poniedziałek, 30 maja 2011

Ameryka, Zachód, arabskie rewolucje - kilka myśli na gorąco

Mam znajomych w Stanach Zjednoczonych. Są to zarówno ludzie, których znam osobiście, jak i takie znajomości fejsbukowe. Jeżeli ktoś zarzuca Polakom, że są lemingami i żyją medialną papką serwowaną przez TVN i Polsat oraz weekendowym grillem, to chyba nigdy nie czytali dyskusji Amerykanów.
            Blogowanie Amerykanów polega albo na prawieniu sobie wzajemnych komplementów, albo na kłótniach o temperamencie przypominającym forum Onetu. Poświęćmy nieco uwagi tym ostatnim. Pewien mój kolega jest strasznie krytykancki wobec polityki USA. Był taki za Busha, a teraz za Obamy (na którego głosował i agitował wręcz) jest taki sam. Według mnie to taka polska przekorna natura z niego wyłazi, ale może niekoniecznie. Narzekanie na rząd, na korporacyjnych bogaczy i na militarne interwencje w krajach, gdzie jest ropa, to specjalność nie tylko jego. Anarchiści są przecież i w Ameryce. Osobiście uważam, że ten mój kolega przesadza z tą krytyką, zwłaszcza, że nikt mu w USA żyć nie każe. Przyjechał tam, poprosił o obywatelstwo, dostał i powinien być zadowolony. A on niczym jakiś fundamentalista muzułmański, który też kilkanaście lat temu dostał obywatelstwo USA a teraz  chciałby ten kraj wysadzić w powietrze. Zero konsekwencji, jak mi się wydaje. W dodatku kumpel mój jest przeciwnikiem nielegalnej imigracji od strony Meksyku! Nie sądzę, żeby był rasistą (nigdy nie był i mam nadzieję, że nadal nie jest), ale przypomina mi trochę Polaków w Wielkiej Brytanii, którzy pyskują na wszystkich: czarnych, „ciapatych”, Turków, Kosovarów i kogo tam jeszcze wiatry historii do Anglii przyniosły. Sami chyba czują się lepsi i bardziej godni życia i pracy w tym kraju.
            Na krytykę US Army odpowiedziało mu jednak kilku jego znajomych (Amerykanów). Ich argumenty z kolei to przegięcie w drugą stronę! Są niczym wzięte wprost z jakiejś propagandy z czasów wojny w Wietnamie. Ktoś pisze, że dzięki żołnierzom w USA mówi się takim językiem a nie innym. No, nie przypominam sobie, żeby Amerykę chciał kiedyś podbić jakiś naród, który przypominałby carską Rosję albo Bismarckowskie Prusy. Żołnierze ginący w Iraku czy nad Libią, to dla nich obrońcy ojczyzny po prostu. A jeśli ludzie za coś oddają życie, to automatycznie staje się to święte i krytykować tego nie wolno. Straszny galimatias myślowy. Przecież ludzie ginęli za bolszewizm, ale wyniki tej zbrodniczej ideologii pokazały, że oddali swoje życie w sprawie nie tylko głupiej ale i strasznej.
            Pamiętam kampanię wyborczą Obamy. Ponieważ nie znam jakichś prawdziwych amerykańskich republikanów, na Facebooku miałem festiwal Obamomanii. Żyjąc w Polsce, w której absurdy polityki doprowadziły do tego, że prawie nikt nikomu nie wierzy, patrzyłem na te fajerwerki z olbrzymią dozą cynicznego dystansu. Dzisiaj mam ochotę (kto nie ma takiej ochoty?) zapytać „A nie mówiłem?”, ale to bez sensu. Nic to nie da. Tak samo jak nie podzielam szalonego entuzjazmu tzw. „wolnego świata” wobec krwawych zamieszek w krajach arabskich. Jeżeli zaś słyszę o pomysłach przeszczepiania polskich doświadczeń z demokratyzacją ustroju na grunt pólnocnoafrykański albo bliskowschodni, nie wiem, czy śmiać się czy płakać, a to dlatego, że politycy mówiący o tym, robią to ze śmiertelnie poważnymi minami. Może niektórzy nawet w to wierzą.
            Podobieństwo między końcem komunizmu w Europie Wschodniej a rebeliami w krajach arabskich sprowadza się do tego, że ludzie czują się upokorzeni kiepskimi warunkami życia, a duża część z nich chce większej obecności religii w życiu publicznym (czyli tak jak u nas). W takim Bahrajnie ten drugi czynnik chyba jest ważniejszy, bo tamtejszy emir o materialny dobrobyt wszystkich swoich poddanych dbał tak, że ich poziomu życia mógłby pozazdrościć niejeden Polak. Ale szyici chcą więcej szyizmu w rządzonym przez sunnitów kraju. Jest ich więcej, więc wg zasad demokracji to oni powinni tam rządzić. Rządzą już w Iranie i wiemy, co to oznacza dla tzw. Zachodu.
            Z całą pewnością nie ma co usprawiedliwiać krwawych dyktatorów typu Kaddafi. Na arenie międzynarodowej Kaddafi był już od dobrych kilkunastu lat przewidywalny. Dzięki Mubarakowi w Egipcie utrzymywał się pokój na granicy z Izraelem. Teraz wszystko się zdarzyć może, a niewykluczone, że gdzie się uda, tam wcale niekoniecznie jacyś ekstremiści, tylko po prostu ludzie głęboko wierzący, wprowadzą szariat. Najpewniej jednak przez długie lata zapanuje tam bałagan jak w Iraku po obaleniu Husseina. Czy o to chodzi USA i Zachodowi, nie wiem, ale wiem, że istnieją ludzie, którzy szczerze wierzą, że w krajach arabskich z większością muzułmańską da się wprowadzić demokrację typu zachodniego. Taki eksperyment prawie się udał w Libanie, ale potem powstało państwo Izrael, poruszyło kostkę domina, ta następne, a w końcu uchodźcy palestyńscy doprowadzili do upadku libańskiej kultury politycznej.
            Nie można oczywiście załamywać rąk. Nie można twierdzić, że nic się nie da zrobić. Europa i Ameryka jakieś stanowisko wobec zrewoltowanego świata arabskiego muszą zająć. Ja bym jednak chciał, żeby politycy tych kontynentów nie kompromitowali się głosząc jakieś mrzonki oparte na pobożnych życzeniach. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz