środa, 29 lutego 2012

O tym, jak moi koledzy nie chcieli zobaczyć filmu o Margaret Thatcher

Pora już napisać, dlaczego moi koledzy zadeklarowali niechęć do pójścia do kina na Żelazną damę. Jak już wczoraj wspomniałem, jest to spowodowane ich niechęcią do samej bohaterki z powodów czysto politycznych. Podejrzewam więc, że gdyby to oni rozdawali Oscary, Meryl Streep prawdopodobnie odeszłaby z gali z kwitkiem.

Kolega Amerykanin ma poglądy liberalne, tzn. w sensie amerykańskim, czyli mówiąc po naszemu, lewicowe. O Ronaldzie Reaganie powiedział kiedyś, że nie umieściłby jego wizerunku nawet na papierze toaletowym, ponieważ pomimo republikańskiej propagandy, poziom życia w samych Stanach za prezydentury tego pogromcy komunizmu, spadł. A Margaret Thatcher nieodłącznie kojarzy mu się z Reaganem. Z nią jest nawet jeszcze gorzej, ponieważ o ile Reagan w swoich wypowiedziach bywał często autoironiczny, to „Żelazna dama” w ogóle nie miała do siebie dystansu i wszystkie opinie przeciwko pewnym grupom ludzi wypowiadała zupełnie serio i z ogromnym ładunkiem autentycznej nienawiści lub pogardy.

Kolega Polak ma poglądy lewicowe, a akurat był w Anglii w 1989, czyli u samego schyłku thatcheryzmu, kiedy to wszyscy jego angielscy znajomi zgodnie potępiali Margaret Thatcher i jej politykę.

Obaj koledzy zgodnie stwierdzili, że Margaret Thatcher „was a fascist”! Koniec dyskusji. Ciężko się dyskutuje z prawicowcami, ciężko się dyskutuje z lewicowcami. Można przyjąć ich poglądy, albo się wypchać. Nie ma alternatywy.

Mówiąc otwarcie, jako ekonomiczny ignorant do dziś nie mam pojęcia, czy Margaret Thatcher zamykając kopalnie robiła dobrze dla gospodarki kraju. To, że dla zatrudnionych w nich górników robiła źle, to pewne. Powiada się, że ukróciła rozpasanie związków zawodowych, które rządziły krajem niczym partia komunistyczna w którymś z państw bloku sowieckiego. W odróżnieniu od tych ostatnich, związki jednak nie brały odpowiedzialności za rządzenie, a tylko eskalowały żądania. Może więc i dobrze się stało, że pani Thatcher ukróciła ten proceder.

Bardzo dobrze pamiętam wojnę o Falklandy, kiedy to propaganda komunistyczna krytykowała brytyjskich imperialistów, choć nie aż tak ostro, jak np. Amerykanów za Wietnam. Dopiero później doczytałem, że argentyńskie prawa do tych wysp (Malvinas po ichniemu) są co najmniej wątpliwe, a w momencie, kiedy wojska Argentyny je zajęły, w kraju tym rządziła junta wojskowa, której nagły przypływ chęci „wyzwolenia okupowanych ziem”, był czystym propagandowym krokiem o wyraźnych celach propagandowych w samej Argentynie, a nie na zewnątrz. Margaret Thatcher zrobiła to, co uważała za słuszne, i z perspektywy czasu również uważam, że postąpiła słusznie.

Kiedy wspomniałem, że film pokazuje lekko feministyczną perspektywę dojścia córki drobnego sklepikarza do przywództwa partii starych arystokratów, kolega-Polak niemal zatrząsł się z oburzenia. „Ależ to fałszywa feministka, która tak naprawdę utrwalała patriarchalny system!” Generalnie trudno się z tym nie zgodzić. W filmie również pokazano, że Margaret Thatcher ceniła sobie bardziej towarzystwo mężczyzn od kobiet, gdyż lepiej się z nimi dogadywała, a przede wszystkim miała z nimi o czym rozmawiać.

Kolega-Polak zauważył, że to przez Margaret Thatcher mamy w Polsce ideologię taką, jaką mamy, bo to na niej wzorują się wszelkiego rodzaju liberałowie (tym razem liberałowie w sensie europejskim, a nie amerykańskim), w tym polscy. Mówiąc szczerze, nie zauważyłem, żeby jakakolwiek partia polityczna w Polsce miała przywódcę z taką osobowością i wiarą we własne zasady, jak Margaret Thatcher, nie mówiąc już o tym, że jedynie zwolennicy Janusza Korwina-Mikke otwarcie się podpisują pod jej poglądami.

Wracając do wątku feministycznego, o którym wspomniałem, Margaret Roberts nie tylko wdarła się między szeregi arystokratów i najbogatszej burżuazji – wyłącznie mężczyzn, ale jako przedstawicielka drobnej burżuazji zupełnie zmieniła oblicze ideologiczne partii konserwatywnej. Z partii patriarchalnej w co najmniej dwóch znaczeniach tego słowa, bo zarówno zdominowanej przez mężczyzn, jak i kierującej się „ojcowską” troską o wszystkich obywateli (przynajmniej w deklaracjach), wydała walkę leniom i pasożytom żyjącym z publicznych pieniędzy (przynajmniej tym, których za takich uważała – czy słusznie to już inna sprawa), publicznie promując typowe mieszczańskie wartości – pracowitość, oszczędność i odpowiedzialność. Arystokraci, którzy sami nigdy nie musieli się wspinać po drabinie hierarchii społecznej, mogli być nieco zszokowani. Skądinąd wiadomo, że ambitnej i apodyktycznej mieszczki w tych kręgach niezbyt lubiano. Powiada się, że w swoim umiłowaniu tradycji zachowywała się bardziej królewsko niż sama królowa, przez co ta ostatnia również za nią nie przepadała.

Pewna znajoma pani profesor opowiadała mi o swoich dość częstych wizytach w uniwersytecie w pewnym angielskim mieście znanym ze swojej wspaniałej gotyckiej katedry. Poznała tam pewnego wykładowcę, który w swojej lewicowości był tak zapiekły, że wszem i wobec deklarował (czy ktoś chciał tego słuchać, czy nie), że jego noga nigdy w tym budynku nie postanie! Moi koledzy, choć ateiści, zabytkowe kościoły odwiedzają, ponieważ są ludźmi świadomymi ich roli w tworzeniu się naszej kultury, ale filmu o Margaret Thatcher obejrzeć nie chcą.

Wydaje mi się, że powinnością każdego, kto deklaruje się jako badacz, jest zapoznanie się z wszystkimi możliwymi punktami widzenia i dopiero w takim szerokim kontekście można się ferować własne wyroki. Nie chcę być jednak źle zrozumiany. Każdy ma prawo mieć ustalone zdanie o kimś lub o czymś, zaś spodziewając się materiału apologetycznego wobec kogoś, o kim się ma zdanie zdecydowanie negatywne, można z góry założyć, że nie ma sensu tego oglądać lub czytać. Jednakowoż nie odmawiamy sobie obejrzenia kolejnych filmów o Hitlerze lub Stalinie, choć wszyscy wiemy, że byli politycznymi potworami. Zrozumieć pewne postawy, to nie znaczy je zaakceptować. Poznać, lub przynajmniej próbować poznać mechanizm myślenia Hitlera, to ciekawe zadanie, choć w żadnym wypadku nie powinno prowadzić do postawy naśladowczej! W przypadku Hitlera jednak raczej mało kto ma obawy, że oto ulegnie „magii” jego myślenia. Zastanawiam się, czy moi koledzy obawiają się, że po obejrzeniu filmu z Meryl Streep, mogliby zapałać tak wielką sympatią do pierwszej kobiety na stanowisku premiera Wielkiej Brytanii, że mogliby porzucić swoje lewicowe poglądy i przystać do zwolenników Janusza Korwina-Mikke? Nie, chyba jednak nie.

Feminizm, podobnie jak postmodernizm, to pojęcie nie do końca precyzyjne. Mimo, że feminizm jest terminem nieco węższym i łatwiejszym do ogarnięcia, mimo wszystko definicja tego słowa może budzić wiele wątpliwości. Pierwotnie feminizm znaczył po prostu pogląd, że kobietom należą się równe prawa polityczne i równouprawnienie w innych dziedzinach życia. W porównaniu z wiekiem XIX nastąpił tutaj olbrzymi postęp. Działacze wszelkich ruchów, żeby móc działać dalej, muszą wyznaczać sobie kolejne cele, i tutaj pojawia się pewne niebezpieczeństwo, że z braku istotnych problemów, zacznie się skupiać na rzeczach dość mało istotnych. Najlepszym przykładem jest niedawne życzenie pani Joanny Muchy, żeby się do niej zwracać per „pani ministro” (mianownik: „ministra”). Nie ma o co się bić, więc bijmy się o język. Dla tysięcy kobiet, które są np. bezrobotne, albo ciężko pracują na etacie i jeszcze w dodatku spełniają bardzo tradycyjną rolę w patriarchalnie pojętej rodzinie, takie wygibasy językowe muszą się wydawać zabawne.

Rzecz bowiem w tym, że kobiety bardzo różnie widzą swoją rolę w społeczeństwie i niekoniecznie postrzegają się jako solidarną grupę, w której płeć jest podstawowym wyznacznikiem ich wartości. Niemniej mają swoje bardzo konkretne pragnienia i marzenia. Feministki zachodnie (lewicowe) wyśmiewają się z muzułmańskich ruchów feministycznych, ponieważ kobiety z tych ostatnich roztrząsają takie problemy jak polepszenie swojej pozycji w społeczeństwie i rodzinie, równocześnie nie rezygnując z wartości, w których zostały wychowane, a więc islamskich. Ktoś powie, że jest to skazane na klęskę, bo niższa pozycja kobiety jest wpisana w islam i pozostaje jego integralną częścią. Kto jednak uważnie czytał Baśnie z tysiąca i jednej nocy, ten wie, że kobiety w świecie muzułmańskim potrafiły odgrywać bardzo samodzielne role. Zamiast się więc śmiać, może warto wesprzeć muzułmańskie działaczki kobiece, które być może doprowadzą do złagodzenie fundamentalistycznego kursu, jaki przyjmują ich mężowie, bracia czy synowie.

Margaret Thatcher z pewnością nie była działaczką feministyczną. W praktyce jednak w pełni zrealizowała feministyczny ideał – była spełnioną kobietą w tradycyjnej roli żony i matki, a przy tym zawsze była szefową – zarówno w partii i rządzie, jak i w domu. Można ją krytykować, a nawet potępiać za posunięcia polityczne i za zarozumiałą i apodyktyczną postawę, ale wydaje mi się, że równocześnie kobiecie tej należy się szacunek za siłę charakteru, która pozwoliła jej się nie tylko przebić przez świat konserwatywnych mężczyzn, ale stanąć na jego czele. Jak by na to nie spojrzeć, to był jednak nie lada wyczyn.

Co do realizacji filmu, można wysunąć szereg zastrzeżeń, ponieważ autorzy próbowali przedstawić w ograniczonym czasie projekcji całe życie Margaret Thatcher (z domu Roberts). Zastosowali metodę krótkich retrospekcji z perspektywy starej kobiety, której w dodatku nieustannie ukazuje się zmarły mąż. Nie uniknięto wielu uproszczeń, które kogoś, kto nic o „Żelaznej damie” nie wie, mogą wprowadzić w niejeden błąd. Niemniej, żeby móc skrytykować film, też warto go najpierw obejrzeć.

wtorek, 28 lutego 2012

Artysta i jego ego, czyli o odbiorze filmów albo o potrzebie dystansu

"Polski gangster nie ma luzu" mawiał Bolec w Chłopaki nie płaczą. Brak luzu to jednak problem nie tylko polskich gangsterów, ale również intelektualistów, lub takich, którzy się za nich uważają.

W przeciągu ostatnich dwustu lat wytworzył się pewien typ odbiorców sztuki, którzy zaczęli jej stawiać wymagania intelektualne. W ten sposób, obrazy, który kiedyś były po prostu drogimi ozdobami salonów bogaczy, lub spełniającymi rolę „Biblii dla ubogich” religijnymi komiksami, zaczęły pełnić rolę samodzielną jako ekspresję tego, co artysta zechciał przekazać (świadomie lub nieświadomie), zaś artysta i jego ego wysunęły się na plan pierwszy.

Otóż cały problem z artystami pojawił się w chwili, kiedy wyrwali się ze swoich rzemieślniczych środowisk i stworzyli cały sposób myślenia o sobie, jako o ludziach wrażliwszych a zatem lepszych od reszty zjadaczy chleba. Owszem, już renesans był pełen poetów z pretensjami, których zdecydowana większość wierszy bezpowrotnie przepadła, albo została zapomniana z tego prostego względu, że były bardzo słabe. Poeci ci, przeważnie bezmyślnie naśladujący starożytnych, stanowili swego rodzaju szarańczę na dworach ówczesnych książąt – zarówno świeckich jak i duchownych – bo przecież w końcu z czegoś trzeba było żyć. Tworzyli więc setki wersów, w których z żenującą bezpośredniością podlizywali się swoim obecnym lub potencjalnym protektorom. Owszem, trafiali się utalentowani i swojego talentu świadomi, ale nie do tego stopnia, żeby zgłaszać pretensje do rządu dusz.

William Blake, a po nim romantycy, to pierwszy rzut poetów, którzy zaczęli sobie przypisywać rolę tych, którzy widzą i słyszą lepiej, którzy przekraczają granice ludzkiego poznania i reszcie ludzkości służyć mogą nie tylko jako dostarczający rozrywki lub pouczających historii, ale jako duchowi przewodnicy. Przyszedł też i taki czas, że poeci zaczęli się domagać hołdów z powodu samego faktu bycia poetą, twierdząc że w ogóle nie muszą ludziom niczego dostarczać, bo poezja jest wartością samowystarczalną.

Ten typ myślenia nie ominął również prozaików, powieściopisarzy, choć, jak się wydaje, zdrowy rozsądek tych ostatnich pozostawał w lepszym stanie od poetów, którzy oddalali się od rzeczywistości.

Za nową twórczością idzie nowa krytyka. Praktycznie nigdy nie dzieje się odwrotnie. Kiedy więc artyści zaproponują coś nowego, krytycy przyzwyczajeni do starych kryteriów niczego nie rozumieją i potępiają „nowinki” w czambuł. Kiedy „nowinkarze” okażą się jednak silniejsi i zdołają przetrwać i się przebić, pojawia się grupa krytyków, którzy zaczynają ich „rozumieć”, co w praktyce oznacza opracowanie nowej poetyki danej sztuki, która w ogóle pozwala na tworzenie tekstów krytycznych.

Uważam, że należy pamiętać o jednym, artyści przestali być rzemieślnikami w momencie, kiedy obok swojego kunsztu zaczęli eksponować swoje ego. To co odróżnia artystę od bardzo dobrego rzemieślnika to ego nadęte do granic absurdu, które każe artyście wierzyć, że jest od wszystkich innych lepszy, bo tak i już.

O krytyce podążającej za nowymi trendami w sztuce napisałem m.in. po to, żeby zrozumieć, w jaki sposób współczesny artysta, który może się nie wysilać na zrobienie czegoś warsztatowo wymagającego, za wielkiego artystę jest uważany. Otóż gromada krytyków, z których każdy ma pretensje do lepszego zrozumienia dzieła niż sam twórca, walnie się przyczynia do takiego stanu rzeczy, ponieważ tworzy setki tekstów, w których przy pomocy języka wmawiają pretendentom do intelektualnej wyższości, że prawdziwą sztuką już dawno nie jest coś estetycznego, pięknego, ale to co ego artysty zechce z siebie wydobyć.

W kontekście ACTA temat artysty i jego ego wydaje się bardzo na czasie. W średniowieczu, ale jeszcze i później, nie istniała ochrona praw autorskich, a twórcy kopiowali siebie nawzajem bez skrępowania. W ten sposób tworzyła się kultura w miarę jednolita. Był to jeden z elementów, obok wspólnej religii, które przyczyniały się do wrażenia, że Europa była kontynentem przepojonym jedną kulturą. Prawa autorskie i ego artystów to jedna z przyczyn tego, co niektórzy uważają za najgorsze cechy postmodernizmu – m.in. złamanie wspólnego kodu kulturowego i rozpadnięcie się kultury już nie tylko na narodowe idiosynkrazje, ale wręcz na szereg systemów o charakterze sekciarskim i prywatnym.

Mój kolega po obejrzeniu filmu Martina Scorsese Hugo i jego wynalazek, postawił mu m.in. zarzut, że jest to historia o tym, że najważniejsze na świecie jest ego artysty (nawiązanie do Meliesa). Taki zarzut można by postawić każdemu, dosłownie każdemu filmowi o jakimkolwiek artyście. Zresztą takich obrazów powstało niemało i każdy, ale to każdy, pokazuje, jak ciężko jest żyć artyście samemu ze sobą i jak ciężko jest żyć innym z artystą, bo to tacy cholerni egoiści.

Potem uczestnicy dyskusji wytoczyli ciężkie działa przeciwko filmowi Scorsese, wskazując tym jasno, że spodziewali się jakiegoś arcydzieła przekraczającego dotychczasowe ramy sztuki filmowej, podczas gdy jest to, tak jak już uprzednio wspomniałem, jedynie „nowojorska baśń”. Innymi słowy od filmu na poziomie „101 dalmatyńczyków” oczekiwali jakiegoś objawienia. Mnie Hugo w ogóle nie rozczarował, bo od samego początku nastawiłem się na niego jak na dobre kino familijne i nic więcej. Od takich filmów nie oczekuję nowatorstwa, a raczej, niczym dziecko spragnione ciągle tej samej historii, dobrze skonstruowanego ciągu przygód. I to właśnie tam jest. Do tego film ma wartość edukacyjną dla ludzi młodych, ponieważ mogą się z niego dowiedzieć nie tylko o Georgesie Meliesie, ale również o braciach Lumière i pierwszych filmach.

Jeżeli więc ktoś od edukacyjnej bajki spodziewał się ambitnego filmu dotykającego najgłębszych warstw kondycji ludzkiej, mógł się faktycznie rozczarować, ale równocześnie sama próba analizy Hugo i jego wynalazku na podstawie kryteriów stosowanych do światowej awangardy filmowej jest zabawna.

W zeszłym roku trochę się spierałem z innym kolegą na temat Jak zostać królem, który to film tez jest bardzo tradycyjnie opowiedzianą historią o przezwyciężeniu ludzkiej słabości. Myślę, że problem tkwi w tym, że intelektualiści zapominają o jarmarcznych źródłach filmu oraz o tym, że Hollywood i Akademia przyznająca Oskary cenią proste historie opowiedziane przy pomocy efektownych i ładnych (sarkazm zamierzony) obrazów. Dlatego w ogóle nie ma co zbytnio przeżywać tego, że hollywoodzkie filmy są doskonale przewidywalne – one bowiem nie mają przekraczać żadnych granic, tylko coraz sprawniej opowiadać takie same, jeśli nie te same, historie.

Moja żona pochłania setki książek z biblioteki. Nie szuka w nich głębokich problemów do rozwiązania, ale czystej rozrywki. Wszystkie one opierają się na „różańcowej strukturze” (część radosna, bolesna i chwalebna) i zawsze są przewidywalne. Jeżeli miło się je czyta, a w dodatku można się z nich wiele dowiedzieć, bo autorzy tych powieści klasy B, a może C i D, często dbają o ukazanie realiów epoki, czy szczegóły geograficzne, to czytanie takich książek nie można uznać za stratę czasu. Ja ich jednak niestety czytać nie mogę. Kilka razy znajomi próbowali mnie namówić do tej czy innej powieści „rozrywkowej”, no i nie mogę po prostu i już.. Jeśli chodzi o literaturę jestem zmanierowany i szukam intelektualnych wyzwań.

Jedna z narratorek Dzikich detektywów Roberto Bolaño z pogardą mówi o przyłapaniu jednego z bohaterów o ambicjach twórczych na czytaniu „jakiegoś gówna” o templariuszach. Historia tego zakonu jest bardzo ciekawa, ale jeżeli ktoś uważa, że znajduje się w samej szpicy literackiej awangardy, faktycznie teksty dotyczące historii uważa za nie dające się czytać ramoty.

Przy filmie potrafię się wyluzować. Być może nie jestem widzem wymagającym. Może jest jednak inaczej. Myślę, że potrafię odróżnić dobry film od słabszego. Rzecz jednak w tym, że po pierwszych kilku minutach orientuję się, czego się mogę po filmie spodziewać i praktycznie nigdy nie przeżywam rozczarowania. W dodatku mam, a przynajmniej dążę do tego, taką naturę, że od rzeczy i od ludzi staram się wyciągać dla siebie to, co mogę, a nie to czego nie mogę. Nauczyciele szkolni czy wykładowcy nigdy mnie nie rozczarowywali, ponieważ nie stawiałem im żadnych wymagań, wychodząc z założenia, że należy od nich dowiadywać się tego, czego można, a czego nie można, należy szukać gdzie indziej. Myślę, że taka postawa niejednokrotnie zaoszczędziła mi stresu, który w dodatku niczego by nie rozwiązał.

Nie należę do „pożeraczy” filmów. Traktuję je jako czystą i niezobowiązującą rozrywkę, przy której się relaksuję. Jeżeli trafi się coś ambitniejszego, to wspaniale – lubię intelektualne wyzwania. Jeżeli jednak od razu wiadomo, że niczego takiego w danym filmie nie ma, automatycznie zwracam uwagę na inne elementy, np. na grę poszczególnych aktorów, na kostiumy, czy na jakość i kolory obrazu. Zawsze sobie znajdę coś, co mnie będzie cieszyć lub bawić. Jeżeli mimo wszystko czegoś takiego nie znajduję, to znaczy, że film jest faktycznie kompletnym dnem. Hugo arcydziełem ani awangardą nie jest, ale jest miłą historyjką o dzieciach i dla dzieci, z której można się czegoś dowiedzieć o początkach jarmarcznej sztuki zwanej filmem.

"Artysta" i "Hugo", czyli o Oscarach raz jeszcze

Hugo i jego wynalazek Martina Scorsese to film niezwykle urokliwy nakręcony w konwencji, którą ja na swój prywatny użytek nazywam „nowojorską baśnią”, choć akcja toczy się oczywiście w Paryżu. Swego czasu pewien znajomy młody człowiek rozpisał mi dokładnie, jakie techniki filmowania stosują Amerykanie i dlaczego tak łatwo od razu odkryć, czy dany film pochodzi z lat 60., 70. czy kolejnych dziesięcioleci, ale oczywiście nie zapamiętałem. Niemniej sama faktura obrazu w pewnych amerykańskich filmach jest tak specyficzna, że od razu rozpoznajemy epokę, w której dany film został wyprodukowany. W tym wypadku chodzi jednak nie o epokę, ale o pewien gatunek, którego akcje zazwyczaj dzieją się w Nowym Jorku, ale wszystko jest w takim obrazie bardziej kolorowe, zaś aktorzy grają ze specyficzną manierą. W takim filmie może w ogóle nie występować żadna magia, ale od razu wszyscy wiemy, że mamy do czynienia z baśniową umownością.

