobieństwo między końcem komunizmu w Europie Wschodniej a rebeliami w krajach arabskich sprowadza się do tego, że ludzie czują się upokorzeni kiepskimi warunkami życia, a duża część z nich chce większej obecności religii w życiu publicznym (czyli tak jak u nas). W takim Bahrajnie ten drugi czynnik chyba jest ważniejszy, bo tamtejszy emir o materialny dobrobyt wszystkich swoich poddanych dbał tak, że ich poziomu życia mógłby pozazdrościć niejeden Polak. Ale szyici chcą więcej szyizmu w rządzonym przez sunnitów kraju. Jest ich więcej, więc wg zasad demokracji to oni powinni tam rządzić. Rządzą już w Iranie i wiemy, co to oznacza dla tzw. Zachodu.
            Z całą pewnością nie ma co usprawiedliwiać krwawych dyktatorów typu Kaddafi. Na arenie międzynarodowej Kaddafi był już od dobrych kilkunastu lat przewidywalny. Dzięki Mubarakowi w Egipcie utrzymywał się pokój na granicy z Izraelem. Teraz wszystko się zdarzyć może, a niewykluczone, że gdzie się uda, tam wcale niekoniecznie jacyś ekstremiści, tylko po prostu ludzie głęboko wierzący, wprowadzą szariat. Najpewniej jednak przez długie lata zapanuje tam bałagan jak w Iraku po obaleniu Husseina. Czy o to chodzi USA i Zachodowi, nie wiem, ale wiem, że istnieją ludzie, którzy szczerze wierzą, że w krajach arabskich z większością muzułmańską da się wprowadzić demokrację typu zachodniego. Taki eksperyment prawie się udał w Libanie, ale potem powstało państwo Izrael, poruszyło kostkę domina, ta następne, a w końcu uchodźcy palestyńscy doprowadzili do upadku libańskiej kultury politycznej.
            Nie można oczywiście załamywać rąk. Nie można twierdzić, że nic się nie da zrobić. Europa i Ameryka jakieś stanowisko wobec zrewoltowanego świata arabskiego muszą zająć. Ja bym jednak chciał, żeby politycy tych kontynentów nie kompromitowali się głosząc jakieś mrzonki oparte na pobożnych życzeniach. 

sobota, 28 maja 2011

Czy można zmienić powszechną mentalność?

Bardzo często obrywam przez to, że wdaję się w dyskusje na tematy polityczne, czego sobie nie umiem odmówić, natomiast kompletnie nie umiem się opowiedzieć po stronie żadnej z istniejących gangów i sekt politycznych popularnie zwanych partiami. Dlatego kiedy np. mówię, że jakiejś konkretnej sprawie zgadzam się z Jarosławem Kaczyńskim, narażam się na inwektywę „pisior”, jeżeli natomiast nieśmiało się wypowiem, że nie ma dowodów na to, że katastrofa smoleńska była wynikiem czyjegokolwiek spisku, automatycznie staję się „POlszewikiem”. Kiedy natomiast wypowiem się w duchu liberalizmu gospodarczego i nie okażę „należytego” szacunku polskiemu robotnikowi, automatycznie staję się wrogiem narodu polskiego, a może nawet wręcz Żydem.
            Okazuje się, że w Polsce nie można dyskutować i dosłownie nie ma tu żadnej opcji politycznej, która byłaby gotowa na jakieś przyjęcie jakichś argumentów, które byłyby odmienne od jej własnej.
            Przykre jest to, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat polską gospodarkę poprowadzono wcale nie w kierunku uczciwej gospodarki rynkowej, ale ku urzędniczemu gangsterstwu połączonemu z bezdenną głupotą. Kolejne rządy jako sukces przedstawiały prywatyzacje kolejnych państwowych firm. Teoretycznie prywatne jest lepsze od państwowego, bo wiadomo – prywatny właściciel lepiej zadba o swój interes, niż jakiś dyrektor z nadania partii, która jest akurat u władzy (takie „lenno” w nagrodę za lojalność polityczną). Niby tak, ale w Polsce prywatyzacja nie ma nic wspólnego rozsądną sprzedażą nierentownej firmy państwowej prywatnym przedsiębiorcom, którzy je postawią na nogi. Pierwszym i podstawowym celem prywatyzacji po polsku od samego początku aż do dziś jest łatanie budżetu!
            To dlatego sprzedaje się bez planu i bez pomysłu na przyszłość. Prywatyzacja po polsku to często sprzedawanie „sreber rodowych”, żeby pokryć bieżące wydatki. A już najlepsze „prywatyzacje” to takie, w których zagraniczne (francuskie, szwedzkie czy chińskie) przedsiębiorstwa PAŃSTWOWE przejmują polskie firmy. Cała idea, że „prywatne to lepsze”, jest tutaj jakąś potworną kpiną.
            Kiedy Japonia po 1868 roku (restauracja cesarskiej dynastii Meiji po obaleniu szogunatu) weszła na drogę szybkiego doganiania Zachodu, to władze państwowe budowały nowoczesne fabryki. To z kasy cesarskiej szły pieniądze na zakup technologii, na wynajem zachodnich inżynierów i na rozkręcenie biznesu. Następnie planowo i celowo oddawano te zakłady prywatnym japońskim przedsiębiorcom!
            Niemcy Bismarcka jako państwo nie odmawiały sobie ingerencji w gospodarkę, choć miały duże zaufanie do własnych prywatnych przedsiębiorców. Można powiedzieć, że istniała doskonała symbioza między światem przemysłu i handlu a władzami państwowymi. Świadczy to o tym, że związki świata biznesu i świata polityki wcale nie muszą być patologiczne.
            W Rosji obserwujemy swoistą symbiozę państwa z „Gazpromem”. Trudno powiedzieć, że szefowie tej firmy mają wpływ na czołowych polityków kraju, bo jest, jak się wydaje, wręcz odwrotnie, ale „Gazprom” jest dzisiaj niejako personifikacją, czy może lepiej „ukonkretnieniem” tego, co nazywamy interesem Rosji. Współczesna ekspansja Rosji to nie są imperialne resentymenty (one są tylko pożywką dla ludu żądnego jakiejś rekompensaty za kiepskie życie), ale interes „Gazpromu”. Kilkanaście postów temu pisałem o Armenii, czy krajach Azji Środkowej – wielkich sojusznikach Rosji, które w dowód swojej „przyjaźni” z tym krajem musiały oddać kontrolę nad swoją infrastrukturą energetyczną „Gazpromowi”. To samo obecnie obserwujemy na Białorusi. Polityka i gospodarka ściśle się ze sobą wiążą i służą budowie potęgi „Gaz-Rosji” albo „Ros-Gazpromu”.
            Działania polskiego rządu na tym tle wydają się jakąś amatorską szarpaniną, nieustannym łataniem tego, co się pruje i w dodatku nie nadążaniem z tym łataniem. Żadnego poczucia długofalowego interesu. Jeśli dodamy do tego nieustannie serwilistyczną podejście do potęg zachodnich, mamy pełen obraz nieudacznictwa i frajerstwa. Jeżeli z entuzjazmem godzimy się na propozycje prezydenta Sarkozy’ego i kanclerz Merkel dotyczące „konkurencyjności”, która ma się objawić w postaci ujednolicenia standardów podatkowych, to jest to przecież kpina w żywe oczy, bo dzięki zręcznej polityce podatkowej można właśnie stymulować konkurencję. Tymczasem godzimy się (z okazywanym entuzjazmem idioty) na to, by stać się krajem pozbawionym tego atutu.
            Obserwując to, co mówią poszczególni politycy, wychodzi na to (pomimo nieprzychylności wielu mediów), że jedynym polskim politykiem mającym jakiś długofalowy pomysł na Polskę jest Jarosław Kaczyński. Problem w tym, że idea narodowo-katolickiego socjalizmu z wszechwładną pozycją administracji państwowej wcale mi nie odpowiada.
            Co więc zostaje? „Nowa Prawica” czyli nowa próba Korwina-Mikke? Wiele punktów mi tam odpowiada, ale jako całość to kolejna utopia i to równie niebezpieczna jak socjalizm. Kiedy Adam Smith pisał o tym, jak to egoistyczne dążenie do własnej korzyści działa na korzyść całego społeczeństwa, z całą pewnością nie wiedział co „Polak potrafi”. Prywatną własność praktycznie wszystkiego już przerabialiśmy w czasach Pierwszej Rzeczypospolitej i chyba pamiętamy z podręczników do historii jak to się skończyło.
            Czy należy biadać więc, czy może przyłączyć się do „Solidarności” i ruszyć na ulice? Nie sądzę. Należy rozpocząć „pracę u podstaw”, edukację finansową społeczeństwa, edukację w ogóle, ale taką prawdziwą, która uczy konkretnych umiejętności życiowych i przede wszystkim odpowiedzialności za siebie i swoich bliskich. Przecież większość z nas nie ma żadnego pomysłu na zabezpieczenie finansowe. Doskonale zdaję sobie sprawę, że wielu Polaków ma tak nędzne pensje, że trudno przy nich myśleć o jakichś „planach finansowych”. Jeżeli dodamy do tego fakt, że wielu rodziców żyjących w poczuciu beznadziei nie jest w stanie przekazać dzieciom nie tylko i nie tyle pieniędzy, bo tych po prostu nie mają, ale nawet jakiegoś sensownego pomysłu na lepsze życie w przyszłości, to nie ma się co dziwić, że wyrastają kolejne pokolenia skazane na mentalną pułapkę, która każe im podejmować kroki z góry skazane na przegraną, a potem w akcie desperacji ruszenia na rząd z demonstracją, no bo to ten rząd jest wszystkiemu winien. Owszem jest winien wielu patologiom w naszym kraju, ale życie każdy ma jedno. Jeżeli się je zmarnuje na oczekiwanie na zmianę polityki, to prawie tak, jakby się czekało na odmianę układu gwiazd na niebie.
            Włosi po II wojnie światowej odbudowali swój dobrobyt na bazie małych przedsiębiorstw rodzinnych. Tak też można. Takie rozwiązanie doradzałbym też Polakom. Oczywiście do tego trzeba, żeby zięć umiał się dogadać z teściową, trzeba żeby szwagrowie nie tylko razem pili alkohol, ale żeby chcieli razem zrobić cos konstruktywnego. Konstruktywnego? Nieeee, od tego głowa boli! O wiele przyjemniej jest oddać się słodkiemu pomstowaniu na władze i brak pieniędzy.
            Kilka razy robiłem na portalach społecznościowych pewien eksperyment. Od czasu do czasu umieszczałem wpis, albo link dotyczący jakiegoś sukcesu gospodarczego Polaków, albo proponujący podanie pozytywnych pomysłów na zmianę sytuacji na lepszą. Te wpisy pozostawały bez komentarza! Kiedy natomiast umieszczam jakąś kąśliwą uwagę na temat tego lub innego polityka, komentarze się mnożą na wyścigi! Są one albo popierające moją uwagę, albo ją bezlitośnie krytykujące, ale fakt jest taki, że nigdy nie pozostają obojętne!
            A to jest właśnie tragedia nas wszystkich. Po prostu nie mamy poczucia priorytetu! Zajmujemy się czymś, na co nie mamy wpływu, a nasze konkretne życie zostawiamy jakimś nieokreślonym siłom, zwłaszcza „wiatrowi historii”. Jeśli tego nie zrozumiemy, na długie lata pozostaniemy narodem ludzi goniących za mrzonkami i cierpiącymi z tego powodu piekielne katusze.  

"Vae victis", czyli bardzo wybiórcza historia Anglii (5) z polskimi dygresjami

Partia Pracy (Labour Party) lat 70. ubiegłego stulecia była zupełnie inną organizacją, niż ta, która wywindowała Tony’ego Blaira na stanowisko premiera. w 1997 roku. W latach 70. była to jeszcze typowa partia socjalistyczna, kładąca nacisk na konieczność nacjonalizacji gospodarki, w której decydującą rolę odgrywały związki zawodowe. Labour Party, podobnie jak wszystkie inne partie angielskie, nigdy nie była organizacją jednolitą, którą spajała jakaś doktrynersko pojęta ideologia. W odróżnieniu od partii kontynentalnych, od swojego początku była to raczej organizacja organizacji, w tym Szkockiej Partii Pracy czy Niezależnej Partii Pracy założonych jeszcze pod koniec XIX w. przez Jamesa Keira Hardie’go. W Labour Party było miejsce dla radykalnych socjalistów, jak i np. dla Towarzystwa Fabiańskiego (Fabian Society), czyli łagodnych burżujów dobrej woli. Prawdziwym zapleczem tej partii, które stanowiło o jej późniejszej potędze, były jednak związki zawodowe (Trade Union Congress).
            W latach 70. XX wieku brytyjskie związki zawodowe rządziły krajem. Kiedy związek zawodowy bierze się do polityki, robi się kompletny bałagan, bo jego działacze są świetni w żądaniach podwyżek wynagrodzeń i w organizowaniu strajków i protestów. Związki niczego nie produkują, a ich przywódcy nie mają pojęcia, skąd w ogóle biorą się pieniądze na wypłaty dla robotników. Oczywiście trochę celowo przesadzam, żeby dać ewentualnym związkowcom czytającym ten wpis do myślenia. Lee Iacocca, amerykański menadżer, którego autobiografię czytałem we wczesnych latach 90. ubiegłego stulecia, opowiadał o pewnym starym związkowcu, który na każdym spotkaniu z kierownictwem firmy (może to było General Motors, ale nie dam głowy) rysował kółko i mówił, że to jest tort. Ten tort to był przychód firmy. Był świetnie zorientowany w stanie finansowym przedsiębiorstwa, dlatego nigdy nie żądał więcej, niż mógł. Rysował na tym „torcie” aktualne linie podziału i mawiał: „Ten tort jest teraz podzielony tak, a ja uważam, że powinniśmy go podzielić nieco inaczej.” Co ciekawe, jego argumentacja często trafiała do dyrektorów, a w dodatku wszyscy go szanowali, bo wiedzieli, że nie jest to żaden awanturnik ani idiota żądający Bóg wie czego.
            Ricardo Semler, twórca rewolucyjnej wg mnie metody zarządzania przedsiębiorstwem, gdzie wszyscy pracownicy w pełni partycypują w prowadzeniu „Semco”, a przy tym każdy z własnej nieprzymuszonej woli robi wszystko, co dla tej firmy jest najlepsze, również opowiadał o szefie związków zawodowych, który sam zaproponował zamrożenie płac na następny rok w celu polepszenia ogólnych wyników przedsiębiorstwa, a reszta pracowników temu pomysłowi przyklasnęła. W przypadku „Semco” zostało to osiągnięte dzięki tej genialnej metodzie Semlera.
            Brytyjskie trade unions lat 70. były dalekie od takiego myślenia. Eskalacja bezsensownych żądań, strajki i protesty zaprowadziły kraj na skraj katastrofy gospodarczej. To wtedy właśnie większość narodu zagłosowała na Partię Konserwatywną i jej przywódczynię Margaret Thatcher. Robotnicy zarówno wówczas jak i dzisiaj lubią się uważać za „naród”. W XIX wieku może i faktycznie było tak, że rzesze robotników utrzymywały mniejszą grupę warstw zamożnych, ale te proporcje się dość szybko zmieniały, bo angielski robotnik, jeżeli zdobywał kwalifikacje, nagle przechodził na wyższy poziom życia, a jego niewykwalifikowany kolega mógł go uważać za „arystokrację robotniczą”. Końcówka lat 70. przyniosła wierze w poparcie narodu dla sprawy robotników duże rozczarowanie, bo oto klasa średnia okazała się liczniejsza.
            Ponieważ, jak już wspomniałem, brytyjskie partie polityczne, w odróżnieniu od kontynentalnych, nie są homogenicznymi tworami skupionymi wokół jakiejś sekciarskiej doktryny, natomiast jest w nich miejsce na wewnętrzne dysputy i spory, nie powinno nas dziwić, że Torysi (konserwatyści) również ulegali przeobrażeniom. Na początku lat 70. brytyjski konserwatyzm w przybliżeniu przypominał dzisiejszy polski PiS. Owszem, najważniejsze były tradycyjne wartości, Korona, ojczyzna, naród (Enoch Powell zwalczający imigrację!), ale przy tym konserwatyści tego czasu dalecy byli od liberalizmu gospodarczego. Wcale nie parli tak silnie do prywatyzacji, ani nie sprzeciwiali się zbyt intensywnie forsowanej przez laburzystów nacjonalizacji całego przemysłu. To dopiero Margaret Thatcher, być może zapatrzona w amerykańską Partię Republikańską, postawiła na ostry kurs gospodarczego leseferyzmu i oddania w ręce prywatne wszystkiego, co się da.
            Jej zamykanie kopalń i bezlitosne wysyłanie górników na bezrobocie, stało się legendarne. W Walii czy Yorkshire, lepiej w pubie głośno nie wymawiać jej nazwiska. Przecież za jej decyzjami kryły się dziesiątki tysięcy osobistych tragedii ludzi, którzy dotąd zarabiali naprawdę dobre pieniądze, a teraz okazali się bezużyteczni. Dzięki temu jednak pani premier uporządkowała finanse publiczne, doprowadziła do zrównoważenia budżetu i dała wolną rękę działania prywatnym przedsiębiorcom. Nie jestem tak dalece zachwyconym nią fanem, bo np. kiedy mówiła, że dzięki jej reformom polepszyło się WSZYSTKIM, a laburzystów drażni tylko to, że bogaci stali się bardzo bogaci, a biedni nie aż tak bogaci, ale jednak bogatsi niż byli wcześniej, to była w tym duża dawka demagogii.. W pewnym stopniu jednak miała rację, bo taka mentalność wśród lewicowców (w tym zwolenników PiS) jest bardzo popularna. Pamiętam wypowiedzi Marka Borowskiego przeciwko podatkowi liniowemu, kiedy mówił, że jest on dobry dla bogatych, a dla biednych nie. Do dziś nie mogę zrozumieć, na czym polega niesprawiedliwość społeczna płacenia podatku wg takiej samej stopy procentowej dla wszystkich. Przecież 15 procent z milona to dużo więcej niż te same 15 procent z dwóch tysięcy!
            Niemniej nie można zaprzeczać takim faktom, że przez kilka lat wyrzucenie na bruk górnicy i ich rodziny mieli po prostu bardzo ciężkie życie, a tłumaczenie, że się WSZYSTKIM poprawiło zakrawało w tym wypadku na kpinę.
            Nie na darmo jednak pani Margaret Thatcher (tak przy okazji, kiedy Janusz Korwin-Mikke spolszcza jej imię na Małgorzata i dodaje przed nazwiskiem jej tytuł arystokratyczny „baronessa”, jest to dość oryginalne i zabawne; kiedy robi to red. Michalkiewicz, brzmi to wtórnie i pretensjonalnie). zyskała sobie przydomek „żelaznej damy”. Królowa Elżbieta nie cierpiała jej, bo zachowywała się  bardziej „arystokratycznie”niż ona sama. Miała jednak tak silną wiarę w swoje posłannictwo, że co chciała zrobić, to zrobiła i faktycznie uratowała kraj przed finansową katastrofą a przede wszystkim przed głupotą własnych obywateli. Przeprowadziła prywatyzację państwowych przedsiębiorstw, a z głosem związkowców nie liczyła się wcale. I nie było żadnego „zmiłuj się”, bo wierzyła, że robi dobrze, w czym wspierał ją „naród”, czyli większość wyborców.
            Kiedy dzisiaj słyszę o demonstracjach organizowanych przez „Solidarność”, demonstracjach typowo politycznych bo wymierzonych przeciwko rządowi PO (i to jest jedyny punkt, w których gotów byłym ich poprzeć), to czuję się osłabiony. To samo czułem, kiedy po raz pierwszy Grecy zaczęli protestować przeciw swoim władzom, bo kraj popadł w kłopoty finansowe. Nic tak nie pomaga naprawić finansów państwa jak strajk i demonstracje oczywiście. Grecy postanowili więc dobić swój kraj. Tak czy inaczej kraj ten stał się przykładem niewydolności władz jednego z państw unijnych. Mamy problem jako całość, no to wyjdźmy na ulicę i najlepiej spalmy sąsiadowi samochód.
            U nas na szczęście samochodów stojących na ulicy się nie pali (obym nie napisał tego w złą godzinę!), ale w rozpasanych roszczeniach jesteśmy mistrzami. Nigdy nie analizowałem sytuacji słynnego swego czasu polskiego producenta traktorów „Ursusa”. Plotki wśród miejscowych krążą natomiast takie, że do upadku potęgi przedsiębiorstwa doprowadziły strajki i akcje protestacyjne organizowane przez znanego później polityka LPR, tego o którym swego czasu Jarosław Kaczyński powiedział „ty ruski agencie”, ale to już inna bajka.
            W każdym razie związki zawodowe ze swoimi żądaniami natury politycznej (stawka minimalna np., choć niby chodzi o „godne życie”). Margaret Thatcher nie ustąpiłaby ani na krok. Jeżeli frezer skarży się na demonstracji w Warszawie (nielicznej zresztą w porównaniu z tym, co zapowiadano), że zarabia tylko 1200 zł a ma na utrzymaniu sześcioro dzieci, to do kogo ma pretensje? Do Donalda Tuska? Przecież to on sam jest sprawcą zaistnienia tej pięknej liczby dzieci. Broń Boże nie mam nic przeciwko rodzinom wielodzietnym. Wręcz przeciwnie. Znam takich rodzin kilka. Kłócę się z nimi o politykę, bo to fanatyczni katolicy i zwolennicy PiSu, ale szczerze ich szanuję, bo przy tym, że posiadają taką liczbę dzieci, potrafią zapewnić każdemu z nich wszystko, co potrzebują. Chodzi o podstawowe poczucie odpowiedzialności i godności własnej!
            W Polsce rząd Tuska często ustępuje populistycznym żądaniom, bo nie ma tam nikogo wystarczająco wierzącego w swoją rację, co dałoby mu siłę oparcia się demagogicznym żądaniom. Warto sobie zdać sprawę z tego, że gdyby tu była Margaret Thatcher, nikt nie miałby jej nic do powiedzenia. Przegrani głosu nie mają. Czy to jest tak do końca dobre? Chyba jednak nie, dlatego moim marzeniem byłaby strategia pełnej partycypacji w rządzeniu firmami, bo być może to nauczyłoby niejednego warchoła ze związków, co to jest odpowiedzialność i budowanie czegoś pozytywnego. Firma coś tworzy i buduje. Związek zawodowy nigdy, bo całkiem słusznie zresztą, nie od tego jest.
            „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie”, jak powiedział klasyk, więc i PiS powinien się liczyć z tym, że jeżeli teraz „Solidarność” pomoże mu zdobyć władzę, to wkrótce rząd PiSu może mieć na karku strajk i protesty związków zawodowych związanych z lewicą. Dla kraju nic z tego rozentuzjazmowanego tłumu związkowców nie jest korzystne. 

czwartek, 26 maja 2011

Joga na alergię?

Zaczęło się na dobre. Mam na myśli swoje dolegliwości alergiczne w latach mojego dzieciństwa zwane popularnie „katarem siennym” (ang. hay fever). Ponieważ faktycznie jestem uczulony na pyłki traw, nie chodzi więc o inne alergeny, ale o świeże siano. Znam ludzi, którzy swoje alergie przeżywają o wiele gorzej niż ja, bo na przykład puchną. Ja „tylko” kicham i odczuwam świąd oczu. Czasami oba objawy występują równocześnie. Czasami tylko jeden. Nie będę się rozwodził nad uciążliwością tych przypadłości, które dopadają mnie pod koniec maja, trzymają cały czerwiec i kończą się w połowie lipca.
            Mam znajomych, którzy gorąco mnie namawiają na kurację przeciwalergiczną. „Ja odczulam się już pięć lat i teraz wyraźnie odczuwam efekty”, mówi jeden z nich. Kiedy jednak spotykam go w porze pylenia traw, kicha nie gorzej ode mnie, z nosa mu cieknie i ja przynajmniej żadnej różnicy u niego nie widzę. Odnoszę wrażenie, że człowiek, który wpakował kupę kasy w drogą kurację przeciwalergiczną nie tyle wstydzi się przyznać, że nie odczuwa żadnych zmian, ale prawdopodobnie sam sobie wmówił, że mu taka kuracja pomaga. Nie chcę, broń Boże, psuć ludziom interesu, tzn. przychodniom i prywatnym klinikom zajmującym się testami na alergeny i zwalczaniem samej alergii. Wcale nie wykluczam, że komuś drogie zastrzyki brane przez kilka lat, w końcu któregoś roku pomogą.
            Ja mogę powiedzieć, że się w jakimś stopniu do swojej alergii przyzwyczaiłem. Wiem po prostu, że muszę jakoś dotrwać do połowy lipca, w dniach największego natężenia pylenia traw biorąc jakiś środek blokujący wydzielanie histaminy i już. Nie biorę takich prochów codziennie przez dłuższy czas, ponieważ uważam, że wpływają nieco otępiająco. Na szczęście w rzeczonym okresie natężenie pyłków traw bywa różne, nawet w czerwcu bywają dni znośne, kiedy żadnych lekarstw nie biorę. Niemniej kiedy nadchodzi atak serii kichnięć, który kończy się lekkim osłabieniem całego organizmu, myślę o tym, że warto byłoby coś z tym zrobić.
            Właśnie wróciłem z czterdziestopięciominutowej przebieżki po parku, podczas której organizm mój chyba „zapomniał”, że jest uczulony. Natychmiast sobie jednak przypomniał, kiedy biegać skończyłem. Dało mi to impuls, żeby poszperać w Internecie. Ponieważ lubię jogę, postanowiłem sprawdzić, czy są jakieś „asany” przeciwko alergii. No i proszę, trafiam na pewien tekst, który odsyła mnie do artykułu w The Times of India pt. Yoga poses to ward off allergies (http://timesofindia.indiatimes.com/life-style/health-fitness/health/Yoga-poses-to-ward-off-allergies/articleshow/8195048.cms) . Brzmi ciekawie. Okazuje się, że na poprawę przepływu powietrza przez płuca oraz na zwalczenie błędnego alarmu histaminowego (alergia to wydzielenie przesadnej ilości histaminy, jak się dowiaduję, która odpowiada za ochronę przeciw zewnętrznym a szkodliwym intruzom; jej nadmiar powoduje, że zwalczamy niewinne pyłki roślin, które normalnie szkodliwe wcale nie są) istnieją dwie pozycje jogi: 1. Wojownik I i 2. Półksiężyc. Ponieważ do Półksiężyca po drodze przechodzi się przez pozycję Wojownik II, można rzec, że mamy nawet trzy pozycje. Tak czy inaczej, jeszcze nie wiem. Jak na miłośnika jogi jestem człowiekiem zbyt małej wiary. Po europejsku sceptyczny jestem, ale przecież spróbować nie zaszkodzi. Od dziś spróbuję zaaplikować sobie te dwie (trzy) asany. Zobaczymy, jaki to będzie miało efekt. Jeżeli będzie to tylko efekt „placebo”, a więc sama joga nic nie pomoże, a tylko siła sugestii mi pomoże, to będę i tak bardzo szczęśliwy, bo nie zależy mi na naukowym (empirycznym) udowadnianiu, że sama joga pomaga na alergię, ale na pozbyciu się tejże alergii. Gdybyście chcieli sami spróbować, oto rzeczone pozycje:



"Vae victis", czyli bardzo wybiórcza historia Anglii (4)

Bezwzględność dziejów Anglii najlepiej ilustruje los warstwy biednych i średnich chłopów, którzy nie przestawili się na nowy typ myślenia. Termin „rewolucja agrarna” w odniesieniu do Anglii jest mało znany, ponieważ podręczniki szkolne kładą nacisk na „rewolucję przemysłową”. Słabością terminu „rewolucja agrarna” jest też fakt, że trwała ona niemal dwieście lat, stąd tak naprawdę trudno mówić o rewolucji. Od czasów Tudorów do połowy XVIII wieku trwało tzw. „ogradzanie”, czyli zawłaszczanie wspólnej ziemi, należącej do całej społeczności danej wsi i między nią podzielonej na zasadzie użytkowania (nie własności). Od XVI wieku wielcy właściciele ziemscy zaczęli takie „wspólne grunty” zawłaszczać i ogradzać. Najczęściej w celu przekształcenia ich w pastwiska dla owiec, co wówczas było najbardziej opłacalne.
            Na prawie do ogrodzenia (enclosure) ziemi mogli skorzystać też zamożni chłopi, którzy potrafili przedstawić dokument własności. Ponieważ większość chłopów nie wiedziała jak się wystarać o taki akt, była z ziemi, na której żyła, rugowana. W ten sposób zamożni chłopi powoli przedostawali się do stanu ziemiańskiego „gentry”, a bogata arystokracja ziemska bogaciła się jeszcze bardziej.
            Sytuacja wyglądała mniej więcej tak, że do połowy XVIII wieku praktycznie znikła klasa chłopska jako taka. Farmerzy, którzy zachowali własność ziemi, byli po prostu przedsiębiorcami działającymi na zasadach rynkowych (kapitalistycznych). Cały sposób pojmowania siebie jako „chłopów” znikł. (Przy okazji przypomnijmy, że warstwa chłopów poddanych – serfs, zanikła wraz z końcem średniowiecza). Owszem bogaty właściciel ziemski mógł wydzierżawić kawałki swojej posiadłości drobniejszym farmerom, ale to się odbywało na zasadzie ściśle rynkowej, nie mającej nic wspólnego z systemem feudalnym.
            Przypomnijmy sobie, do kiedy trwał stary porządek wywodzący się wprost z feudalizmu w Polsce. W wielu jej regionach do komunistycznej reformy rolnej! Polscy rolnicy natomiast to w prostej linii potomkowie chłopów pańszczyźnianych, bo przecież w czasach kiedy Europa Zachodnia przechodziła na system czynszowy, u nas z roku na rok zwiększano dni pańszczyzny, sprawiając, że w XVIII wieku sytuacja polskiego chłopa była dużo gorsza niż w średniowieczu. Osobistą wolność, a potem również ziemię (przynajmniej częściowo) nadają mu zaborcy!
            Tymczasem tysiące angielskich chłopów było bezlitośnie rugowanych z własnej ziemi, którą oni i ich przodkowie uprawiali od stuleci. Kto wiedział, jak „załatwić” sobie dokument i miał pieniądze na budowę ogrodzenia (to też było ważne!), ten sobie ziemię zawłaszczał i ogradzał. Pozbawieni środków do życia wieśniacy, którym nie udało się załapać do pracy u ziemianina, ruszali do miast. W jakimś sensie rewolucja przemysłowa, choć z jednej strony pozbawiała pracy rzesze rzemieślników, zapewniała zatrudnienie za głodową stawkę tymże „niezagospodarowanym” chłopom. Kiedy Fryderyk Engels pisał o położeniu klasy robotniczej w Anglii i odnosił się do czasów sobie współczesnych, popełniał nadużycie, ponieważ za jego życia warunki życia robotników były już o wiele lepsze. Gdybyśmy jednak przenieśli jego obserwacje koniec wieku XVIII, byłyby ze wszech miar słuszne. Autorzy podręczników do historii próbowali i nadal próbują wzruszyć uczniów faktem, że gdyby żyli w Anglii przełomu XIX i XX wieku, musieliby już ciężko pracować po 16 godzin na dobę za kromkę chleba.
            W XVIII wieku wśród przybyszów do miast panował nie tylko kapitalistyczny wyzysk, ale również poczucie beznadziei topionej w ginie – najpopularniejszym wówczas napoju alkoholowym. Kogo to wzruszało? Praktycznie nikogo! Owszem, pojawiali się myśliciele głoszący potrzebę zmiany nieludzkich warunków życia robotników, ale nikt się nie zajmował tym, że oni najpierw zostali wyrzuceni z własnej ziemi i z własnej wsi.
            Gospodarka agrarna nowego typu sprzyjała zwiększeniu produktywności. Niejaki Jethro Tull (tak, na cześć tego człowieka nazwała się grupa rockowo-folkowa w latach 70. ubiegłego stulecia) wprowadził w swoim gospodarstwie szereg maszyn rolniczych. Tak samo jak w przemyśle, tak samo w rolnictwie, Anglia zaczęła przodować na tle Europy. Lepsze plony to więcej żywności dla rozrastającej się populacji. Na dobrą sprawę więc, rewolucja agrarna, mimo osobistej tragedii tysięcy ludzkich jednostek, społeczeństwu jako całości wyszła na dobre. I znowu – zero sentymentów. Nie było jeszcze związków zawodowych czy innych zrzeszeń, które mogłyby rugowanych z ziemi reprezentować i bronić. Słabsi musieli odejść. Ci, którzy ogrodzili sobie ziemię, byli sprytniejsi i bardziej bezwzględni. To oni jednak wprowadzili rolnictwo angielskie na wyższy poziom. Zanikły stare obyczaje ludowe, a kraj pokrył się lasem kominów. Procesu zainicjowanego przez najbardziej chciwych nie dało się jednak ani cofnąć, ani nawet zahamować.
            Adam Smith w swoich „Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów” wprost pisał, że system ekonomiczny, gdzie wszyscy wspólnie gospodarują i każdy zajmuje się po trochu wszystkimi zajęciami, a więc gdzie nie ma podziału na wyspecjalizowane grupy zawodowe i gdzie nie występuje własność prywatna, ludzie pozostają na bardzo niskim poziomie rozwoju cywilizacyjnego. Trudno się z tym nie zgodzić. Trudno się też nie zgodzić ze skądinąd smutnym faktem, że to chciwi i bezwzględni najbardziej się do tego rozwoju przyczyniają.

wtorek, 24 maja 2011

"Vae victis", czyli bardzo wybiórcza historia Anglii (3)


Jakuba II, któremu darowano nawet to, że był katolikiem, pozbawiono tronu na wieść, że urodził mu się syn. Anglikom nie uśmiechała się perspektywa katolickiej dynastii na swoim tronie. Wezwano córkę króla, Marię, wychowaną na protestantkę (jego druga córka Anna również była protestantką) oraz jej męża Wilhelma Orańskiego (zresztą po matce wnuka Karola I), stathoudera Niderlandów, żeby zastąpili Jakuba.  

Wilhelm na czele 15 tys. żołnierzy ląduje w Anglii, armia i flota angielska przyłączają się do niego. Ma również szerokie poparcie społeczeństwa. Jakub przy drugiej próbie ucieka do Francji. Ta praktycznie bezkrwawa zmiana władcy znana jest w historii Anglii jako tzn. chwalebna rewolucja (Glorious Revolution) 1688 roku. W roku następnym, nowy król podpisuje tzw. Bill of Rights, który jeszcze bardziej ogranicza władzę króla na rzecz Parlamentu.

„Rewolucja” może i była bezkrwawa, ale sam Jakub, jego syn i wnuk przez kolejne pół stulecia będą sprawiać kłopoty. Zdetronizowany król liczy na poparcie katolickich Irlandczyków, więc ląduje tam właśnie wzniecając powstanie przeciwko zięciowi. Po ponad rocznej wojnie, w 1690 roku bitwa nad rzeką Boyne rozstrzyga krwawy spór na korzyść Wilhelma. Jakub ucieka do Francji, a Irlandczycy jeszcze przez rok desperacko walczą, choć przewaga Wilhelma jest widoczna na każdym kroku. Protestancki król nie ma litości dla katolickich buntowników. Buntownicy są po prostu zabijani. Natomiast „dziedzictwem kulturowym” bitwy nad Boyne są marsze „oranżystów” (irlandzkich protestantów – osiedleńców w Ulsterze) ulicami Belfastu celowo prowadzone przez ulice zamieszkałe przez katolików, żeby tym ostatnim pokazać rządzą tam ludzie „króla Billa”. Żadnych „okrągłych stołów”, żadnych negocjacji. Irlandczycy przegrali i krwawo za to zapłacili.

Nie inaczej działo się w Szkocji, gdzie jakobici (zwolennicy męskiej linii Stuartów) co jakiś czas wszczynali rebelie. Tutaj dotykamy problemu, który jest bardzo istotny. U nas w Polsce często da się usłyszeć opinie (wśród starszego pokolenia), że oto Szkoci bohatersko walczyli o niepodległość z Anglikami, a jakobici stanowili esencję narodu szkockiego. Nic bardziej błędnego. Owszem, były okresy, kiedy pretendentom - Jakubowi III – starszemu pretendentowi, czy Karolowi III – młodszemu pretendentowi („Bonnie Prince Charlie”, na marginesie syn Marii Klementyny Sobieskiej, a więc prawnuk naszego Jana III Sobieskiego) udawało się uzyskać pewną przewagę na terenie całej Szkocji, ale przez większość jakobickich rozruchów, poparcie dla Stuartów ograniczało się do górskich klanów, a i to wcale nie wszystkich. Masakra w Glencoe, czyli wymordowanie członków klanu MacDonaldów przez członków innego górskiego klanu, Campbellów, którzy służyli Wilhelmowi. Na jakiś czas wieść o tej podstępnej zbrodni (całe tło tej rzezi to paskudna intryga Campbellów przeciw MacIanowi, przywódcy tej gałęzi MacDonaldów) zniechęciła szkocką opinię publiczną do Wilhelma.  Nie zapominajmy, że zdecydowana większość Szkotów to byli prezbiterianie. Katolickie pozostały tylko niektóre górskie klany (też nie wszystkie).

Następca królowej Anny (siostry Marii), Jerzy I (George I) z dynastii hanowerskiej, nigdy nie nauczył się nawet mówić po angielsku. Fakt, że był niepopularnym „grubym Niemcem”, zdawał się sprzyjać Stuartom. Szansy tej nie udało się wykorzystać, na co złożyło się szereg czynników, takich jak zbyt słabe wsparcie ze strony Francuzów, lekceważenie samej Szkocji przez Stuartów, oraz niezwykle skuteczna polityka rządu Horacego Walpole’a. Istniała szansa, żeby Jakub zainstalował się jako Jakub VIII na tronie samej Szkocji; jemu jednak przede wszystkim zależało na Anglii. Podobnie było z jego ojcem i synem Karolem. Rzecz w tym, że wydaje się, że ostatni Stuartowie nie traktowali Szkocji jako swojej sentymentalnej ojczyzny. Owszem, gotowi byli poświęcać Szkotów dla sprawy odzyskania tronu, ale przede wszystkim tronu angielskiego.

Zawiłości polityki międzynarodowej – wojny i zmiany sojuszy na kontynencie – sprawiły, że Jakub stracił nawet poparcie Francji. Został najpierw „zesłany” do Lotaryngii (później spotka to polskiego króla Stanisława Leszczyńskiego), a potem emigruje do papieskiego Awinionu i Hiszpanii.

„Książę z bajki”, Karol Edward Stuart miał chyba największą szansę odzyskania tronu dla ojca i siebie. Przy pechu i fatalnym przygotowaniu do desantu, francuska flota przysłana przez Ludwika XV, zawróciła do swojego kraju. Niemniej Karolowi udawało się pozyskiwać coraz to nowych sojuszników w samej Szkocji. Opanował Edynburg i ruszył na Anglię. Historycy „gdybający” twierdzą, że gdyby nie decyzja generała Murraya, o wycofaniu się do Szkocji, wojska Karola zdobyłyby Londyn i prawdopodobnie byłby to koniec dynastii hanowerskiej. Strategiczny błąd został jednak popełniony.

Co więcej, problem z wojnami zawsze jest taki, że na wojsko potrzebne są pieniądze. Co prawda już w czasach renesansu rozpowszechniła się opinia w kręgach zawodowych zabijaków, że wojna powinna żywić się sama, a więc rabunki i rekwizycje miały zapewnić środki na utrzymanie wojska. W ten sposób może jednak działać armia zdemoralizowanych najemników. Normalnie wojsku należy się wyżywienie i żołd. Tego w armii Karola zaczęło brakować, więc jego klany (zorganizował swoją armię na zasadzie klanowej) zaczęły szczupleć. 16 kwietnia 1746 roku zaś, pod Culloden, armia rządowa, mimo dzielnego oporu jakobitów, pokonała armię Młodszego Pretendenta. Rok następny to potworne prześladowania szkockich jakobitów. Władze praktycznie likwidują strukturę klanową górali.

Nie ma żadnego „zmiłuj się”. Zwycięzca bierze wszystko. Mimo wyznaczonej nagrody za głowę „pięknego księcia”, nikt go nie wydał. Po kilku miesiącach tułaczki i ukrywania się, udaje mu się wrócić do Francji. Tam jednak spotyka się rozczarowanie, bo oto Ludwik XV decyduje się na przyjazne stosunki z dynastą hanowerską, a więc nie miał już wspomagać jakobitów.

Ironia losu polega na tym, że sprawa Stuartów dość szybko straciła poparcie wśród Szkotów. Odczuwalny wzrost poziomu życia, a także popularność Jerzego II, który w przeciwieństwie do swojego ojca, doskonale mówił po angielsku, sprawiły, że jakobityzm stał się w powszechnej opinii, ruchem niebezpiecznych szaleńców. Szkoci w tamtym czasie byli narodem pragmatycznym. Nie zapominajmy, że to Szkocja jest kolebką brytyjskiego systemu bankowego. Adam Smith był Szkotem. Można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie podporządkowanie Anglii, być może nikt nie usłyszałby o filozofie-ekonomiście z jakiegoś prowincjonalnego kraju dumnych górali. Ci klanowi górale w kiltach bardzo do nas wszystkich przemawiają. Wydaje nam się, że mówiący po gaelicku Celtowie to kwintesencja szkockości. Tymczasem tak nie było nawet w XVII wieku. Owszem, romantyczna nostalgia za starymi czasami plemiennej dumy wyrażona w wierszach Roberta Burnsa czy później w powieściach Waltera Scotta, z pewnością bardziej oddziałują na nasze emocje, niż zdolności finansowe Szkotów. Niemniej prawda jest taka, że ruch oparty tak naprawdę na sentymencie wobec starej dynastii, przegrał. Jeżeli jedynym czynnikiem spajającym jakobitów były emocjonalne uniesienia, nie ma się czemu dziwić. Zwyciężył cyniczny pragmatyzm, a dzisiaj o jakobitach możemy sobie tylko poczytać. Co prawda do dziś istnieją jakobiccy pretendenci do tronu Anglii (Maksymilian Emanuel Wittelsbach i jego córka Zofia księżna Lichtensteinu),ale nikt tego nie traktuje poważnie. Po bitwie pod Culloden i okresie prześladowań jakobitów, mało kto też chciał za starą dynastię oddawać życie.

poniedziałek, 23 maja 2011

"Vae victis", czyli bardzo wybiórcza historia Anglii (2)


Feudalna kotłowanina, jaka panowała w Europie do końca średniowiecza, miała dla Anglii ten pozytywny skutek, że doprowadziła do końca klasę feudałów starego typu. Rodowe rycerstwo, którego tradycja sięgała Wilhelma Zdobywcy praktycznie wybiło się nawzajem podczas tzw. wojny dwóch róż (tak naprawdę róża była jedna, a drugą wymyślono już potem dla równowagi i pięknego efektu literacko-artystycznego). Poprzedzająca ją tzw. wojna stuletnia spowodowała również i to, że łucznicy, którzy nie byli szlachtą, a odgrywali niezwykle ważną rolę w bitwach, jakie Anglicy toczyli na polach Francji, uświadomili sobie swoją wartość również jako członkowie społeczeństwa.

Do końca średniowiecza wyczerpała się formuła eksploatacji chłopa poddanego (serf). Osobiste poddaństwo (serfdom) zanikło, a to spowodowało, że rozwój społeczeństwa angielskiego poszedł w zupełnie innym kierunku niż polskiego. Można zaryzykować stwierdzenie, że czasy Kazimierza Wielkiego to ostatni okres, kiedy jeszcze wszystko miało szansę na pomyślny obrót. Później ze stulecia na stulecie chłopu było już tylko gorzej. Tymczasem z wolnych i szanowanych warstw – mieszczaństwa i zamożnego chłopstwa, które ma szansę wejść do klasy gentry, Henryk VII może dobierać sobie urzędników całkowicie zależnych od niego. Henryk VIII również prowadzi tę politykę. Podobne zjawiska pojawiają się również np. we Francji, gdzie Burbonowie kreują szlachtę „sukni” (w odróżnieniu od starej szlachty „miecza”). W XVIII wieku w Rosji zrobi to samo Piotr Wielki, który wylansuje „dworian” zamiast starych bojarów.

Każdy słyszał o Henryku VIII, postaci niezwykle kontrowersyjnej. Był człowiekiem, który uważał się za „obrońcę wiary” i szczerze nienawidził reformacji. To jednak on doprowadził do zerwania z Kościołem rzymskim (choć do końca życia bronił Kościoła Anglii przed wpływami kontynentalnych „heretyków”). To on skonfiskował majątki klasztorne, zamykając same klasztory, a mnichów przepędzając. Bunty w obronie starej religii tłumił krwawo. Znowu wyrosła warstwa rządząca ściśle związana z monarchą, w której interesie było utrzymanie niezależności od Rzymu. Edward VI, chorowity a wielce pobożny chłopak, pozwolił swoim doradcom i wychowawcom na pchnięcie Kościoła Anglii w kierunku protestantyzmu europejskiego. Panowanie nieszczęsnej Marii, która za wszelką cenę chciała przywrócić stary porządek, okazało się niezbyt skuteczne, choć nie wiemy, co by się stało, gdyby pożyła nieco dłużej.

Elżbieta I nie ma litości dla buntujących się katolików. Za jej czasów w Ulsterze (dzisiejsza Irlandia Północna) pojawiają się pierwsi protestanccy osadnicy. Za panowania Stuartów będzie ich więcej – ze Szkocji i z Anglii. Katolicy oczywiście istnieją i nawet próbują spisków (Guy Fawkes w 1605, tzw. spisek prochowy mający na celu wysadzenie Parlamentu, choć istnieją tez teorie, że była to prowokacja mająca na celu kompromitację katolików w oczach społeczeństwa), ale pozycja ich przeciwników jest już nie do podważenia.

Szkoci, którzy w swojej masie stali się protestantami wcześniej do Anglików i to w postaci bardziej od Anglików radykalnej, po stuleciach walki o utrzymanie niezależności od południowych sąsiadów, zawsze popierający Francuzów („naturalnych” wrogów Anglików), w 1603 roku stają w obliczu objęcia tronu Anglii przez ich własnego króla, Jakuba VI. Jako Jakub I, pierwszy Stuart na tronie angielskim, przez niektórych uważany za uczonego idiotę, wymyśla sam termin „Wielka Brytania”, choć dużo jeszcze czasu upłynie zanim nazwa ta stanie się oficjalna. Zamówione przez króla tłumaczenie Biblii (The Authorised Version) staje się podstawą rozwoju angielszczyzny literackiej – i to po obu stronach Oceanu Atlantyckiego.

Szkoci mają jednak swoje ambicje, a próby narzucenia im hierarchii kościelnej na wzór angielski (biskupów), przynosi bunt, który trzeba stłumić siłą. Na to trzeba pieniędzy. Karol I (syn Jakuba) zwołuje więc parlament. A kto pamięta późniejszą rewolucję francuską, ten wie, co się dzieje kiedy monarcha zwołuje przedstawicieli narodu z braku pieniędzy. Niezadowoleni posłowie, zdominowani przez purytanów, a więc angielskich przeciwników Wysokiego Kościoła (czyli tego zorganizowanego hierarchicznie „po katolicku”), doprowadzają do wojny domowej, obalenia monarchii i egzekucji króla Karola. (Szybko mi się to napisało, ale rzecz była dużo bardziej złożona i trwała znacznie dłużej). Karol I, człowiek uparty i oderwany od rzeczywistości, jest w niektórych kręgach Kościoła Anglii czczony jako męczennik. Przez kolejną dekadę Anglia będzie krajem ponurym, gdzie wolno się modlić, pracować i się bogacić, ale z bogactwa nie korzystać (bo to grzech). Podobno w domu Olivera Cromwella wcale tak ponuro nie było, ale w kraju purytanie narzucili właśnie taki porządek.

To, że w 1660 roku na tron przywrócono Stuarta, Karola II, było m.in. wynikiem braku przywódcy odpowiedniego formatu, bo po śmierci Olivera Cromwella, jego syn okazał się totalną porażką, i okazało się, że nie ma nikogo, kto by miał jakiś pomysł na Anglię.

Wielka Brytania do dziś jest monarchią, a więc kontynuuje się tradycję sięgającą Wilhelma Zdobywcy. Oliver Cromwell doprowadził do największej dla monarchii zbrodni, mianowicie królobójstwa. John Milton, autor jednego z najważniejszych poematów w literaturze angielskiej „Raj utracony” (Paradise Lost), napisał nawet usprawiedliwienie dla tego czynu.

I na tym przykładzie możemy zaobserwować stosunek Anglików do historii własnego kraju. Przed Parlamentem, twarzą zwrócony ku opactwu westminsterskiemu, stoi piękny pomnik Olivera Cromwella. Monarchiczna Brytania oddała cześć „potworowi”, który monarchię obalił. „Ale przyczynił się do rozwoju Parlamentu”, odpowie pierwszy lepszy Anglik i za te zasługi pomnik mu się należy. John Milton zaś uważany jest za jednego z największych poetów angielskich… bo on po prostu „wielkim poetą był”, a jego poglądy polityczne z perspektywy czasu nie wydają się tak ważne.

niedziela, 22 maja 2011

"Vae victis", czyli bardzo wybiórcza historia Anglii

Historia Anglii powinna być przedmiotem obowiązkowym dla każdego polityka, a zwłaszcza polskiego. Oczywiście m.in. dlatego, że jest pięknym przykładem ewolucji systemu politycznego, rozwoju parlamentaryzmu i demokracji, przy relatywnej ciągłości (w odróżnieniu do Polski, która przecież jako byt polityczny znikła na 123 lata, a potem na prawie sześć w czasie II wojny światowej, nie wspominając już stan zależności od mocarstwa sowieckiego.

Przestrzegałbym jednak każdego przed uleganiem uproszczeniom. Otóż Wielka Brytania, w tym jej najpotężniejsza część, czyli Anglia, przeżyły tyle traumatycznych wydarzeń, że my, Polacy, nie do końca jesteśmy w stanie ją przelicytować w tragediach obejmujących olbrzymie społeczności. Różnica między naszymi narodami polega jednak przede wszystkim na tym, że Brytyjczycy swoim klęskom i tragediom, zarówno jednostek, jak i olbrzymich grup społecznych, nie przypisują takiej wagi i na bieżąco na pewno nimi nie żyją.

Podstawowa nauka, jaka płynie z historii Wielkiej Brytanii, polega na tym, że silniejszy wygrywa. Zawsze. Wygrywa i jest zwycięzcą. W tym momencie ktoś się może przyczepić do mojego stylu. Po co właściwie w kolejnym zdaniu powtarzam innymi słowami to, co napisałem w poprzednim. Otóż reguły walki są proste – kto wygrał, ten jest zwycięzcą, a to znaczy, że przegrani mu się podporządkowują i siedzą cicho. U nas wygląda to nieco inaczej – kto przegrał, ten nie do końca czuje się przegranym. Czasami wręcz przeciwnie. Z przegranej czerpie się u nas legitymację do trwania. Tutaj dotykamy kwestii, którą należy omówić osobno, więc na pewno do tego tematu wrócę.

Jeśli chodzi o Anglików, to od samego początku jawi nam się stare prawo historii, sformułowane jeszcze przez Tukidydesa, że silniejszy zwycięża. Anglowie, Sasi i Jutowie spychają Brytów do Walii i częściowo do Szkocji i nie ma żadnego „zmiłuj się”. Żadnego pokojowego współżycia, współdziałania i stopniowego zlewania się w jedno. Nic z tego. Badania DNA współczesnej Wielkiej Brytanii pokazują jasno, że Walijczycy to potomkowie brytyjskich Celtów, natomiast reszta narodu to potomkowie germańskich najeźdźców.

Czy jednak Anglo-Sasi to ci, którzy „posiedli ziemię”, tzn. brytyjską ziemię? W swojej chłopskiej masie pewnie tak, ale jeśli chodzi o warstwę rządzącą, nic bardziej mylnego!
Z lenistwa pomińmy analizę roli osiedleńców Duńskich i rolę królów Wesseksu (zwłaszcza Alfreda Wielkiego) w odparciu ich ekspansji. Pomińmy też panowanie Kanuta Wielkiego.

Bitwa pod Hastings z 14 października 1066 roku to data, która tak naprawdę w historiografii angielskiej (i brytyjskiej) oznacza początek nowego państwa. Analiza listy królów Anglii wystarczy, żeby się zorientować, że numeracja władców zaczyna się od Wilhelma Zdobywcy. Edwardowie z dynastii Plantagenetów to Edward I, II i III, jakby przedtem nie było Edwarda Męczennika czy Edwarda Wyznawcy (który po znajomości obiecał swój tron Wilhelmowi Bękartowi z francuskiej Normandii). Sympatyczna postać Ivanhoe (czy jego ojca Cedryka), który jest Sasem, stworzona przez Waltera Scotta,  pochodzi z pięknej bajki. Fakty są takie, że praktycznie wszyscy thanowie anglo-sascy zostali albo wybici pod Hastings, albo uciekli bądź to do krajów Skandynawskich, bądź przynajmniej do Szkocji. I koniec! Po prostu koniec świata anglosaskiego. Oczywiście przetrwali chłopi mówiący starym językiem i mnisi, którzy przez kolejne dwieście lat piszą kroniki po anglo-sasku, ale politycznie ma to niewielkie znaczenie. Zarówno frankojęzyczne dynastia normandzka, jak i Plantageneci, niewiele się liczą z miejscową ludnością, której rolą jest służyć tymże frankojęzycznym panom! Zero sentymentów, czy ukłonów wobec pokonanych w celu okazania im szacunku i ewentualnego ich pozyskania. „Vae victis”, powiedział Brennus, władca Gallów, który w zamierzchłych czasach republiki rzymskiej pokonał Rzymian, co da się przetłumaczyć na szemraną wersję polszczyzny, jako „śmierć frajerom”. To, co frankojęzyczni zdobywcy Anglii uczynili z tym krajem i jego mieszkańcami, jest tego powiedzenia doskonałą ilustracją.

sobota, 21 maja 2011

Spirala (6)

Szczątkowa wiedza, jaką posiadam na temat ekonomii, zawiera informację, że gospodarka wolnorynkowa również rozwija się na zasadzie sinusoidy, gdzie po cyklu doskonałej koniunktury nieuchronnie musi nadejść recesja. Potem gospodarka wychodzi z dołka i znowu pnie się w górę. Odkrycie tego prawa wskazuje m.in. na płonność stwierdzenia, że świadomość problemu jest już prawie owego problemu rozwiązaniem. Wcale nie jest, a tysiące ludzi tracące majątki, przedsiębiorstwa czy pracę to nie są po prostu statystyki, a osobiste tragedie. Dlatego pewni ekonomiści postanowili sinusoidę, albo wręcz spiralę następujących po sobie okresów boomu i kryzysu, jakoś wyprostować, „naciągnąć” niejako.

Nie zamierzam się wgłębiać w ten temat, ponieważ w pojedynku Keynesa z Hayek’iem niekoniecznie wiedziałbym komu kibicować, z tego prostego względu, że jedyne kryterium, jakim mógłbym się kierować, to wiara w jednego lub drugiego. Nie wiem też, czy moja wiedza na temat bieżących trendów w ekonomii jest świeżej daty, ponieważ moja świadomość zatrzymała się na Miltonie Friedmanie i Leszku Balcerowiczu. O ile się nie mylę, ich metoda prostowania sinusoidy to umiejętna manipulacja polityką monetarną. Friedman z jednej strony był skrajnym wolnorynkowcem, ale monetaryzm mimo wszystko wymaga silnej kontroli państwa nad podażą pieniądza. Podnoszenie i obniżanie stóp procentowych przez bank centralny to jeden z instrumentów, przy pomocy których ciało kontrolne (u nas Rada Polityki Pieniężnej) sprawuje nadzór nad gospodarką. Leszek Balcerowicz skutecznie ją schładzał w imię stabilności. Czy to jest jednak wolny rynek. Jakiś bardzo duży udział wolności w rynku został odebrany przez tych, którzy kontrolują całość.

Nie wchodzę dalej w temat gospodarki, ponieważ istnieje ryzyko, że zacznę pisać bzdury. To, co mnie interesuje to spekulacje na temat tego, czy w rozwoju społeczeństwa też można uniknąć wahnięć, które sprawiają, że jest on również sinusoidalny.

Wydaje się, że próbą wyprostowania sinusoidy rozwoju społeczeństw były/są rozwiązania socjalne. Żądania grup, które przywykliśmy nazywać lewicowymi, a więc dziewiętnastowiecznych socjalistów, a także całkiem pragmatycznie pojęte dobro własne rządzących, sprawiło, że zaczęto robić coraz więcej w celu zapobieżenia społecznemu niezadowoleniu.

Za socjalizm płaci się jednak cenę. Rozbudowana biurokracja państwowa z urzędnikami domagającymi się szacunku należnego majestatowi państwa, która traci poczucie rzeczywistości, bo żyje we własnym wirtualnym świecie, to niestety nic innego, ale przygotowywanie gruntu do kolejnych sinusoidalnych zakrzywień. Znamy to z okresu komunizmu, który okazał się systemem niewydolnym, a rządzący kompletnie przestali myśleć o zadaniach socjalizmu.

Świetne rozwiązania socjalne nie chroniły od niezadowolenia społecznego również krajów Zachodu. Wydaje się więc, że od sinusoidy zadowolenia i niezadowolenia będącego pożywką dla populizmu, nie ma ucieczki. Pytanie jednak brzmi, czy skoro tak, to może lepiej dać sobie spokój z socjalizmem, skoro i tak nie można wszystkim dogodzić? Po co całe społeczeństwo ma ponosić koszty prostowania sinusoidy, skoro i tak wpadamy w dołki? Zwolennicy Janusza Korwina-Mikke uważają, że faktycznie trzeba dać sobie spokój, zostawić ludzi samych sobie, aparat państwowy zredukować do minimum i niech się wszystko samo kręci.

Kiedy jednak kręci się samo, bardzo szybko obrotniejsi zdobywają kontrolę nad mniej gotowymi do twardych reguł ekonomicznej dżungli, w rezultacie powstaje warstwa niezadowolonych, którzy jeżeli tylko znajdą przywódcę, z chęcią poprą jego tyrańskie zapędy. Błędne koło i zerowa nadzieja na to, że kiedykolwiek poszybujemy wszyscy razem po linii prostej ku świetlanej przyszłości. Błędne koło się jednak kręci, ale to znaczy, że życie się toczy i nie ma mowy o żadnym „końcu historii”.

piątek, 20 maja 2011

Spirala (5)


Przeprowadzono reformy, o których można wszystko powiedzieć, ale nie to że były populistyczne (reformy Balcerowicza). Rząd Jerzego Buzka początkowo wydawał się ukoronowaniem demokracji w działaniu. Oto przeprowadzono cztery reformy, które miały zapewnić przyszłym pokoleniom lepsze życie. Wszystko demokratycznie i kulturalnie.

I co nagle się stało? Błąd w obliczeniach, szwindel czy inna katastrofa, ale oto minister rządu AWS przyznaje, że jest finansowa klapa. Władzę przejmują demokratycznie postkomuniści. Ci dają spektakl kompletnej beztroski i bezczelności w korzystaniu z przywilejów władzy. Na tym postanawiają zbić kapitał polityczny dwie partie centrowo-prawicowe PO i PiS. Ma powstać kolacja. Ale PO to rzekomo liberałowie, wolnorykowcy, zwolennicy niskich podatków i ułatwień dla przedsiębiorców. Tutaj PiS uderza w nutę populistyczną i przedstawia się jako partia obrońców bezpieczeństwa socjalnego obywateli. Pomijam tu cały wachlarz populistycznych haseł negatywnych, tzn. wymierzonych przeciwko komunistom i ich sojusznikom, z którymi do spółki nadal okradają Polskę. Pomijam, bo być może PiS miast w tym wypadku rację, ale taktykę walki, jaką przyjął to dla mnie kompletna głupota i przyczyna spadku popularności tej partii.

Komuniści przegrywają z kretesem, ale do POPiSu nie dochodzi. Wręcz przeciwnie. Osobowości przywódców są tak silne, że współpraca nie jest możliwa. Uważając się za szczerego liberała, zagłosowałem na PO. Wtedy partia Tuska przegrała. Przy kolejnych wyborach, jak pamiętamy, odniosła już sukces.

Co też zrobi rząd PO? Wprowadzi podatek liniowy, żeby ożywić przedsiębiorczość, ułatwi procedury rejestracji działalności gospodarczej, wybuduje autostrady, których postęp w czasach PiSu był żenująco słaby, wzniesie stadiony, ograniczy biurokrację redukując liczbę urzędników itd. itp. Otóż nic z tego! Samo zdobycie władzy przez ekipę Donalda Tuska okazało się nie środkiem do realizacji celu, ale celem samym w sobie.

Kiedy PiS atakuje PO, trochę mnie to drażni, a to dlatego, że przeważnie się czepia zupełnie nie tego, co trzeba i robi tylko ludziom wodę z mózgu. W 2008 roku Janusz Korwin-Mikke zauważył, że czepianie się Tuska za to, że sobie pojechał do Peru, jest śmieszne i nie ma sensu. Przy okazji jednak sam wysunął zarzut o wiele poważniejszy i, jak się dzisiaj okazuje, całkowicie słuszny Otóż rząd PO nie miał i nie ma żadnego programu. Bycie u władzy jest dla tych ludzi celem samym w sobie, a więc długoterminowe planowanie działań jest wg nich najwyraźniej niepotrzebne. Następuje nieustanna improwizacja i jednorazowe działania na pokaz, co robi wrażenie jakiejś nerwowej szarpaniny albo bezsilnego miotania się.