Taki właśnie jest Hugo, historia osieroconego syna zegarmistrza, który wszedł w posiadanie robota Georgesa Melièsa. Po szeregu nieprzyjemnych i niebezpiecznych przygód, baśń oczywiście kończy się dobrze, nie zdradzając jednak tajemnicy filmu, powiem tylko, że francuski odkrywca magicznych możliwości sztuki filmowej (Meliès) odgrywa tutaj ważną rolę.



 Ręcznie kolorowana "Podróż na księżcy" Georgesa Melièsa (1902)

Jest to historia m.in. o fascynacji filmem, o magii kina. W jednej ze scen Hugo ze swoją przyjaciółką wkrada się do kina, żeby zobaczyć film z Haroldem Lloydem. Czarno-białe nieme ruchome obrazy miały niezwykłą moc przyciągania.


Przy tej okazji od razu skojarzyły mi się lat 70. ubiegłego stulecie, w których to Telewizja Polska, oprócz tego że była propagandową tubą reżimu komunistycznego, nadawała cały szereg bardzo wartościowych programów. Jednym z nich był cykl „W starym kinie” prowadzony przez pana Stanisława Janickiego (od 1937 do 1999). Nie wiem doprawdy, co się stało w 1999 roku i komu ten program przeszkadzał. Pan Janicki został skazany na prowadzenie programu „W Iluzjonie” na kanale „Kino Polska”, który jest jednak kanałem niszowym, dostępnym w kablówkach i telewizjach satelitarnych. Państwowa telewizja woli płacić krocie „gwiazdom” za sędziowanie w wątpliwych konkursach. Całe szczęście, że w poniedziałki po „Wiadomościach” powrócił Teatr Telewizji.

Otóż dzięki panu Stanisławowi Janickiemu i jego cyklowi programów, można było zdobyć naprawdę szeroką wiedzę na temat historii kina. To dzięki jego programom po raz pierwszy zobaczyłem przezabawne, jak dla dzieciaka z lat 70. filmiki Georgesa Melièsa, m.in. słynny obraz o wyprawie na księżyc z pojazdem kosmicznym w postaci pocisku armatniego (niewątpliwy wpływ Julesa Verne’a) wystrzelonego prosto w oko naszego naturalnego satelity.

Pan Janicki prowadził też w ramach „W starym kinie” dłuższe cykle tematyczne (edukacyjne, jak bym je dzisiaj nazwał), poświęcone  poszczególnym twórcom przedwojennego kina niemego (m.in. o Chaplinie). Takim cyklem była m.in. projekcja szeregu filmów lub ich fragmentów „człowieka w rogowych okularach”, czyli Harolda Lloyda. Scena pokazana w obrazie Martina Scorsese, to słynny fragment z tym aktorem, który nigdy się nie śmiał ani nie uśmiechał na ekranie, zwisającym na wskazówce wielkiego zegara, przyprawiając widza o dopływ adrenaliny, gdyż akcja rozgrywa się nad ruchliwą ulicą.



Harold Lloyd w "Safety Last" z 1923

W tym kontekście Artysta Michela Haznaviciusa, tegoroczny zdobywca Oscara, wcale nie wydaje się „wydmuszką”, jak go nazwała rozgoryczona Agnieszka Holland, ale pewnym logicznym elementem jakiegoś większego kontekstu, który polega na nostalgii za pionierską epoką kina i za jego pierwotną magią. Pomysł na historię jakby wzięta z Deszczowej piosenki (1952), bo w obu tych filmach rzecz się kręci wokół wprowadzenia dźwięku do hollywoodzkich produkcji, ale Artysta, jako świadomy pastisz stylu niemego melodramatu, ma o wiele prostszy scenariusz, zaś schematyczność struktury jest, jak to w pastiszu, przerysowana. Z próby przywrócenia środków ekspresji z czasów kina niemego, autorzy filmu wychodzą tryumfalnie! Mimika i gestykulacja bohaterów jest po prostu genialna. Struktura filmu jest oczywiście typowym hollywoodzkim schematem wzorowanym na tajemnicach różańca (radosna, bolesna, chwalebna), choć twórcy filmu to Francuzi i Belgowie. Jako artystyczny eksperyment Artysta jest kapitalny, choć równocześnie jedyny w swoim rodzaju, ponieważ nie sądzę, żeby ktoś się pokusił o kontynuację takiej konwencji – mijałoby się to z wszelką logiką.

Baśń Scorsese przegrała z baśnią Haznaviciusa. Czy słusznie, to jest oczywiście kwestia do dyskusji. To, co dla mnie osobiście okazało się ważne, jest to, co oba filmy łączy, a więc ta nostalgia za początkami sztuki ruchomych obrazów i za tą magią, która doprowadzała widzów do spontanicznej histerii. Oba filmy stanowią wielki hołd dla samej sztuki filmowej.Nie jestem zwolennikiem nadmiaru autoreferencyjności sztuki w ogóle, gdyż uważam, że dobrze jest, jeśli dzieło odnosi się do „świata zewnętrznego” (cokolwiek to jest). Niemniej od czasu do czasu, film o filmie, czy teatr o teatrze (tak na marginesie wczoraj Teatr Telewizji pokazał doskonałą interpretację Piotra Fronczewskiego i Wojciecha Pszoniaka sztuki francuskiego dramaturga Daniela Colasa Skarpetki – opus 124 o aktorach właśnie) potrafią do mnie dotrzeć. W wypadku omawianych filmów, dotarły do mnie z całą pewnością.

A Meryl Streep dostała nagrodę za rolę Margaret Thatcher w Żelaznej damie, na który to film moi światli koledzy, Polak i Amerykanin, postanowili nie pójść… ze względów politycznych. O tym jednak może w następnym wpisie…

poniedziałek, 27 lutego 2012

Krótko o Oscarach

Rozdano Oscary, a „W ciemności” Agnieszki Holland nie został doceniony przez Akademię. Po raz kolejny przełykamy więc gorycz porażki, bo choć od czasu do czasu polskie filmy są do Oscara nominowane w kategorii film nieanglojęzyczny, prestiżowej nagrody na razie nie dostają. Nie uważam jednak, żeby to był powód do rozpaczy. Dzieło sztuki to dialog autora z odbiorcą i tak naprawdę tylko to się liczy. Docenienie warsztatu przez innych fachowców jest oczywiście istotne i docenionym jest być miło. Mechanizm przyznawania wszelkich nagród ma jednak to do siebie, że ktoś musi przegrać, żeby wygrać mógł ktoś i że niejeden wybitny twórca nigdy nie dostał Oscara, albo w literaturze Nobla, a i tak ich dzieła są znane i nieustannie dyskutowane. Bywa też odwrotnie – publiczność zapomina cały szereg nagrodzonych filmów czy książek niemal zaraz po przyznaniu nagrody.

Od dawna wielu podejrzewa, że ogromną rolę odgrywa czynnik polityczny. Tutaj jednak należy być bardzo ostrożnym, ponieważ jedna z tez lansowana przez zwolenników tego myślenia, zasadzała się na tym, że jak się nakręci film o zagładzie Żydów w czasie II wojny światowej, to ludzie Hollywood, które wszak rządzone jest przez Żydów, przyznają nagrodę na bank. Tak się jednak nie stało i statuetka powędrowała do Iranu. Możliwe, że członkom Akademii temat Holocaustu już się znudził, a może przestali chcieć robić wrażenie, że nagradzają wyłącznie takie filmy ze względu na ich temat? Nie można oczywiście wykluczyć bieżącego priorytetu politycznego USA, a mianowicie nadciągającej wojny z Iranem. Tak, zaraz nasz rząd was zbombarduje i pewnie przeprowadzi inwazję na wasz kraj, ale pamiętajcie, że my Amerykanie, jesteśmy sprawiedliwi i nasze sympatie polityczne nie mają nic wspólnego z naszym obiektywnym gustem artystycznym. Może taki sygnał daje Akademia?

Trzeba sobie jednak jasno powiedzieć, choć z pewną nieśmiałością, że być może jednak „Rozstanie” Aghara Farhadiego jest po prostu świetnym filmem i na Oscara zasługiwał bardziej niż „W ciemności”. Osobiście irańskiego obrazu nie widziałem, ale koleżanka, która film obejrzała dużo wcześniej, stwierdziła, że jest to jej murowany kandydat do Oscara. Nic więcej na ten temat powiedzieć nie mogę i móc nie będę, dopóki filmu sam nie zobaczę.

„W ciemności” to film bardzo dobry i bardzo potrzebny. Dobrze, że został nakręcony w Polsce przez polskich artystów, bo hollywoodzki rozmach nie byłby na miejscu przy samej historii rozgrywającej się jednak na bardzo ograniczonej przestrzeni. Patrząc na poszczególne sceny, można dojść do wniosku, że być może można było zrobić je lepiej, ale nie chodzi o to, żeby teraz wnikać w szczegóły. Wg mnie film Agnieszki Holland powinien wejść do kanonu filmów, który każdy wrażliwy człowiek z pretensjami intelektualnymi, ale i ten bez nich, powinien obejrzeć, przeżyć i o którym powinien podyskutować ze znajomymi. A że nie dostał Oscara? Konkursy mają to do siebie, że zwycięzca może być tylko jeden. Wytworzyliśmy taką kulturę, że kochamy zwycięzców, a zdobywców nawet drugiego czy trzeciego miejsca, mamy już w lekkiej pogardzie. Życie każdego z nas nie składa się jednak z samych najdroższych posiłków w najlepszych restauracjach, ale również z codziennego chleba, który też jest smaczny i pożywny.

Tymczasem ze wszech miar popieram nagrodę dla Meryl Streep za rolę Margaret Thatcher w „Żelaznej damie”. Jest to wybitna aktorka, która podchodzi do swojej pracy niezwykle profesjonalnie, za każdym razem osiągając inny, ale zawsze zamierzony efekt. Poruszyłem ten temat w rozmowie z moimi kolegami – Polakiem i Amerykaninem. Reakcja na wzmiankę o bohaterce filmu tych oczytanych i doskonale zorientowanych w sztuce filmowej ludzi nieco mnie zaskoczyła, ale o tym następnym razem.

piątek, 24 lutego 2012

O bezczelnej retoryce

Dzisiaj tylko krótka notka na temat bezczelności (arogancja to zbyt eleganckie słowo) rządzących. Chodzi mi o retorykę używaną przy przesunięciu wieku emerytalnego. (http://wiadomosci.onet.pl/kraj/komorowski-ktos-bedzie-musial-dwa-razy-wiecej-prac,1,5036104,wiadomosc.html)

Gdybym ciężko pracował fizycznie, a wiadomo, że biologia jest nieubłagana i człowiek z wiekiem opada z sił, na pewno byłbym przeciwko wydłużeniu wieku pracy. Gdybym był fizycznie pracującą kobietą, perspektywa pracy o 7 lat dłużej, pewnie też bym mnie przerażała. Fizycznie jednak nie pracuję, a chciałbym być aktywny jak najdłużej. Przedłużenie więc wieku emerytalnego o 2 lata w moim przypadku nie stanowiłoby jakiegoś większego problemu.

Problem jednak jest i to bardzo poważny. Żyjemy w kraju, gdzie jest bezrobocie. Doskonale wiadomo, że brakuje pracy dla ludzi młodych, zaś jeżeli pracę stracił ktoś w okolicach pięćdziesiątki, szanse na znalezienie jakiejś są znikome. 

Wszyscy doskonale wiemy, że pieniędzmi na nasze emerytury gospodarowano źle, a w dodatku rząd nimi manipuluje w celu rozpaczliwego załatania dziur spowodowanych również jego niegospodarnością. Przesunięcie wieku emerytalnego polega więc na tym, że o te 2/7 lat(a) przedłuży się okres, kiedy naszych pieniędzy się nam nie wypłaci. I to wszystko, ni mniej ni więcej. Zarządzający nimi złapią być może oddech, choć jestem tu bardzo sceptyczny, bo przez dłuższy okres nie będą zobowiązani wypłacać nam naszych pieniędzy i już. Cała tajemnica. 

W tym kontekście jak płachta na byka działa na mnie retoryka, w której się mówi, że "trzeba będzie dłużej pracować", bo to tak jakby człowiekowi umierającemu z głodu z powodu braku pieniędzy tłumaczyć, że musi się dobrze odżywiać, jeść dużo warzyw i owoców oraz białe mięso. Nieustanne publiczne powtarzanie, że "trzeba dłużej pracować" jest jak nieustanne publiczne plucie ludziom w twarz.

czwartek, 23 lutego 2012

Ponowoczesność to ściema, czyli o tym, że uniwersalna kultura ma się dobrze

Ostatnio nie piszę o niczym innym, tylko o ponowoczesności, której głosiciele – zarówno apologeci, jak i szat rozdzieracze – potrafią jednym tchem wymienić wszystkie cechy odróżniające nasze czasy (te ponowoczesne) od dawnych. Jedną z nich jest fakt, że nie ma już „głównego nurtu” w kulturze, że po odejściu od ambicji uniwersalistycznych religii (w naszym szeroko pojętym kręgu kulturowym chodzi oczywiście o chrześcijaństwo) i ideologii (marksizm w swojej leninowskiej wersji) obok siebie istnieje szereg ideologii i ideologijek, z których niektóre są niemal prywatne, a w każdym razie zawężone do niewielkich środowisk, czyli że człowiek ponowoczesny tworzy sobie swoje własne światy i nie ogląda się za żadnym autorytetem, ani jakimś ośrodkiem decydującym o „uniwersalnych” wartościach.

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że znowu jest to jedynie pewna konstrukcja myślowa intelektualistów, ale tutaj pewnie bym przesadził w drugą stronę. Owszem, w życiu intelektualnym obok siebie istnieją rozmaite nurty myśli, które pozostają ze sobą w sprzeczności, ale żaden nie wydaje się uzyskiwać wyraźnej przewagi nad innymi i obejmować rządu dusz. Znowu jednak problem tkwi w tym, że mówimy o dość wąskiej grupie żyjącej problemami czystej myśli.

Tymczasem wydaje się, że ich uwadze umyka zjawisko, które jest nam wszystkim doskonale znane, które większość z nas zna, lubi i chętnie się jego magii poddaje. Wolni od niego są może tylko mieszkańcy Indii. Reszta świata od dziewięćdziesięciu lat wystawia się na jego działanie, ulegając lansowanym przez nie poglądom. Ilu bowiem z tzw. „ludzi z ulicy” kwestionuje główne przesłanie filmu wyprodukowanego w Hollywood? Zjawisko, o którym mowa, to właśnie to centrum filmowe Ameryki.

We wtorek wybrałem się z żoną na „Żelazną damę”, film o brytyjskiej premier z lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, o kobiecie, którą sam doskonale pamiętam z telewizji, gdyż jej rządy przypadły na okres, kiedy już interesowałem się polityką. W obrazie pojawiają się oczywiście aktorzy brytyjscy, ale główną rolę gra Meryl Streep. Od razu zastrzegam, że uważam jej grę za perfekcyjną, bo aktorka ta jest po prostu jedną z najlepszych profesjonalistek na świecie. Nie tak dawno obejrzałem „Dziewczynę z tatuażem”, a zaraz potem wypożyczyłem sobie szwedzką serię „Millenium”, żeby sobie porównać. Pisałem o tym zresztą kilka tygodni temu. Wersja szwedzka jest bardzo dobra, ale hollywoodzka jednak lepsza. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego większość z nas żyje amerykańskimi filmami, a filmy wyprodukowane w innych państwach traktujemy jako co najwyżej ciekawe dodatki do „głównego nurtu”, jakim są produkcje Hollywood? Oczywiście mam nawet wśród dobrych znajomych miłośników ruchomych obrazów z takich krajów jak Iran czy Indonezja, ale nie oczukujmy się, są to ludzie z pewnym ambicjami intelektualnymi. Zdecydowana większość z nas kocha Hollywood i wszystko (prawie), co nam ono oferuje.

Próbuję dojść do tego, co powoduje tę zdecydowaną przewagę amerykańskich filmów nad innymi i oczywiście pewne wnioski wyciągam (pisałem o tym również niedawno). Oczywiście olbrzymią rolę odgrywają pieniądze, za które można kupić wszystko, co najlepsze jakościowo, w tym doskonały sprzęt do nagrywania obrazów i dźwięku, nie mówiąc już o fachowcach od scenariusza, reżyserach i aktorach.

Jakiś czas temu pisałem o swoich obserwacjach na temat tego, co czyni hollywoodzkie filmy tak atrakcyjnymi przy okazji youtubowych żartów w postaci fikcyjnych trailerów starych polskich filmów zrobionych na sposób hollywoodzki (Gdyby Amerykanie kręcili „Potop”, Gdyby Amerykanie kręcili „Krzyżaków”). Jakby na potwierdzenie i uzupełnienie tych refleksji natknąłem się dzięki buszowaniu w blogosferze na Alchemię scenariusza filmowego Piotra Wereśniaka, który czarno na białym przeanalizował schemat skutecznego (nie chcę użyć tutaj słowa „dobry”, bo wnosiłoby to jednak pewne wartościowanie) skryptu.

Żeby być uniwersalnym i trafiać do gustów i mentalności tak zwanej większości, nie należy przede wszystkim proponować jakichś rewolucji i zmuszać ludzi do zbytniego myślenia. Większość z nas lubi to, co już zna. Już jako dzieci jesteśmy w stanie setki razy słuchać tej samej bajki nigdy się nie nudząc, a przy tym buntujemy się, kiedy rodzice czy dziadkowie próbują wprowadzić do „gatunku” jakieś urozmaicenie. Filmy hollywoodzkie i ich przesłanie polityczne oczywiście na przestrzeni tego niemal stulecia ulegały szeregowi zmian, zawsze jednak odnosiły się do tego, czym wszyscy żyjemy – miłości, przyjaźni, lojalności, patriotyzmu, poczucia sprawiedliwości itd. itp; jednym słowem do prostych ideałów, które pozwalają nam czuć się dobrymi i szlachetnymi ludźmi. Że to są funkcje pełnione dotąd przez religię, czy ideologię (leninizm też był przecież swego rodzaju religią)? Ależ tak! Naturalnie!

Ludzie bez większych ambicji intelektualnych, których jest bezwzględna większość, zawsze ucieka się do jakichś wzorów zachowań, które uznaje za lepsze od swoich własnych. Hollywood pełni funkcję dostarczyciela takich wzorców doskonale. Struktura scenariuszy filmowych jest tak prosta, że 99% amerykańskich produkcji jest doskonale przewidywalna, ale tego właśnie chcemy. Tutaj upatrywałbym zjawiska, o którym pisał Mircea Eliade, czyli próby oszukania historii i znalezienia czegoś stałego, czegoś, co się nie zmienia, bo się rytualnie powtarza. Czegoś ahistorycznego i ponadczasowego szukamy i w strukturze „cierpiący na początku bohater, który  przez odwagę i ciężkie zmagania zwycięża i na końcu triumfuje” to znajdujemy i bardzo się cieszymy!

Stan kapłański jest elitarny. Tutaj nie ma miejsca na żadną ponowoczesność i dopuszczanie jakichś prowincjonalnych aktorów, nawet bardzo dobrych, do głównych ról. Owszem do tych drugorzędnych można dopuścić pomniejszych „kleryków”, nawet z innych krajów, ale główne role są zarezerwowane dla tych, którzy przyciągną najwięcej widzów, a grupa tych aktorów jest tak wąska, że przeciętny zjadacz chleba jest w stanie bez trudu wszystkich ich zapamiętać i z pamięci wymienić. Meryl Streep naprawdę jest, jak mi się wydaje, najlepszą aktorką na świecie. Doskonale nauczyła się nie tylko brytyjskiego akcentu, ale dokładnie sposobu mówienia Margaret Thatcher. Dla aktorki angielskiej byłoby zapewne mniej pracochłonne, ale to Meryl Streep przyciąga miliony widzów. Dlaczego? Bo oni tak już funkcjonują, że lubią to, co znają.

I jakże tu użalać się nad upadkiem wartości uniwersalnych, czy braku „głównego nurtu” w kulturze? Hollywood trzyma nas wszystkich razem w jednej rodzinie i jak na razie żaden postmodernizm nie jest mu w stanie zagrozić.

środa, 22 lutego 2012

Intelektualiści a rzeczywistość (5), czyli co robić ze znajomością przeszłości?


Hans Ulrich Gumbrecht przy okazji krytyki nowych historycystów stawia ich i tak na nieco wyższej pozycji, niż tradycyjnych historiografów, ponieważ, jak uważa „klasyczne sposoby pisania historii wydają się zużyte”. I tutaj dochodzimy do sedna problemu. Komu wydają się zużyte? Każdego roku powstają na świecie setki, jeśli nie tysiące, tradycyjnie napisanych tekstów na tematy historyczne, które znajdują czytelników i stają się przedmiotem poważnych debat historycznych.

Problem z intelektualistami, którzy stawiają siebie w awangardzie refleksji na temat nauk wszelkich i ich porządku, polega na tym, że oprócz nich samych mało kto się ich problemami przejmuje. Owszem, z całą pewnością nastąpił kryzys filozofii historii, jako próby stworzenia „twardej nauki” dającej ludzkości pewne narzędzie do przewidywania przeszłości (na podstawie wiedzy o przeszłości) całego świata czy jakichś wielkich grup ludzkich (państwa, narody itd.). Tak na marginesie, takie próby nadal są i będą podejmowane, mimo ich znikomej wartości naukowej, ponieważ są one bardzo kuszące i po prostu je lubimy.
Niemniej wyciąganie wniosków z poszczególnych wydarzeń z przeszłości jest jak dotąd jedyną metodą uczenia się czegokolwiek. Jeżeli nie przyjmujemy postawy Berkeleya i Hume’a, jakkolwiek „logiczne” mogą się nam przedstawiać, ale przyjmiemy postawę praktyczną, a więc intuicyjno-empiryczną, wartość doświadczeń z przeszłości okaże się jedynym wsparciem, jakie w ogóle mamy. Wcale nie twierdzę, że jest ono zawsze niezawodne, ale jest pewnym punktem wyjścia, bez którego nie jesteśmy w stanie zrobić żadnego kroku w przód.

W przeszłości wydarzyło się tyle rzeczy, że materiału do tworzenia tekstów historycznych z pewnością nie zabraknie. Oczywiście każde pokolenie pisze historię na nowo, więc i te wydarzenia, które wydają się dobrze znane, mogą być opisywane po raz kolejny z innej już perspektywy. Ha! Tylko, że o czym to świadczy? O tym, że krytycy tradycyjnej historiografii mają jednak sporo racji, zaś nowi historycyści podkreślając foucauldiańską tezę o dyskursywności tekstów historycznych i samej historii są o wiele bliżsi wiedzy o naturze dziedziny wiedzy zwanej historią, niż historycy tradycyjni. Ci ostatni jednak, o ile nie są historykami historiografii, najczęściej nie mają o tym pojęcia, ponieważ zajmują się jakimiś konkretnymi wycinkami historii i nie mają czasu na zastanawianie się, czy to co robią ma sens, czy też go nie ma. Oczywiście dla nich i dla ich czytelników ma i tak naprawdę tylko to się liczy! Dylematy intelektualistów ogłaszających czy to triumfalnie czy z wielkim żalem, kryzys historii jako dziedziny wiedzy, jako nie postrzegane (to tak à propos Berkeleya), nie istnieją! To oczywiście taki żarcik. Problemy te, w każdym razie, dla historyka praktyka-badacza, pozostają bez znaczenia, ponieważ ma on tyle roboty, że nie musi się zastanawiać nad jej tak szeroko pojętym celem. Wystarczą mu cele całkiem doraźne.