Korwin-Mikke w swoim wystąpieniu z 2008 roku słusznie stwierdził, że Donald Tusk, gdyby z góry ustalił pewien harmonogram działań, czyli zrobił coś na kształt nakręcenia zegarka (metafora moja), to mógłby sobie nawet pojechać i na miesięczny urlop i nic by się nie stało, bo ministrowie i urzędnicy robiliby po prostu swoje, ponieważ wiedzieliby co robić. Tymczasem bez Tuska wszystko się rozłazi, bo on przyzwyczaił swoich ludzi do ręcznego sterowania. A że sam do pracusiów nie należy, jego decyzje nie zawsze są należycie przemyślane. On nie nakręca zegarka, bo po prostu takiego zegarka w ogóle nie ma.

Beztroska Donalda Tuska nie jest w historii niczym nowym. Oddawanie się przyjemnościom (już darujmy, że na koszt podatników - ja mu w każdym razie swoją działkę daruję) w obliczu nieciekawej sytuacji też już było. A tymczasem ma śmiertelnego wroga, który zrobi wszystko, żeby go zniszczyć. Jarosław Kaczyński nie przepuści żadnej okazji, żeby do zniszczenia Tuska doprowadzić.

Populizm istnieje po obu stronach. Można powiedzieć, że populizm jest immanentną częścią demokracji. O ile jednak PO jest nadal legalnie wybraną partią tworzącą legalny rząd, PiS sięga do metod znanych już od starożytności. Neguje samą legalnie wybraną władzę i szuka sojuszników już nie tylko u starszych ludzi prowadzonych przez toruńską rozgłośnię, ale ostatnio wśród kiboli, czyli ludzi, dla których z kolei walka dla samej walki jest wartością najwyższą. Czy zamierza na czele starszych pań z krzyżami i młodych chłopców z ogolonymi głowami pomaszerować na Sejm/Belweder, czy jeszcze gdzie indziej, i objąć władzę? Myślę, że nie. Uważam, że Jarosław Kaczyński mimo wszystko jest nadal człowiekiem cywilizacji. Ale ci jego sojusznicy…

Niezadowolenie społeczne już jest. Podwyżki cen już nastąpiły. Są to podwyżki boleśnie odczuwalne! Gospodarka nie kręci się tak, żeby zapewnić ludziom zatrudnienie, a co ważniejsze, godziwe zarobki. Przywódca niezadowolonych już jest, a w dodatku ma za sobą gromadę gotową chwycić pałki i maczety. Czyżby sinusoida zbliżała się do swojego najniższego punktu? Rządu Donalda Tuska, ani jego samego, nie będę żałował. Co jednak nastąpi potem? Na poprawę sytuacji gospodarczej zbytnio bym nie liczył. Chyba, że nagle zaczniemy robić duże pieniądze na gazie łupkowym. Ale to jest całe osobne zagadnienie.

czwartek, 19 maja 2011

Spirala (4)


Komuniści w Polsce mieli swoje wzloty i upadki. Trudno powiedzieć, że na przykład Gomułka w 1956 roku nie był popularny. Stopniowo pokazywał swoje poglądy, które w najmniejszym stopniu nie były demokratyczne. Nie wziął pod uwagę tego, że tłumaczenie ludziom, którzy chcieliby trochę pożyć, że oszczędności to dla wspólnego dobra, to trochę za mało. Poza tym walka o władzę wewnątrz PZPR zaowocowała rokiem 1968, zaś podwyżki cen 1970, a w rezultacie obaleniem Gomułki przez Gierka.

Gierek to postać dość ciekawa na tle przywódców komunistycznych, ponieważ w pierwszych latach swoich rządów zdecydował się na ruchy populistyczne, czyli mające na celu przypodobanie się wszystkim. Inwestycje, budowy, fiat 126p, bloki z wielkiej płyty, a wszystko przemieszane ze zmasowaną propagandą sukcesu, mogły robić wrażenie, że robi się byczo, a będzie jeszcze bardziej byczo. Ekonomia socjalizmu miała jednak to do siebie, że nigdy nikogo nie zadowalała, a stąd Radom 1976, od którego zaczęła się równia pochyła do 1980. Z perspektywy czasu można było sobie jednak zadać pytanie, czy Gierek nie miał szansy zrobić z Polski to, czym są dzisiaj Chiny, czyli de facto kraj o gospodarce rynkowej z silną polityczną kontrolą partii komunistycznej. W latach 70. tak to prawie wyglądało. Otwarcie na technologie z Zachodu, industrializacja itd. itp.

Gierek jednak Deng Xiaopingiem nie był. Na to, co sobie wymarzył, był chyba po prostu za głupi. Nie rozumiał co się dzieje w kraju i chyba nawet nie ogarniał tego, co się działo w jego otoczeniu. Politycznie był wiernym sługą Moskwy, o czym świadczy dodanie zapisu w konstytucji o wieczystym sojuszu z ZSRR. Choć entuzjasta rozwoju gospodarczego, chyba nie był ekspertem w ekonomii. Rozpoczynając szereg budów w jakimś stopniu był podobny do Peryklesa, z tą różnicą, że Ateńczyk robił to za nadwyżki z rabunku sojuszników, podczas gdy Gierek za pieniądze z komercyjnych pożyczek w zachodnich bankach.

Co by nie mówić, gdyby Gierkowi udało się zrealizować to, co chciał na początku lat 70. i ludziom faktycznie „żyło się dostatniej”, być może nie byłoby Radomia i nie powstałby KOR a ruchy nawiązujące do przedwojennych tradycji politycznych pozostałyby kanapowymi klubami dla hobbystów. Ekonomicznie Polska w połowie lat 70 zaczęła się sypać, a w obliczu kartek na cukier i ograniczonej dostępności do wysokiej jakości produktów żywnościowych sprawiła, że niezadowolonemu tłumowi potrzebni byli już tylko przywódcy, żeby zacząć walczyć z reżimem Gierka.

Pierwsza „Solidarność” była z pewnością ruchem populistycznym. Ludzie nagle poczuli, że nie są sami, że stanowią siłę, że razem coś mogą. Nic to, że gdyby każdego przepytać z poglądów politycznych czy religijnych, okazałoby się, że jest to grupa ludzi bardzo mało jednolita. Jak to zwykle w psychologii tłumu, ludziom się wydawało, że więcej ich łączy niż dzieli. I prawdopodobnie wówczas nawet tak było. Kiedy przeczytamy postulaty sierpniowe, łatwo odkryjemy, że nikt nie chciał gospodarki wolnorynkowej, a jakiejś doskonalszej formy socjalizmu. Najlepiej takiego, który zamiast marksizmu przyjmie za swoją doktrynę tzw. społeczną naukę Kościoła (ś.p. Stefan Kisielewski twierdził, że nic takiego nie istnieje!).

Jak to w okresach populistycznej euforii, ludzie politykowali, wiecowali i strajkowali. Oczywiście komunistyczna propaganda wykorzystywała strajki do zohydzania społeczeństwu Niezależnego Związku Zawodowego, ale fakty są takie, że te strajki naprawdę były i naprawdę osłabiały gospodarkę. Trzeba bowiem pamiętać, że od początku lat 80. ludziom żyło się gorzej niż za Gierka. Wprowadzono m.in. kartki na mięso, papierosy, alkohol i inne produkty spożywcze i przemysłowe. To zresztą było całkiem zrozumiałe – jak pokazuje historia, rewolucje rzadko przynoszą faktyczne podniesienie poziomu życia.

Istniał jednak Związek Sowiecki, a komuniści byli jeszcze na tyle silni, że pierwszą „Solidarność” zdławili. Po stanie wojennym, w którym generał Jaruzelski obiecywał reformę gospodarczą mającą na celu wyjście z permanentnego komunistycznego kryzysu, okazało się, że rządzący, jak to już nieraz w historii bywała, pogrążyli się w przyjemnym samozadowoleniu, jakie dawało im samo trzymanie się u władzy. Kiedy okazało się, że żadnej reformy nikt nie przeprowadza, nagle telewizja ogłosiła, że właśnie wkroczyliśmy w II etap reformy (nikt nie wiedział na czym polegał ten I etap). I tak rządząc przy pomocy oddziałów ZOMO i coraz bardziej żałosnej propagandy, komuniści zostali zmuszeni do podzielenia się władzą.

Nie chcę się wdawać w dyskusje na temat jak dalece ówcześni przywódcy „Solidarności” weszli we współpracę z komunistami, ale niewątpliwie w olbrzymim stopniu oskarżenia ferowane przez PiS są uzasadnione.

Najbardziej zadziwiające, co uważam za fenomen niespotykany, jest to, że oprócz jednostkowych strajków w poszczególnych zakładach, gdzie związki zawodowe bezkarnie działały na niekorzyść już nie komunistycznego państwa, ale własnego miejsca pracy, czy demonstracji niezadowolenia poszczególnych grup zawodowych (rolnicy Leppera, górnicy czy pielęgniarki), przez 20 lat obyło się bez większych przejawów populizmu. Wydawało się, że działają mechanizmy demokratyczne – ludzie decydowali o losach kraju chodząc na wybory i głosując na partie, z którymi sympatyzowali.

środa, 18 maja 2011

Spirala (3)

Można zaryzykować twierdzenie, że nigdy nie jest tak, że któraś strona jest bez winy. Niezadowolenie społeczne nie bierze się znikąd. Walczący z Napoleonem kanclerz Austrii Metternich uważał, że rewolucje biorą się z ambicji jednostek żądnych władzy. To oczywiście też, ale przecież taka ambitna jednostka musi się na kimś oprzeć, a więc, gdyby większość była zadowolona ze swojego stanu, awanturnik nie miałby szans na poparcie. Inna sprawa, że inteligentni buntownicy potrafią wmówić tłumom, że jest im źle. Sytuacja ludu francuskiego w przededniu rewolucji 1789 r. wcale nie była tak tragiczna, jak ją potem propagandyści tejże rewolucji przedstawili. Problem polegał więc na czymś innym – na tragicznych błędach warstw rządzących, która prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji.

Porównując poziom życia w Rosji przed i po rewolucji bolszewickiej (długo po!), nie ma wątpliwości, że Rosjanie za cara cieszyli się względnym dobrobytem. Bolszewizm przyniósł masową bezdomność dzieci i (celowo „zorganizowany”) głód na Ukrainie. Jednakże trudno nie mówić o jakimś zaćmieniu umysłowym cara i jego otoczenia, którym okres 1905-1907 dał najwyraźniej za mało do myślenia. Demokratów rządzących po rewolucji lutowej również zgubił brak rozeznania w nastrojach tłumu i umiejętności wyjścia im naprzeciw. Lenin doskonale wykorzystał najniższe instynkty nie tylko proletariatu ale również lumpenproletariatu do sukcesu swojej partii, która wbrew nazwie, wcale nie miała poparcia większości.

Hitler zdobył władzę w wyniku demokratycznych wyborów, ale również w tym wypadku zwycięstwo populizmu nad, jak by się wydawało, zdrowym rozsądkiem, nie wzięło się z niczego. Oczywiście argumenty Hitlera, które do WIĘKSZOŚCI (warto to podkreślić) narodu niemieckiego dotarły, o tejże większości nie świadczą najlepiej („niesprawiedliwe” potraktowanie Niemiec w Wersalu, spisek żydowskiej finansjery). Niemniej poprzednie władze nie miały żadnego pomysłu na to, żeby dać ludziom pracę czy żeby ich czymkolwiek udobruchać. Działania lumpenproletariatu z SA z kolei pokazywały prostemu Niemcowi, że „coś” można zrobić. Nieważne, czy to było mądre czy szlachetne.

Kiedy człowiek zostaje wciągnięty w tłum i ulega czarowi przywódcy, ogarnia go poczucie szczęścia, bo oto nie musi już myśleć, a myślenie, wbrew popularnemu powiedzonku, wielu z nas BOLI, a po drugie i najważniejsze, nie czuje się już sam, a więc następuje w nim redukcja stresu spowodowanego powszednim strachem. Kto umie ten stan wykorzystać i umiejętnie manewrować tłumem, ten zdobywa wielką władzę.