Rzecz bowiem w tym, że już nie tylko tzw. zwykły człowiek z ulicy, ale nawet wybitny specjalista w swojej dziedzinie nie musi dochodzić do jakichś autorefleksji. W ogromnej większości przypadków, byłoby to wręcz szkodliwe dla samego działania. Jeżeli muzyk rockowy ma publiczność, dla której tworzy i z której żyje, nie ma dla niego najmniejszego znaczenia fakt, że jakiś prezenter radiowy-mądrala ogłosił, że rock’n’roll jest definitywnie skończony. Podobnie zabawne są dyskusje literaturoznawców na temat „końca powieści”. Poważni ludzie przy pomocy napuszonego słownictwa potrafią zadrukować setki stron, albo zająć wiele godzin dyskusją na temat tego, jak to forma literacka zwana powieścią osiągnęła swój kres, doszła do ściany i nic już się w niej nie da wymyślić. To, że krytycy i teoretycy w swoim, proszę wybaczyć drastyczność wyrażenia, ograniczonym wglądzie w kwestię twórczości (gdyby nie był ograniczony, byliby twórcami, czyli powieściopisarzami, a nie krytykami czy teoretykami), nie znaczy, że ktoś nie zaproponuje czegoś nowego. Ale to tak na marginesie. Problem bowiem znowu zasadza się na tym, że ta potrzeba „nowości” czy „postępu” w rozwoju formy literackiej stała się dla pewnego rodzaju intelektualistów wymogiem zasadniczym, a przy tym tak bardzo w to wierzą, że potrafią być bardzo sugestywni i zarażać kolejne pokolenia studentów i doktorantów swoją rozpaczą spowodowaną rzekomym końcem powieści.

W tym samym czasie, wbrew co jakiś czas wybuchającym „odkryciom” dziennikarzy na temat końca czytelnictwa w ogóle, ludzie nadal masowo odwiedzają biblioteki publiczne i pochłaniają setki tysięcy tekstów, które nowatorskie nie są wcale, natomiast dostarczają czytelnikom tego, czego ci w nich szukają. Ni mniej ni więcej. Co miesiąc powstają setki powieści trzecio- czy czwarto-rzędnych, które znajdują swój rynek. Wśród nich co jakiś czas pojawia się tekst o bardzo tradycyjnej formie, ale przynoszący jakże ciekawą treść. Imperatyw nowości czy progresywności w formie pozostaje więc problemem pewnej grupy teoretyków literatury, którzy karmią się tak naprawdę dyskusjami z podobnymi sobie, natomiast żeby zupełnie w swojej jałowej działalności nie osiąść na mieliźnie, co jakiś czas do swojego grona dopuszczają przedstawicieli młodszych pokoleń, które przyłączają się do biadolenia na temat rzekomego końca powieści, końca historii i innych wydumanych problemów.

Tak przy okazji, nie natknąłem się do tej pory na żaden tekst krytyczny na temat końca pewnych form poetyckich (to, że ja się nie natknąłem, to nie znaczy, że takich nie ma, od razu zastrzegam i ironia w tym wypadku nie była moim celem!). Owszem, każde nowe pokolenie poetów proponuje coś innego, a w Polsce podobno wszyscy „nowocześni” poeci piszą Czechowiczem, choć poeta to dawno nieżyjący i tworzący przed II wojną światową. Nie o to mi jednak chodzi. Zadaję sobie pytanie, czy ktoś napisał kiedyś jakiś tekst teoretyczny na temat końca, albo kryzysu np. sonetu. Czy jakiś mądrala lał już krokodyle łzy na temat wyczerpania się formuły tego czternastowersowego utworu poetyckiego? Co jakiś czas bowiem odnajduję sonety wśród wierszy poetów jak najbardziej współczesnych.

Skoro już jestem przy literaturze, to Hans Ulrich Gumbrecht ujął mnie własną propozycją podejścia do historii. Skrytykowawszy historyków tradycyjnych i przedstawicieli „nowego historycyzmu”, przedstawił własną propozycję „zrobienia czegoś” z naszą wiedzą o przeszłości. Wyszedł z założenia, że to co nas fascynuje w historii, to chęć przekroczenia pewnych granic wytyczonych przez nasze tkwienie w teraźniejszości i doświadczenie czegoś, co jest poza nią. Stąd nasze zainteresowanie historią to przemożna chęć doświadczenia minionej epoki w sensie prawie zmysłowym, a więc chęć zobaczenia, usłyszenia, powąchania i dotknięcia rzeczywistości, która nie jest nam bezpośrednio dana. Dlaczego Gumbrecht mnie tym ujął? Otóż z tego prostego względu, że trafił dokładnie w źródło mojej własnej fascynacji historią. Jakiś czas temu pisałem o literackich i filmowych podróżach w czasie, które mnie dosłownie hipnotyzują.

Uwielbiam wnikanie w klimaty dawnych epok. Z tego też powodu jako student historii nie przykładałem się zbytnio do wkuwania „twardej wiedzy” w postaci dat wojen, bitew i konferencji pokojowych, tudzież nazwisk ich uczestników. Z tej samej przyczyny uwielbiałem wykłady nieżyjącego już profesora Zbigniewa Kuchowicza, który jako jeden z nielicznych polskich historyków zajmował się „życiem codziennym” poszczególnych warstw społecznych epoki baroku – ich stylem życia, ubiorem, odżywianiem się, życiem seksualnym, obyczajami itd. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że profesor Kuchowicz był historykiem jak najbardziej tradycyjnym, natomiast, jak sam przyznawał, jego fascynacja życiem codziennym ludzi dawnych epok miała na celu znalezienie kolejnych elementów w związku przyczynowo-skutkowym, a więc np. wyjaśnienia pewnych konkretnych decyzji politycznych przy pomocy wpływu stanu zdrowia osób je podejmujących. Kondycja fizyczno-psychiczna, bo wszak mens sana in corpore sano, średniej szlachty w przeciwieństwie do magnaterii, też miała wyjaśnić całą sytuację polityczną I Rzeczypospolitej.

To, co zaproponował Gumbrecht, jest jakościowo zupełnie inne. Ponieważ wykluczył możliwość uczenia się od historii, jej rolę sprowadził praktycznie do zaspokajania naszych estetyczno-artystycznych potrzeb. W ten sposób w tym samym stopniu, co mnie ujęła, jego propozycja wywołała we mnie pewne rozbawienie. Wiedza o przeszłości? Owszem, ale tylko po to, żeby robiło nam się miło przy doświadczaniu klimatu minionej epoki. I to wszystko. Historia obok filmu i powieści jako wehikuł naszej świadomości dążącej do ciekawych doświadczeń.

Hans Ulrich Gumbrecht nie ograniczył się do samego manifestu, ale jego założenia wcielił w życie, za co należy mu się szacunek. Sam niestety jego książki pt. „1926” nie czytałem, ale czytała ją koleżanka, od której się w ogóle o Gumbrechcie dowiedziałem. Otóż założenie autora polega na tym, że ponieważ nie wierzy on w żadne związki przyczynowo-skutkowe, przedstawia poszczególne elementy wiedzy historycznej na temat tytułowego roku w formie opisu mającego na celu wywołanie odpowiedniego efektu zmysłowego. Jest więc np. rozdział o samolotach, w którym opisuje szczegóły techniczne produkowanych w 1926 roku statków powietrznych. Na tej samej zasadzie skonstruowane są kolejne rozdziały. Porządek nie jest chronologiczny, zaś jego tematyczność też nie jest taka sama jak u historyków tradycyjnych (bo historycy tradycyjni też często stosują porządek tematyczny, a nie chronologiczny). Polega on po prostu na takim opisie, który ma na celu ogarnięcie czegoś, co jest (było) materialne i „dotykalne”. Czegoś takiego, jak sfera „duchowa” (nawet pojęta po marksistowsku) nie ma, ponieważ autor również sobie założył, że, jako krytyk hermeneutyki, takiego podejścia będzie unikał. Przyznam, że eksperyment mnie zaciekawił.

Niemniej ciekawa była reakcja mojej koleżanki, która stwierdziła, że z takiej książki niczego się nie można dowiedzieć. Owszem, mógłby z niej skorzystać ktoś, kto już ma jakąś wiedzę historyczną na temat roku 1926, czyli ktoś kto zna jednak pewne daty, a przynajmniej kontekst chronologiczny.

Jaki z tego wniosek? Otóż Hans Ulrich Gumbrecht pomylił się, jak niejeden już intelektualista, co do trybu pracy ludzkiego umysłu. Można wykluczyć duszę, ducha i duchowość w sensie przypisywania im odrębnego bytu, ale nie można ich wyeliminować ze sfery naszej percepcji świata. Jeżeli nie odwołujemy się do emocji wypływających z naszego światopoglądu (obojętnie jakiego – od skrajnie religijnego do czystego materializmu), jeżeli nie ma w tym narracji, do niego nawiązującej, praktycznie nie jesteśmy w stanie odbierać rzeczywistości. Myślę, że wypada nie tylko zgodzić się z hermeneutykami, że czytanie automatycznie implikuje interpretację, ale przenieść tę myśl na szerszy kontekst, czyli, że wszelka percepcja też równa się automatycznej interpretacji, bo nikt z nas nie jest tabula rasa. Jeżeli stajemy w obliczu czegoś, czego w żaden sposób nie potrafimy zinterpretować, albo nas to przyprawia o frustrację, albo po prostu nasza świadomość to ignoruje.

wtorek, 21 lutego 2012

Intelektualiści a rzeczywistość (4), czyli czy uczymy się od historii?

Zawsze, kiedy czytam współczesnych intelektualistów, odnoszę wrażenie, że skądś to znam, że ktoś już kiedyś coś podobnego pisał. Filozofowie bowiem już w starożytności wątpili w realność bytu (Platon i jego idee), a także od wieków powątpiewali w możliwość poznania. Kiedy jednak czytam wstęp (no tak, czasami czytam wstępy) do jakichś współczesnych myślicieli, okazuje się, że się mylę, bo oto to, co zaproponowano w drugiej połowie XX wieku to zupełnie nowa jakość. Nowość owych jakości wydaje się jednak tak subtelna, że dla mnie czasami trudno dostrzegalna.

Obecnie w modzie są głosiciele „końca historii”. Ludzie ci wychodzą zresztą z bardzo różnych założeń. Fukuyama np. uważał, że skoro upadł eksperyment komunistyczny, to świat w postaci demokratycznych społeczeństw wolnorynkowych stanowi zwieńczenie dziejów i od tej pory nie możemy oczekiwać po nim żadnych zmian. 11 września 2001 zmienił jego podejście, ale tak czy inaczej, założenie, które pozwalało buńczucznie okrzyknąć odkrycie „końca dziejów” jest po prostu żałosne, ponieważ oparte na uproszczonym modelu historiozoficznym, jak by nie patrzył wziętym prosto z Marksa, a więc, implikującym, że po wspólnocie pierwotnej musi nastąpić niewolnictwo, potem feudalizm a następnie kapitalizm i… no i tutaj Fukuyama doszedł do wniosku (to takie moje przypuszczenie), że Marks pomylił się tylko co do ostatniego etapu rozwoju ludzkości.

Współcześni myśliciele tego pokroju, oprócz niesamowitego zarozumialstwa, wykazują się dość zawężonym oglądem otaczającego ich świata. Marksowski model wcale tak doskonale nie opisuje rozwoju społeczeństw. Żaden „uniwersalny” model zresztą tego nie robi, bo siłą rzeczy oparty jest na pewnym uproszczeniu. A diabeł tkwi w szczegółach. Intelektualiści (celowo nie używam słowa „uczeni”, ani nawet „naukowcy”, bo nauki w ich teoriach dostrzegam niewiele) kierują się w tym wypadku już nawet nie intuicją, ale dążnością do ujęcia wszelkich zjawisk w łatwe do przyswojenia struktury i schematy. To dlatego jeden, czasami maleńki szczegół, może całe wzniesione przez nich gmachy, zburzyć w pył.

Gumbrecht pisze z właściwą współczesnym intelektualistom nonszalancją:

Jeżeli jednak nastąpił kres historii rozumianej jako ciągła zmiana, można by oczekiwać, że zniknie potrzeba przewidywania przyszłości, a wraz z nią „filozoficzno-historyczne” zastosowanie naszej wiedzy o przeszłości.

Jak jednak w ogóle doszedł do założenia (bo przecież nie do wniosku), że „nastąpił kres historii rozumianej jako ciągła zmiana”?

Po drodze Gumbricht odżegnuje się od pomysłów Haydena White’a oraz Stephena Greenblatta i innych „nowych historycystów” (istnieje problem, czy zwolenników „new historicism” nazywać „nowymi historykami”, „nowymi historystami” czy „nowymi historycystami”; z pewnych względów wybieram ten ostatni wariant). Nie zgadza się ze stwierdzeniem, że historię „tworzą” historiografowie, czyli pisarze, których praca niczym nie różni się od beletrystów. Odnoszę wrażenie, że nieco uprościł pojęcie „nowego historycyzmu”, ale jeśli nawet nie, znowu doszedł do wniosku (a może znowu raczej założenia), że dla „nowych historycystów” „problem nie polega już na tym, jak mamy uczyć się od historii, lecz jak historycy mają tworzyć (prawdziwą) historię”. Zaraz dalej dodaje:

Kiedy Nowa Historia [nowy historycyzm] demonstruje takie poczucie ważności, traci zdolność udzielania przekonujących odpowiedzi na pytania, co mają robić historycy, „gdy przestaliśmy uczyć się od historii”.
Bo oczywiście, to że „przestaliśmy uczyć się od historii” jest wg Gumbrechta tak oczywiste, że nie ma nawet co dyskutować.

CDN

poniedziałek, 20 lutego 2012

Intelektualiści a rzeczywistość (3), czyli ile intuicji a ile rozumu?


Kolega umieścił link do ciekawego artykułu w Rzeczypospolitej, który również polecam, a mianowicie na temat braku logiki w naszym działaniu (czytaj: naszej głupoty): http://www.rp.pl/artykul/61991,795168.html#.T0It2_hjwyM.facebook  Dariusz Rosiak przytacza badania izraelskiego profesora z amerykańskiego uniwersytetu Princeton, Daniela Kahnemana, który całe swoje naukowe życie poświęcił temu zagadnieniu. Łatwo ulegamy intuicji z powodu lenistwa umysłowego, ponieważ myślenie to proces męczący (nareszcie znalazłem tekst, który potwierdza moją tezę, że wbrew popularnemu powiedzonku, myślenie jednak boli). Wyniki badań profesora Kahnemana chętnie bym polecił nie tylko zwykłym zjadaczom chleba, czy politykom, ale również utytułowanym akademikom parającym się zwłaszcza szeroko pojętą humanistyką, ale wcale nie tylko.

Bardzo dobry przykład przytoczony w artykule to ekonomiści, którzy często okazują się niewiele rozumieć z dziedziny, w której mienią się ekspertami. Skoro już jestem przy ekonomistach, śmiem twierdzić, że naprawdę w ich gronie niewielu jest takich, którzy są specjalistami od myślenia ścisłego. Specjalistów od ekonometrii nie ma wcale tak wielu, za to jest ogromna rzesza „historyków”. Nazywam ich tak, ponieważ czytając ich teksty mam wrażenie, że czytam po prostu książkę, czy artykuł historyczny, tyle że z naciskiem na aspekt gospodarczy. Sposób narracji jest taki jak typowych tekstach historycznych. Jest jeszcze jeden powód, dla którego uważam te teksty za historyczne, a mianowicie jeżeli ekonomiści opisują sytuację gospodarczą współczesnej Ameryki Łacińskiej, to za kilka miesięcy ich tekst będzie miał wartość historyczną, ponieważ sytuacja gospodarcza, jak ogólnie wiemy, ulega dość szybkim zmianom.

Jeżeli już jestem przy historii, to w zeszłym tygodniu przeczytałem artykuł, a właściwie fragment książki Hansa Ulricha Gumbrechta o znamiennym tytule: Gdy przestaliśmy uczyć się od historii. Tytuł od razu daje między oczy, zwłaszcza czytelnikom przyzwyczajonym do starorzymskiej maksymy, że historia magistra vitae est, ale po pierwszych gwiazdach, które się po takim ciosie pojawiły, czytelnik czuje się sprowokowany do przeczytania całości.

W pierwszych akapitach swojego tekstu amerykański literaturoznawca (to w USA dziś często punkt wyjścia do wymądrzania się na wszelkie możliwe tematy) stwierdza, że już dawno przestaliśmy się uczyć od historii, tzn. nigdy się nie uczyliśmy (znacie to przewrotne powiedzonko, że „historia nauczyła tylko jednego, że jeszcze nikogo niczego nie nauczyła”), ale od niedawna można o tym głośno mówić. Dodaje do tego, że nie ma co rozpaczać, bo jedynymi poszkodowanymi będą nauczyciele i uniwersyteccy wykładowcy tego przedmiotu.

Z tym, że historia nigdy się nie powtarza (wbrew popularnemu, acz raczej bezmyślnie powtarzanemu powiedzonku), to się akurat zgadzam. Karol Marks uważał, że historia, jeśli się już powtarza, to jako parodia pierwowzoru, co starał się udowodnić na przykładzie Napoleona III, który przy swoim słynnym stryju z numerem I był po prostu bohaterem operetki (18 brumaire’a Ludwida Bonaparte). W tym wypadku jednak Ludwik Napoleon Bonaparte świadomie chciał powtórzyć sukces słynnego Korsykanina, co, mówiąc eufemistycznie, niezbyt mu wyszło, a to z szeregu względów, w tym kompletnie odmiennej osobowości pretendenta do wielkości.

Od dawna uważam, że historia nie może się powtórzyć z tego samego względu, z którego nawet posiadacz identycznego DNA (np. brat bliźniak) nigdy nie jest tym samym, co jego odpowiednik (drugi brat bliźniak). Wystarczą tylko trochę odmienne warunki, a dosłownie wszystko, co zapowiada się jako powtórka jakiegoś wydarzenia w historii, przybiera całkowicie odmienny przebieg.
Niemniej, powiedzieć, że od historii niczego się nie można nauczyć, z praktycznego punktu widzenia wydaje się niczym innym jak intelektualną hucpą i dążnością do zabłyśnięcia za wszelką cenę.

Argumenty Gumbrechta wcale jednak nie są takie proste do odrzucenia, ponieważ robią wrażenie bardzo logicznych. Zanim jednak przejdę do jego sposobu rozumowania, przypomnijmy sobie na początek, że istnienie związku przyczynowo-skutkowego podważał już George Berkeley, a potem David Hume. Ten szkocki filozof twierdził, że

czyste doświadczenie informuje o stałym następstwie faktów; ale nie poucza, że jeden fakt
w y n i k a  z drugiego. Jeśli nacisnąć na spust fuzji, to rozlegnie się strzał; ale naprawdę stwierdzamy tylko, że strzał nastąpił po naciśnięciu spustu, nie zaś, że z niego wyniknął, że był jego skutkiem. Jak dzieje się to, iż po jednym fakcie następuje drugi, tego doświadczenie nie podaje; jeśli więc mamy się trzymać ściśle doświadczenia, to musimy wyrzec się związków przyczynowych i zadowalać się tylko ustalaniem stałych następstw.[1]

 Hume zaprzeczał konieczności związków przyczynowo-skutkowych, zaś jeśli je jednak uznajemy

[c]zynimy to dlatego, że opieramy się na dawniej zebranym doświadczeniu i doświadczenie to przenosimy na przyszłość. Dotąd po naciśnięciu spustu w fuzji padł strzał, więc sądzimy, że tak będzie nadal. Ale czyniąc tak, nie zostajemy już w granicach czystego doświadczenia, lecz przekraczamy je. Nie są bynajmniej równoważne te dwa zdania: „Stwierdziłem, iż temu oto przedmiotowi towarzyszył taki skutek” i „Spodziewam się, że innym przedmiotom, które o ile je znamy, są podobne do tamtego, będą towarzyszyć skutki podobne”. Od jednego z tych zdań do drugiego można by przejść tylko drogą rozumowania, ale czy jest takie rozumowanie? Czy mamy prawo przenosić na przyszłość dawniej zebrane doświadczenia?[2]

Cały problem z filozofami polega na tym, że szukają solidnych podstaw na gruncie logiki do czegoś, co „normalny” człowiek uznaje za coś naturalnego i pierwotnego oraz nad czym się specjalnie nie zastanawia. Jeżeli Czytelnicy tego bloga pamiętają wpis o Logikomiksie, czyli o historii Bertranda Russella, albo jeśli zdążyli Logikomiks przeczytać (a może sięgnęli po samego Bertranda Russella!), to pewnie pamiętają również, że ten angielski uczony uważał, że matematyce brakuje logicznych podstaw i że on musi je dopiero opracować (odkryć), w tym celu, żeby można było udowodnić to, o czym wie każde dziecko, a mianowicie, że dwa plus dwa równa się cztery. Wiemy skądinąd, że Russellowi się to w końcu nie udało. Rzecz bowiem m.in. w tym, że opierało się na regressum ad infinitum, czyli cofanie się w nieskończoność w poszukiwaniu głębszego wyjaśnienia jakiegoś zjawiska. Wszystkich nas denerwują dzieci zadające (często bezmyślnie i złośliwie) pytanie „dlaczego?”, a po wyjaśnieniu, wg nas wystarczającym, pada kolejne „dlaczego?” itd. itp. Niestety to do niczego nie prowadzi.

Niemożliwość takiego regresu została zgrabnie ujęta w pojęciu koła hermeneutycznego, które polega na tym, że próbując coś poznać (przyjmijmy roboczo i intuicyjnie, że w ogóle cokolwiek poznać możemy), nie jesteśmy wcale tabula rasa i nie wchłaniamy tej nowej porcji wiedzy niby niczym nie zanieczyszczona gąbka. Do nowej wiedzy zawsze podchodzimy już z jakimś nastawieniem. Osobiście uważam, że niezwykle ciekawe byłoby dociec kiedy i jak objawił się pierwszy pogląd u danego człowieka. Obserwując małe dzieci, widzimy jednak, że są one od urodzenia bardzo różne i bardzo różnie reagują na bodźce z zewnątrz. Twierdzić jednak, że rodzimy się z poglądami byłoby bezsensowne, natomiast, że rodzimy się z intuicją już chyba nie aż tak bezsensowne. Instynkt przetrwania przekazany nam w genach po naszych przodkach (wszystkich – i ludzkich i zwierzęcych), który objawia się w każdym żywym organizmie nieco inaczej, już nastawia każdego z nas inaczej do każdej informacji napływającej z zewnątrz.

W praktyce takie próby wyjaśnienia zagadki „pierwszego poglądu” nie mają większego znaczenia. Wystarczy nam przyjąć „na wiarę”, że istnieje coś takiego jak „koło hermeneutyczne” i że informację o np. bitwie pod Grunwaldem przyjmujemy z dumą (jako potomkowie zwycięzców), bo już z góry wiemy (nauczono nas tego), że jesteśmy Polakami i że ze zwycięstw Polaków należy być dumnym. Wydaje się, że jest to koncepcja dość prosta do pojęcia, choć z drugiej strony bardzo irytująca, ponieważ nie pozwala na uchwycenie „początku” i oczywiście wyklucza jakikolwiek obiektywizm.