Oczywiście dzieje ludzkości są skomplikowane. Ludzie ulegający psychologii tłumu mogą mieć różne poglądy. W przedwojennej Polsce istnieli zacięci lewicowcy (w tym stosunkowo niewielu komunistów – agentów Rosji Sowieckiej), jak i ONRowcy. Jednych i drugich Piłsudski wsadzał do więzień lub do Berezy Kartuskiej. Sam Piłsudski jako osobowość niezwykle silna, uważany jest przez niektórych za populistę. Jeżeli jednak tak nie było, to właśnie dlatego, że Piłsudski nie podlizywał się tłumowi. Popełniał jednak inne błędy. Nie interesował się szczegółami gospodarki. Kiedy się czyta o dwudziestoleciu międzywojennym, trudno oprzeć się wrażeniu, że chyba nikomu by wtedy nie przyszło do głowy hasło „gospodarka, głupcze”. Większość, jak się wydaje, żyła jakimiś romantycznymi koncepcjami politycznymi, które do najmądrzejszych nie należały. Reforma walutowa Grabskiego i budowa Gdyni przez Kwiatkowskiego, tudzież początek budowy COP, to były sukcesy, ale w codziennym życiu, w propagandzie prasowej, czy w szkole, uczono przede wszystkim o militarnej mocarstwowości Polski i jej świętej roli w boskim planie świata.

Rządy sanacji to była silna władza aparatu państwowego i niemal boskiej pozycji urzędnika i policjanta. Po śmierci Piłsudskiego, jego ludzie okazali się znowu zbyt oderwani od rzeczywistości, żeby kontrolować sytuację. Oczywiście jest dużym uproszczeniem twierdzenie, że „panowie się tylko bawili na balach”, ale z drugiej strony trudno się takiemu wrażeniu oprzeć.

Nie chcę powtarzać frazesów o naszej słabości podczas II wojny światowej, bo tutaj rzecz jest nader skomplikowana. W każdym razie od czasów Sikorskiego polski rząd emigracyjny niechętnie widzi u siebie polityków sanacyjnych. Propaganda bolszewicka jest oczywiście powszechnie znana.

Trzeba zaznaczyć jednak, że choć komunizm przyniesiony przez Armię Czerwoną do Polski, nie był popularny, to jednak sanacja tuż po wojnie była nadal niepopularna. Komuniści z jednej strony popełniali zbrodnie, a z drugiej zlikwidowali analfabetyzm, czego się nie udało zrobić przez całe dwudziestolecie międzywojenne, mimo szczerych wysiłków pewnych grup idealistów. 

wtorek, 17 maja 2011

Spirala (2)


Polityka zagraniczna to jedno, a wewnętrzna to drugie. Po Peryklesie nastąpiła stopniowa degradacja demokracji w Atenach, a to z tego powodu, że zabrakło człowieka o geniuszu Peryklesa, który rządził praktycznie jak jedynowładca, a nikomu przy tym nie przyszło do głowy, żeby go nazywać tyranem! Ateny miały w swojej historii tyranów – populistów, którzy w oparciu o najniższe warstwy społeczne i ludzi uzbrojonych w kije, obejmowali władzę dyktatorską nad miastem. Peryklesa nikt nie kojarzył z Pizystratem. Wydaje się, że zadowoleni byli i bogacze i biedota. Oczywiście tak do końca też nie było. Tam, gdzie popularność tam i zaciekli wrogowie, więc istnieli też krytycy Peryklesa. Póki jednak ludzie byli syci, miasto silne i bogate, nie dawano im większego posłuchu.

Później, z braku jakichś wybitnych osobowości w polityce ateńskiej, można zaobserwować działanie demokracji w czystej postaci. Rządy większości kierowane przez domorosłych przywódców wywodzących się z warstw niekoniecznie wykwalifikowanych, jak handlarze oliwą, producenci lamp czy kiełbas). Tępe doktrynerstwo i biurokracja doprowadziły do zbrodni na wolności słowa w postaci wyroku śmierci na Sokratesa. Platon i inni krytycy systemu nazwali ustrój Aten „ochlokracją”, czyli rządami motłochu. Nie wiem, na ile arystokrata i bogacz Platon był obiektywny. To co sam z kolei zaproponował w swoim „Państwie” to przerażający totalitaryzm, ale to już inny temat. W każdym razie prawdziwa demokracja (nie sterowana przez mądrą elitę) zamienia się proste rządy większości, a przykra prawda jest taka, że tzw. większość najczęściej rozumem nie grzeszy.

Wracając do sinusoidy, można się pokusić o stwierdzenie, że okresy wzniesień i upadków faktycznie w historii występują, choć wcale niekoniecznie w kulturze jako zjawisku oderwanym od polityki. Przede wszystkim sinusoida odnosi się do rzeczywistości politycznej i działa nie na zasadzie jakiegoś metafizycznego prawa, ale na podstawie dość prostego mechanizmu, w którym ambicje jednostek, niezadowolenie jednostek zebranych w tłum, oraz rozleniwienie rządzących doprowadzają do rewolt lub rewolucji.

Załóżmy, że w jakimś państwie krystalizuje się i stabilizuje system władzy. Załóżmy też, że władza ta nie jest tyranią, a ma bardzo szerokie poparcie społeczne. Wśród warstwy rządzącej wykształca się poczucie samozadowolenia i poczucia o własnej wysokiej wartości. Rządzący czują się lepsi od rządzonych, może ich jawnie nie lekceważą, ale we własnym zamkniętym gronie na pewno tak. Tracą kontakt z rzeczywistością, a tymczasem pojawiają się samorodni i samozwańczy trybuni ludowi, którzy przebierają nogami, żeby korzystając z coraz większego niezadowolenia nizin społecznych, władzę przejąć. Jeżeli w dodatku dotychczas rządzący popełnią po drodze szereg błędów (z czego najgorszy to grzech zaniedbania), wtedy taki Pizystrates bierze gromadę „pałkarzy” i obejmuje władzę w państwie. System, który stworzył po pewnym czasie się degeneruje (zresztą od początku do najszlachetniejszych nie należał), a jego następcy są obaleni przez przeciwników tyranii, przez ludzi, którzy lubią mieć złudzenie, że rządzą wszyscy razem (a tak przecież nigdy nie jest!). Oligarchie, czyli rządy szlachetnych arystokratów również jednak ulegają degeneracji przez samozadowolenie władzy i oderwanie od rzeczywistości i następuje jakaś nowa tyrania oparta na nienawiści mas wobec dotychczas rządzących.

poniedziałek, 16 maja 2011

Spirala (1)

Badacze różnych dyscyplin humanistycznych czasami proponują jakiś model mający na celu wyjaśnienie prawidłowości, które się rzekomo powtarzają. Napisałem „rzekomo”, bo tak naprawdę nie powtarzają się nigdy, natomiast faktycznie od czasu do czasu wypływają na powierzchnię tzw. głównego nurtu, stare idee, które, jak by się wydawało, dawno znajdują się w lamusie.
Linearne koncepcje rozwoju cywilizacji były bardzo popularne w średniowieczu. Historia miała być prostą linią postępu, czyli zmierzaniem ku boskiej doskonałości. W starożytności z kolei hołdowano pomysłowi, że rozwój ludzkości też jest linearny, ale za to ruch jest zstępujący, czyli ku gorszemu (wiek złoty, srebrny, brązowy itd.). Pewną modyfikacją tego myślenia jest koncepcja spirali, która mówi, że dokonuje się jakiś postęp w kategoriach długoterminowych, ale nie odbywa się on w linii prostej, a za pomocą zataczania kolejnych kół, które powoli się wznoszą (lub opadają).
W szkołach średnich od dziesięcioleci mówi się uczniom o sinusoidzie, której wzniesienia to epoki racjonalnego myślenia (starożytność, odrodzenie, oświecenie, pozytywizm), a „dołki” to wieki obskurantyzmu, myślenia irracjonalnego opartego na strachu wywołanym przez ludzi religii lub przynajmniej jakichś ezoteryków itd. (średniowiecze, barok, romantyzm, Młoda Polska). Jest to ogromne uproszczenie, które sprawia, że absolwenci szkół, którzy nie mają serca do wgłębiania się w szczegóły, wychodzą z przeświadczeniem, że ciemnota i zabobon panują na przemian z rozumem i logiką. Tak oczywiście nie jest. Te zjawiska często się zazębiały, nachodziły na siebie lub przynajmniej współistniały. Starożytność to epoka tak rozległa, że zupełnie niemożliwe jest sklasyfikowanie jej jako jednego okresu świetności nauki i rozumu. Ba, nawet Sokrates i Platon to były jakieś pięknoduchy (wykształciuchy wręcz) na tle tysięcy zabobonnych prostych ludzi.
Jeżeli stawiamy Ateny jako wzór demokracji, to oprócz podstawowego zarzutu stawianego już w podręcznikach szkolnych, że demokracja owa wykluczała kobiety, niewolników i metojków (wolnych imigrantów pochodzenia nieateńskiego), trzeba dodać jedną ważną obserwację. Nie bez słuszności zauważa się, że okres świetności demokracji ateńskiej to okres rządów Peryklesa. Na jakiej podstawie człowiek ten kierował życiem Ateńczyków? Był tylko jednym z dziesięciu strategów (najwyższych dowódców wojskowych). Oczywiście rządził dzięki swojej osobowości i inteligencji. Wiedział jak wywierać wpływ na ludzi, wiedział jak wmówić prostym obywatelom, że to, czego chce on, to tak naprawdę chcą oni. Można więc powiedzieć, że był sprytnym manipulatorem. Dopóki jednak Ateńczycy byli zadowolenie, to czemu nie? Wiemy oczywiście, że dobrobyt swój mieszkańcy Aten zawdzięczali ogromnemu uciskowi fiskalnemu sojuszników. Związek Morski powołano pod koniec wojen perskich w celu wspólnej obrony przeciw „azjatyckim barbarzyńcom” (u którego zresztą bardzo wielu Greków służyło bardzo chętnie). Ponieważ Ateńczycy mieli najlepszą na świecie flotę wojenną, stwierdzili, że po co sojusznicy mają sobie zawracać głowę budową własnych flot, skoro wystarczy, że dołożą się do wspólnej kasy, z której Ateny będą powiększać i udoskonalać własną. A ta przecież obroni i Ateny i sojuszników. (Mała dygresja – na początku lat 90. pewien amerykański senator stwierdził, że „po co w nowowyzwolonych od komunizmu państwach Europy wschodniej i centralnej przemysł, skoro my im wszystko możemy sprzedać?”). Dzięki temu skarbiec Aten rósł, pieniądze szły nie tylko na flotę ale i na „koszty obsługi”, w rezultacie czego Perykles mógł występować z inicjatywami upiększania miasta pięknymi budynkami (to z tej epoki pochodzi ta wersja Akropolu, którą znamy z rycin w podręcznikach szkolnych), co jeszcze bardziej podnosiło poczucie dumy obywateli i popularność strategosa.
Sielanka za cudze pieniądze nie trwała wiecznie i przy okazji wystąpienia Sparty przeciwko Atenom, sojusznicy okazywali się często dość wątpliwi.

Nowa afera rozporkowa

Antysemici lubią wysuwać argument, że między Żydami istnieje tak wielka solidarność, tak wielka współpraca i wzajemne wsparcie, że dla kogoś z zewnątrz są niepokonani. Jest w tym oczywiście i niechęć do zmowy, która jest oczywiście spiskiem, ale też i pewien podziw, ponieważ często dodaje się, że "gdyby Polacy byli tak solidarni, a nie tylko się żarli między sobą to..." i tu następuje jakieś pobożne życzenie.

Rzecz jest jednak bardziej skomplikowana i tam, gdzie Żydów jest większa grupa, tam, tak samo jak w każdej innej grupie, pojawia sie konkurencja i walka o władzę. Realna walka o realną władzę nigdy nie jest zabawą. Cios może nadejść z najmniej spodziewanej strony, a zdrada to niemal rzecz normalna. Nie wiem, czy to przypadek, że niemalże natychmiast po dość podejrzenej wpadce Dominique'a Strauss-Kahna w nowojorskim hotelu, już się znalazł jego następca w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, w postaci Johna Lipsky'ego, zresztą też z pochodzenia Żyda.

Sprawa gwałtu na pokojówce jest wielce podejrzana, choć oczywiście również możliwa. Rzecz jednak w tym, że natychmiast dowiaduje się o incydencie francuska opinia publiczna, a wiele wskazuje na to, że do rozpropagowania tej informacji walnie przyczynili sie ludzie związani z urzędującym prezydentem Francji, Nicholas'em Sarcozy'm, człowiekiem równiez pochodzenia żydowskiego. Tam, gdzie gra toczy się o dużą stawkę - prezydenturę Republiki Francuskiej, nie ma miejsca na sentymenty o podłożu etnicznym, religijnym czy historycznym. Podejrzewa się, że poparcie jakiego swego czasu udzielił Sarkozy Strauss-Kahnowi w sprawie objęcia władzy w Mięzynarodowym Funduszu Walutowym, wynikało z chęci pozbycia się groźnego rywala w następnych wyborach prezydenckich. Sondaże pokazują, że socjalista Strauss-Kahn miał duże szanse te wybory wygrać. A tak - jest spalony, skończony i zmasakrowany. Nastąpiła jego śmierć cywilna, choć jeszcze sąd niczego nie orzekł.