Gdybyśmy więc naprawdę chcieli nie tylko nasze codzienne życie, czy życie polityczne, ale nawet szereg dziedzin tzw. nauki, oprzeć na twardych zasadach logiki i na fundamentach zrozumienie praprzyczyn, prawdopodobnie popadlibyśmy w obłęd. Jak wiemy z historii (no właśnie), przez tysiąclecia miliardy ludzi żyje nie kierując się twardą logiką, ani nawet precyzyjną matematyką (pamiętamy, że Russell twierdził, że matematyka sama potrzebuje fundamentu), na olbrzymiej przestrzeni czasu żyjąc wręcz zabobonami i intuicją, a mimo to, nie przyczyniło się to do upadku naszego gatunku.

Matematyka rozwijała się przez tysiąclecia bez russellowskich podstaw na zasadzie intuicyjno-empirycznej. Podobnie było z innymi dziedzinami wiedzy. To, co czyni naukę nauką, to oczywiście weryfikacja (sprawdzanie lub jedna z jego odmian – falsyfikacja). Dany pogląd próbuje się dotąd obalić, aż trzeba się przyznać, że obalić się nie da, a więc teraz to już musi być prawda. Prawdopodobnie z metodami sprawdzania można by również dyskutować, ale na razie nie o to chodzi.

Pytanie zasadnicze brzmi, na jakim poziomie można już sobie pozwolić na zrezygnowanie z regresu (czyli kolejnego pytania „dlaczego?”) i zadowolić się tym, co wydaje nam się, że już rozumiemy i na tej podstawie jesteśmy w stanie budować dalsze gmachy naszego rozumowania. W praktyce olbrzymia liczba przedstawicieli naszego gatunku zadowala się intuicją, łatwymi wyjaśnieniami i wiarą – wszystkie te czynniki faktycznie bowiem zwalniają z bolesnego obowiązku myślenia.

Z drugiej strony jednak, próby pojęcia najgłębszych struktur zjawisk, może się skończyć albo absurdalnym regressum ad infinitivo, lub wpadnięciem w pułapki niedoskonałości języka. Logika bowiem jest ściśle związana z językiem, ponieważ rozumujemy językiem i posługujemy się pojęciami językowymi. Gdybyśmy przy tym taką postawę przyjęli w codziennym życiu, obawiam się, że nastąpiłby paraliż wszelkiego działania. Nie możemy więc lekceważyć intuicji i twierdzić, że tylko głupcy się nią kierują.

CDN


[1] W. Tatarkiewicz, Historia filozofii, tom II, Warszawa 1997, s. 112
[2] Ibidem, s. 113

niedziela, 19 lutego 2012

Intelektualiści a rzeczywistość (2), czyli kilka uwag na marginesie programu o profesorze Zygmuncie Baumanie


Z humanistami wszelkiego rodzaju zawsze jest ten sam problem – niemal z definicji nie mogąc zgłaszać pretensji nawet w ułamku do precyzji zbliżonej do tej, do której dążą matematycy i fizycy (a wiemy, że oni również docierają „do ściany”, gdzie nie są w stanie oprzeć swojej wiedzy o „twarde fundamenty”), tworzą teorie ocierające się często o science fiction, a więc niewiele się różniące od literatury pięknej. O ile jednak ta ostatnia traktowana jest jako, mimo poważnych zagadnień jakie niejednokrotnie porusza, zjawisko umowne, to teksty humanistów, zwłaszcza modnych myślicieli, przez wielu, zwłaszcza młodych ludzi, traktowane są jak prawdy objawione, których należy się nauczyć na pamięć i popisywać się ich znajomością, dając w ten sposób znać wszystkim innym, że są wielkimi ignorantami, nie mającymi pojęcia o naukowych wyjaśnieniach zjawisk tego świata. Oczywiście niektórzy z nich dotrą do pojęcia dyskursywności i ograniczenia przez język, ale zanim to nastąpi, studenci rozmaitych dziedzin humanistyki uważają, że skoro wielcy uczeni tak napisali, to z pewnością musi być prawda.

Tymczasem można wysunąć szereg zastrzeżeń już nie tylko do samych tekstów modnych humanistów, ale również do ich metod, który niekoniecznie opierają się o dobrze udokumentowane źródła, czy badania (np. ankietowe, choć co do nich też można mieć wiele wątpliwości), ale są wynikiem czystych spekulacji myślowych, w czym współcześni humaniści przypominają filozofów z praktycznie wszystkich epok.

Profesor Zygmunt Bauman w programie, o którym pisałem dwa dni temu, wyraził pogląd, że obecnie będziemy mieli do czynienia z „wyspami diaspor”, a nie jednolitymi zwartymi kulturami. Nietrudno się domyślić, że wiarę tę (ponieważ uważam, że pogląd ten to przede wszystkim wyznanie wiary Profesora) opiera na obserwacji społeczeństw Europy Zachodniej, w tym przede wszystkim Wielkiej Brytanii i Francji, oraz Stanów Zjednoczonych. Oczywiście teraz właśnie obserwujemy takie zjawisko, tylko, że zamiast pięknego eufemizmu użytego przez profesora Baumana, użyłbym zwrotu o bardzo długiej tradycji w Europie, a mianowicie „getta”. Miłośnicy amerykańskiego kina niejednokrotnie mają okazję oglądać artystyczną reprezentację „gett”, czyli skupisk diaspor (żydowskiej, włoskiej, greckiej, polskiej). Ciekawym zjawiskiem jest przy tym getto murzyńskie, którego spoiwem jest kolor skóry, a nie wspólnota kulturowa, choć ta ostatnia oczywiście występuje, ale już jako zjawisko wtórne, a nie pierwotne, jak w przypadku typowych gett etnicznych.

Richard Rorty, amerykański filozof, twórca neopragmatyzmu,  wyraził kiedyś pogląd, że wyobraża sobie społeczeństwo, w którym każda grupa, czy to etniczna, czy religijna, żyje sobie prywatnie w swoim świecie, natomiast w celach komunikacji z innymi społecznościami tego typu, jej przedstawiciele będą przestrzegać pewnych ogólnie przyjętych reguł. Osobiście też jestem w stanie sobie wyobrazić takie życie, a więc społeczeństwo gett, których przedstawiciele spotykają się np. w pracy, albo w urzędzie i tam postępują wg jakichś wypracowanych wspólnie zasad.

Problem polega jednak na tym, że nie do końca jestem w stanie uwierzyć w to, że przedstawiciele poszczególnych gett zechcą się łatwo podporządkować regułom tych wcale nierzadkich okazji do wspólnego przebywania z przedstawicielami innych gett. Getta zorganizowane wokół pewnych religii mogą w ogóle nie chcieć mieć nic do czynienia z innymi, albo ich zapędy misjonarskie będą tak silne, że nieustannie będą łamać te reguły traktując je nie jako platformę minimum porozumienia, ale wręcz jako wymierzone przeciwko sobie.

Zjawisko „wysp diaspor” nie jest tak naprawdę niczym nowym w historii. Diaspory bowiem występowały przez całą starożytność i średniowiecze. Przymus kulturowej jednolitości kojarzy się oczywiście z chrześcijańskim uniwersalizmem średniowiecza, ale tendencja ku jednolitości kulturowej tak naprawdę intensyfikuje się z czasem, żeby osiągnąć kulminację w wieku XIX wraz z nastaniem państw narodowych.

Problem z gettami współczesnymi kryje w sobie takie niebezpieczeństwo, że ich przedstawiciele niejednokrotnie przejawiają myślenie totalitarne właśnie w duchu państwa narodowego z jednolitą kulturą, tylko, że oczywiście to, co było do tej pory domeną państwa, staje się teraz domeną społeczności mniejszej, czyli getta. To z kolei może się przekształcić w to, czego obawiają się Enoch Powell, czyli w komunitaryzm, a więc występowanie szeregu społeczności wrogich wobec siebie nawzajem i odmawiających podporządkowania się jakimś ogólnym regułom. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo, że „wyspy diaspor”, czyli, mówiąc mniej elegancko, getta, staną się, a właściwie już są, tym, czym w starożytności i średniowieczu były plemiona przez Rzymian i Greków nazywane barbarzyńskimi. Dopóki istnieją silne organizmy państwowe, które mimo wszystko starają się kierować jakimiś ogólnymi zasadami, w tym pewnymi elementami kultury, jak np. tolerancja, „wyspy diaspor” mogą jakoś funkcjonować. W takiej sytuacji równowaga jest jednak w stanie nieustannego zagrożenia, bo nigdy nie wiadomo, jak długo państwo będzie w stanie kontrolować stan wzajemnej wrogości poszczególnych gett.

Obserwacja rzeczywistości politycznej jasno pokazuje, że wiara w „wyspy diaspor” jest możliwa tylko w społeczeństwach hołdujących pewnym wartościom kulturowym, takim jak tolerancja i szacunek dla drugiego człowieka niezależnie od jego pochodzenia, wyznania czy poglądów. Paradoksalnie członkowie danego getta mogą wręcz z definicji być tym wartościom wrodzy.

Empiria światowego życia politycznego pokazuje, że mimo pięknych deklaracji w praktyce do głosu cały czas dochodzą zapędy totalitarne, a więc dążenie do antropofagii lub antropoemii. W Kosowie początkowo Serbowie chcieli zaznaczyć swoją hegemonię etniczną prześladując etnicznych Albańczyków, co obróciło się w rezultacie przeciwko nim. Międzynarodowa interwencja doprowadziła jedynie do odwrócenia sytuacji i prześladowania Serbów przez Albańczyków. Żadne tam „wyspy diaspor”, czy tolerancja. Albo my, albo oni.

Doświadczenia z terenów Palestyny pokazują również jasno, że współistnienie dwóch społeczności, żydowskiej i arabskiej, w ogóle się nie układa, mimo, że z pewnością po obydwu stronach są ludzie dobrej woli. Generalnie jednak to nie oni wyznaczają główne nurty w polityce swoich narodów.

Być może na naszych oczach rozpadnie się Belgia, a przyczyny będą gospodarczo-polityczne, przy czym czynnik etniczny odegra rolę emocjonalną. Przywódcy (tacy „pasjonariusze”, choć nieco mniejszego formatu) Flamandów, zwietrzywszy dla siebie możliwość zaistnienia, zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby się odciąć od frankojęzycznych Walonów.

Obserwujemy też coś w rodzaju „odrodzenia narodowego” Szkotów. W Europie Środkowej i Wschodniej tak naprawdę cały czas myślimy w kategoriach etniczno-plemiennych.

Przewidywania intelektualistów takich jak profesor Zygmunt Bauman wydają się więc wynikiem raczej myślenia życzeniowego, niż analizy tego, co każdy średnio-inteligentny i średnio-wykształcony odbiorca wiadomości z kraju i ze świata może na co dzień zaobserwować.