Nie wiem, jaki będzie finał tej sprawy. Nie wiem również, czy DSK, jak go nazywają we Francji, jest dobrym człowiekiem wartym współczucia. Organizacje typu MFW są dość mało przejrzyste dla laika i dlatego trudno nawet ocenić czy DSK był jej dobrym szefem.

Nie ukrywam, że pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, kiedy przeczytałem informację o incydencie z pokojówką, była taka oto, że ktoś paskudnie faceta wrabia, a wrabianie to jest elementem brutalnej eliminacji przeciwnika politycznego. Być może zupełnie się mylę, bo przecież nie znam żadnych szczegółów, ale myśl o spisku przeciwko Strauss-Kahnowi jest dość natrętna.

Czyżby Sarkozy był zdolny do takiej perfidnej zagrywki? Trudno ocenić. Tak czy inaczej dziwi nieco, że nim delikwenta osądzono zgodnie z procedurami, politycznie już go zamordowano. Z jednej strony chwalimy takie podejście zachodnich polityków, których stawiamy za wzór naszym, gdyż ci ostatni potrafią urzędować jeszcze po udowodnieniu im winy przed sądem. Być może nasi to po prostu większe zuchy, bo wiedzą, że idąc w zaparte zawsze może w kimś zasiać ziarenko wątpliwości co do wyroku. Mimo wszystko nawet na Zachodzie, a konkretnie w USA, tzw. afera rozporkowa Billa Clintona nie przerwała jego kariery. A tutaj nagle był ważny człowiek i już go nie ma. Ciekawa sprawa.

niedziela, 15 maja 2011

Polskie dialekty

Nie jestem spacjalistą w dialektologii języka polskiego, ale bardzo lubię obserwować dialekty, gwary i regionalne odmiany naszego języka (zresztą nie tylko naszego).

Na fali zainteresowania mediów grupami kibiców piłkarskich, wszedłem sobie na YouTube i zacząłem oglądać filmiki o tychże. Pominę wrażenia, jakie na mnie zrobiły, a zajmę się pewnym szczegółem, który mnie zaintrygował. Otoż w filmiku o kibicach Lecha Poznań w Portugalii, usłyszałem, że w jednej z piosenek powtarza się słowo "kolejorz" - chodzi oczywiście o robotnicze korzenie poznańskiego klubu.

Teraz do rzeczy. Chodzi mi o końcówkę "orz" zamiast literackiego "arz". Znając całkiem nieźle dialekty kieleckie (obecne woj. świętokrzyskie) i doskonle wiem, że tam również występuje takie przekształcenie. Podobnie jest w Małopolsce i na Śląsku. Wydaje mi się, choć pewny nie jestem, że podobnie dzieje się na Mazowszu. Na Śląsku "o" zamiast "a" występuje w pisowni nazwisk, np. Taron, zamiast Taran, podczas gdy na wsi kieleckiej takie nazwisko pisałoby się Taran, ale i tak każdy by je wymaiwał Taron.

To co mnie fascynuje to fakt, że mimo iż praktycznie wszystkie polskie dialekty (no w każdym razie ich zdecydowana większość) przekształca "a" w "o", zwłaszcza w końcówkach, fakt ten nigdy nie znalazł odzwierciedlenia w języku literackim. Oczywiście nie mam na myśli tych powieści, gdzie celowo używa się danego wariantu regionalnego.

Bardzo lubię dialekt, czy raczej dialekty śląskie. Lubię posłuchać swoich kuzynek z Cieszyna i ich znajomych. Lubię śląskich kabareciarzy, choć może nie każdy ich dowcip jest najwyższej próby. Lubię też Remigiusza Rączkę, który jest kucharzem Telewizji Śląsk, a przy tym niezwykle ciepłym i sympatycznym człowiekiem mówiącym z pięknym śląskim akcentem.

Śląscy kabareciarze lubią podkreślać swoją śląskość i bardzo dobrze. Kiedy jednak np. pan Grzegorz Poloczek zapowiada na scenie, że on nie będzie "mówił", tylko "godoł", bo on jest ze Śląska, to mam mieszane uczucia. Nie chodzi mi wcale o to, że skecz będzie w dialekcie śląskim, ale o to po prostu, że "godo się" praktycznie w każdym regionie Polski, a nie tylko na Śląsku. "Godajo" górale i mieszkańcy okolic Sandomierza. Myślę, że również Wielkopolanie. To dlatego uważam próbę uczynienia z dialektów śląskich odrębnego języka, to zabieg czysto polityczny, bo dla mnie są to przykłady starej i pięknej polszczyzny.

sobota, 14 maja 2011

NIKA!

Władza państwowa lekceważy żądania ukrócenia urzędniczych nadużyć i usunięcia skorumpowanych urzędników. Nie wyraża też zgody na obniżenie podatków. Do akcji wkraczają kibole, których organizacje stają się jedyną platformą debaty politycznej, coś jak skrzyżowanie ulicznych gangów i partii politycznych.. Areny rozgrywek sportowych stają się miejscem politycznych demonstracji.

Czy to o współczesnej Polsce, albo o jej niedalekiej przyszłości? Nie. To o Bizancjum w 532 roku naszej ery. Władze państwowe reprezentujące cesarza Justyniana zwanego Wielkim, aresztują podejrzanych o morderstwo kiboli z dwóch głównych i rywalizujących ze sobą grup: Niebieskich i Zielonych (byli to kibice wyścigów rydwanów). Rywalizujące bandy zaczynają współdziałać i obwołują nowego cesarza, niejakiego Hypatiusza. Hasło rebeliantów to „Nika!” (Zwyciężaj), stąd historyczna nazwa tego wydarzenia. Gdyby podobny scenariusz miał się powtórzyć w Polsce, podejrzewam, że historycy musieliby ukuć dla niego nazwą „Powstanie ‘K…a’” , bo to chyba najbardziej popularne zawołanie wśród naszych rodzimych chuliganów.

Po początkowej panice, Justynian decyduje się na cwany krok. Jego ludzie przekupują szefostwo Niebieskich złotem, a także przypomnieniem, że sam cesarz przez całe lata był kibicem Niebieskich. Ci zostawiają Zielonych samych i zdezorientowanych, a na to już czeka regularna armia, która dokonuje ich rzezi. Zanim do tego doszło tłum kiboli zniszczył kościół Hagia Sophia.

Żeby było wszystko jasne, rząd PO rządzi fatalnie, zwłaszcza w świetle tego, czego się ludzie po nim spodziewali. Walka z korupcją stała się martwą literą, a wręcz kpiną ze społeczeństwa. Pomysły minister oświaty nie zasługują nawet na komentarz. Najgorszym grzechem gabinetu Donalda Tuska jest jednak lenistwo, i to w tym najbardziej elementarnym znaczeniu tego słowa, jak i szereg zaniechań tam, gdzie trzeba działać szybko i energicznie. Potem pobudka z ręką w nocniku i gwałtowne ruchy na pokaz, albo skok na nasze fundusze emerytalne. Co do tych ostatnich można faktycznie dyskutować, czy OFE to naprawdę dobre rozwiązanie. Tu jednak wcale nie o to chodzi. Gołym okiem widać, że merytoryczne uzasadnienie nie jest tu najważniejsze, bo najważniejsze jest załatanie dziur w finansach państwa pieniędzmi z naszych składek emerytalnych. Wrażenie fatalne!

Przyrost liczby urzędników wskazuje bardzo jasno, że w całym PO nie ma nikogo, kto miałby tyle woli politycznej i, mówiąc kolokwialnie, jaj, żeby opracować realny plan odchudzenia biurokracji. Nie oszukujmy się jednak – takiej woli w państwie partyjnej demokracji nikt nigdy nie wykaże. Posady urzędnicze dla kolegów i ich rodzin to mechanizm immanentny dla tego systemu. Posadami urzędniczymi buduje się zaplecze i kupuje poparcie. Urzędnik natomiast, czuje się bardzo ważny, zaś za najważniejszy cel swojej pracy uważa ową ważność pokazać każdemu petentowi.

Rejestracja działalności gospodarczej nie trwa pół godziny, tak jak powinna, choć faktycznie jej czas się skrócił. Rozmawiając z jakimkolwiek przedsiębiorcą, od razu słyszy się, że biurokracja państwowa przedsiębiorczość niszczy. Jeśli ktoś liczył na to, że „liberałowie” z PO problem ten rozwiążą, to się już przekonał, że PO ma tyle wspólnego „liberalizmem”, co z „obywatelskością”.

Budowa autostrad daleka jest od buńczucznych zapewnień. Najgorsze jest jednak to, że rosną ceny, a płace są śmiesznie niskie. Dwadzieścia dwa lata po upadku komuny, a połowa obywateli Rzeczypospolitej żyje na krawędzi ubóstwa. Rząd oczywiście proponuje rozwiązanie – wyjechać do Anglii, Irlandii, a ostatnio również do Niemiec.

Lista zarzutów wobec rządu, który jest dokładnym zaprzeczeniem zwrotu „rząd fachowców”, mogłaby być zapewne dłuższa.

Niezadowolenie społeczne, choć z pewnością nie ogarniające 100% Polaków, jest więc faktem. Hasła polityczne na stadionach sportowych to jednak coś nowego. Do tej pory chuligani nawzajem wyzywali się od Żydów, ale prawdopodobnie traktowano to jako ich wewnętrzny problem. Nie wierzę, żeby kibole sami wpadli na pomysł transparentu wzywającego Adama Michnika (Szechtera) do przeprosin za ojca i brata. Jakoś do tej pory ich to nie obchodziło, choć oryginalne nazwisko redaktora „Wyborczej” i historia jego rodziny nie była jakąś tajemnicą. Prowokacja została dokonana. To jej właśnie przywódca PiS przypisuje zawziętość, z jaką Donald Tusk zabrał się do walki z chuligaństwem futbolowym.

Wydarzenia w Bydgoszczy w obecności obserwatorów UEFA chcących się przekonać o bezpieczeństwie na polskich stadionach przed Europ 2012 to nic waznego. Ważny jest transparent godzący w Michnika-Szechtera. Co się dzieje? – można spytać, bo przecież za rządów PiS minister Ziobro wymyślił nawet 24-godznne sądy mające na celu szybkie zamykanie kiboli tam, gdzie ich miejsce. Wyjaśnienie jest proste. W wojnie o władzę, można się sprzymierzyć nawet z diabłem. Pamiętamy przecież sojusz z partią, o której założenie Jarosław Kaczyński podejrzewał byłych ubeków. Nic nowego. Tym razem prezes skierował swoje umizgi do stadionowych chuliganów.

Niebezpieczna to gra. Kiedy uruchomi się pewne siły, może się okazać, że bardzo trudno je kontrolować. Na mętach społecznych swoje „porządki” opierali bolszewicy i naziści.

Czy współcześni polscy chuligani wywołąją rewolucję i osadzą na tronie cesarskim Jarosława Kaczyńskiego, nie wiem. Po śmierci Jana Pawła II, jednym z „cudów” zmarłego miała być wieczna zgoda między grupami kiboli. Nie pamiętam już dokładnie, ale to chyba nie potrwało dłużej niż dwa tygodnie. Prawdopodobnie tak samo będzie i teraz. Na razie wszyscy są wściekli na władze, ale przecież żywiołem tych ludzi nie jest rewolucja i wprowadzanie nowego ładu, tylko pokazywanie swojej męskości przy pomocy pobicia podobnego sobie osobnika kibicującemu innemu klubowi. Dłuższa współpraca kiboli sprawiłaby, że samo kibolstwo straciłoby swoją definicję i rację bytu. Cuda się jednak nie zdarzają. Solidarność chuliganów długo nie potrwa, ale co po drodze narozrabiają to ich. A Jarosław Kaczyński, jak dobry i „swój” wódz, chyba na to pozwoli, bo tak się zawsze kupowało popularność wśród pewnego typu ludzi. (Jacek Kaczmarski śpiewał o Juliuszu Cezarze, który „milcząc, nie zabraniał gwałcić, rabować, sycić wszelkie pożądania”).

To lekarstwo może się okazać gorsze od samej choroby!