Gatunek nasz, jak zresztą każdy inny, ma w swoją naturę wpisany konflikt. Szereg innych zjawisk jest jedynie tego konsekwencją. Jeżeli budujemy jakąś piękną teorię społeczną malującą obraz idealnego pokoju i bezpieczeństwa, czy to będzie utopia chrześcijańska czy socjalistyczna, jesteśmy skazani na rozczarowanie rzeczywistością. Religie i światopoglądy mają potężną moc wpływania na postępowanie człowieka, ale zawsze natkną się na „ścianę” w postaci najprostszych instynktów. Owszem w historii zdarzali i nadal się zdarzają ludzie, którzy nawet nad nimi potrafią zapanować. Naiwnością jest jednak wiara, że całe społeczeństwa staną się zbiorami ascetów czy joginów.

piątek, 17 lutego 2012

Intelektualiści a rzeczywistość, czyli kilka uwag na marginesie programu o profesorze Zygmuncie Baumanie

Obejrzałem wczoraj na TVP Kultura program poświęcony profesorowi Zygmuntowi Baumanowi. Ten wielki polski uczony, który tak pięknie powiedział, że „Polskę zabrał ze sobą”, uważany jest za jednego z współtwórców nurtu w filozofii zwanego ponowoczesnością (postmodernizmem). Nie chcę się tutaj zagłębiać w samo owo pojęcie, bo jak już Czytelnicy tego bloga zdążyli się zorientować, mam trudności z wyczuciem, o co tak naprawdę w nim chodzi. Być może dzieje się tak dlatego, że pewne założenia są dla mnie tak naturalne i normalne, że nie widzę w postmodernizmie niczego, co by mnie specjalnie szokowało, a z drugiej uważam, że utrzymanie owych naturalnych zjawisk jest dość utopijne z powodu totalitarnych zapędów każdego człowieka.

Profesor Bauman przytoczył Claude’a Levi-Straussa, twórcę nowoczesnej antropologii, który twierdził, że są tylko dwie drogi radzenia sobie z „odmieńcami” (innymi, obcymi), jakie ludzkość zna, a mianowicie antropofagia i antropoemia. Antropofagia to nic innego jak pożeranie obcego – w kulturach najbardziej pierwotnych dosłowne, zaś później wchłanianie „obcego” przez asymilację, czyli przez pozbawianie go cech „obcych”, wyróżniających. Antropoemia to „wymiotowanie”, czyli pozbywanie się ludzi innych, bądź to w formie łagodnej przez usuwanie poza swoją społeczność czy deportacja poza granice kraju, bądź w skrajnej, takiej jak zabijanie, w tym ludobójstwo. W tym momencie Zygmunt Bauman stwierdził, że na szczęście w dzisiejszych czasach żaden z tych „sposobów” postępowania z Innym nie jest już możliwy.

Niestety nie podzielam optymizmu pana Profesora. Krwawe jatki na terenie byłej Jugosławii czy w Ruandzie, pokazują, że zorganizowanie grupy ludzi wokół nienawiści wobec jakiejś innej grupy jest nadal możliwe. Uważam, że generalnie wywody intelektualistów na temat umowności takich zjawisk jak naród czy nawet grupa etniczna wnoszą bardzo ciekawy wgląd w te kwestie, ale mają bardzo niewielkie znaczenie praktyczne. Nie ma żadnego znaczenia, czy obiektywnie istnieją narody, czy nie istnieją. W tym wypadku ważna jest tylko wiara pewnej grupy, która uważa, że jest narodem, a jeszcze ważniejsze są działania całkiem wąskich grup, które grupom szerszym takie myślenie wszczepiają. Przyczyny mogą być rozmaite, ale faktem pozostaje, że co jakiś czas pojawiają się ludzie energiczni i „z wizją”, którzy skupiają wokół siebie dotychczas słabo zorganizowane grupy i tworzą „naród”. Lew Gumilow, kontrowersyjny historyk rosyjski, nazywał takich ludzi „pasjonariuszami”, zaś okresy, w których grupy ludzi przeżywały intensyfikację swojej grupowej świadomości „zrywem pasjonarnym”. Jako przykład podał m.in. Czyngis-chana, który z luźnych plemion mongolsko-tureckich uczynił wielki naród ze świadomością wspólnoty biorącą się z dumy z własnej potęgi i jej wodza. Oczywiście wiemy, że to imperium się wkrótce rozpadło, ale w samej Mongolii, tradycja ta żyje i ma się dobrze.

Przy takich okazjach zawsze przychodzi mi do głowy historia Izraelitów w Egipcie i Mojżesza. Nie ma tu najmniejszego znaczenia, czy w całej tej opowieści jest odrobina prawdy, czy też nie ma jej wcale, bo nawet jeśli wszystko zostało zmyślone, to tak jakby na zamówienie socjologicznych strukturalistów (nie wiem, czy socjologowie posługują się takim terminem; ja go wziąłem z teorii literatury), ponieważ modelowo pokazuje właśnie „zryw pasjonarny” pod przywództwem „pasjonariusza”. Oto ludzie upodleni, wykorzystywani przez Egipcjan do najcięższych prac, a przy tym pozbawieni jakiejkolwiek świadomości (oprócz tej negatywnej biorącej się właśnie z tego wyzysku przez Egipcjan), czy dumy, ponieważ nie posiadają żadnej wiedzy historycznej, bo zaharowani i poniżani ludzie nie opowiadają sobie starych legend o Abrahamie, Izaaku i Jakubie, nagle zostają wezwani do wspólnego działania przez arystokratę, człowieka wykształconego w środowisku egipskim, który jednak odkrywa swoje pochodzenie.Podobno lepiej być kimś w Nowym Sączu niż nikim w Nowym Jorku, jak niedawno usłyszałem w telewizji, a jest to nic innego, tylko parafraza odpowiedzi wójta pewnej galijskiej wioski, który tak się spodobał Cezarowi, że zaprosił go do Rzymu, gdzie obiecał mu obywatelstwo i majątek. Na to przywódca celtyckiej wioski odpowiedział, że woli być kimś w swojej wiosce niż nikim w Rzymie, zaś Cezar tę odpowiedź uznał za bardzo rozsądną!

Niewykluczone, że Mojżesz, będący jakimś tam egipskim dworzaninem czy innym dostojnikiem, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że faraonem nie zostanie, a pozostawanie ważnym, ale tylko jednym z wielu, człowiekiem w egipskiej hierarchii, nie zaspokoi jego ambicji przywódczych, podczas gdy oto nadarzyła się okazja, żeby dosłownie stworzyć sobie naród i stać się jego wodzem? A potem ta scena, kiedy to nieustannie narzekający na opuszczenie bezpiecznego Egiptu Izraelici (nieustanne kwękanie na władzę – skąd my to znamy?), organizują grupę przeciwników Mojżesza, na co on reaguje organizacją grupy mniejszej, ale za to bezwzględnie mu oddanej i uzbrojonej, która to grupa bez litości morduje przeciwników (można by dziś powiedzieć „politycznych”) Mojżesza? Tak tworzył się naród.

Można przytoczyć szereg innych przykładów z historii, kiedy to ludzie „z charyzmą”, a może raczej „samce alfa” z grupy niespokojnych młodzieńców tworzyły gang terroryzujący własne plemię, ale przede wszystkim rabujący plemiona sąsiednie, w ten sposób przekształcali swoje plemiona w organizmy, które dzisiaj nazywamy „państwowymi”, zaś plemiona zorganizowane pierwotnie przez posłuszeństwo i strach, a potem przez poczucie wspólnego interesu, ale również przez czynniki irracjonalne (wiara w „szczęście” wodza), przekształcały się w narody.

Przekształcenia te bywały bolesne (np. walki królestw chińskich sprzed zjednoczenia przez najsilniejsze) i wszędzie można zaobserwować pewne prawidłowości, które da się sprowadzić do organizacji grup ludzkich wokół przywódcy, wokół wspólnego interesu, do czego potem dochodzi czynnik irracjonalny typu sankcja religijna i wiara w naród już nie w jako zwykłą grupę ludzi, ale w jakiś byt niezależny od przywództwa.

Grupy, w których dąży się do zwartości, niektóre jednostki wykluczają. Kryteria wykluczenia są najrozmaitsze, ale zawsze jest to sprawa „odmienności” i wiary, że grupa jest depozytariuszem jakiegoś zestawu wartości, których „odmieńcy” nie szanują, albo zwyczajnie się do nich nie kwalifikują (język, obyczaje, uwielbienie dla wodza, religia, kolor skóry itd.). Na tej zasadzie usunięcie pierwszego perkusisty Beatlesów przez Johna Lennona i Paula McCartneya, „bo do nas nie pasujesz”, albo raczej „bo Ringo pasuje do nas bardziej” jest jakościowo tym samym zjawiskiem, co wypędzenie Żydów i Maurów z Hiszpanii przez Torquemadę. W obydwu przypadkach chodzi o antropoemię. Różnica polega tylko na skali zjawiska i jego daleko idących skutkach.

Jak dotąd nic nie wskazuje na to, żeby ludzie przestali wykluczać innych ludzi ze swoich grup. Na razie wydaje się, że na poziomie demokratycznych państw Europy wykluczanie całych grup etnicznych nie jest możliwe ze względów na wzajemne szachowanie się polityków z różnych ugrupowań, z których każde może przyjąć rolę obrońcy „wykluczonych” i wrogów „języka nienawiści”. Problem w tym, że nie ma takiej siły, która nakaże przedstawicielom jednej grupy kochać przedstawicieli innej grupy. Do antropofagii nie dochodzi, choć rozruchy na tle etnicznym/rasowym/religijnym od czasu do czasu się pojawiają, ale nie jest prawdą, że nie występuje antropoemia – ona jest tylko zakamuflowana niczym wstydliwa choroba. To dlatego potem politycy udają zdziwienie, kiedy pojawiają się zamachy terrorystyczne, albo zamieszki, jak te w Paryżu w 2005 r.

CDN

czwartek, 16 lutego 2012

Calypso, albo czarno-biały dokument, czyli "Samotni londyńczycy" Samuela Selvona

Rysopis i Walkower Jerzego Skolimowskiego należą do tych filmów, które w zadziwiający sposób do mnie przemawiają, choć scenariusz wydaje się od początku przeczyć wskazówkom Alchemii scenariusza filmowego Piotra Wereśniaka. Alchemia oczywiści powstała dużo później, więc Jerzy Skolimowski nie miał pod ręką świetnego przewodnika prowadzącego do komercyjnego sukcesu. Bohater Skolimowskiego nie jest specjalnie ciekawym człowiekiem. Zaryzykowałbym nazwanie go po prostu „dupkiem” czy „drobnym cwaniaczkiem” z lat 60. ubiegłego stulecia, egoistą niezdolnym do jakiegokolwiek zaangażowania czy choćby nawiązania jakichś więzi z drugim człowiekiem. Doprawdy trudno się z nim utożsamić. Dialogi prowadzone przez postaci obu filmów to bardzo często „gadka-szmatka” (zwrot też z tamtych czasów), czyli gadanie dla samego gadania. Samo życie, można powiedzieć, ale ja przecież niedawno coś takiego skrytykowałem. Jaki jest sens oglądać ludzi (czy czytać o nich), którzy sami nie wiedzą czego chcą, miotają się między podobnymi sobie nieudacznikami i drobnymi cwaniaczkami?

Kiedy usiłuję sobie samemu wyjaśnić, co mnie przyciąga do tych wczesnych filmów Skolimowskiego, wydaje mi się, że coś, co bym nazwał wartością historyczno-kulturową. To jest jednak dość proste, by nie rzec prymitywne, wyjaśnienie. Niewątpliwie zdjęcia gomułkowskiej Łodzi (w tym wnętrze Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego, które za moich czasów, czyli w latach 80. wyglądało dokładnie tak samo) czy stare tramwaje z otwartym wejściem, takim, do którego można było wskoczyć w biegu, lub zeń wyskoczyć, porusza warstwę moich najstarszych wspomnień z dzieciństwa. Ogromną rolę odgrywa w moim odbiorze tych obrazów fakt, że są czarno-białe. Sam się łapię, i wielce się sobie samemu dziwię, na tym, że filmy z tamtych czasów kręcone w konwencji czarno-białej wydają mi się jakieś bardziej „prawdziwe”, bardziej realistycznie ukazujące świat. Zapewne bierze się to z tego, że przez wiele lat telewizor, jaki mieli moi rodzice, był czarno-biały, a może i również z faktu, że kroniki filmowe wyświetlane w kinach przed właściwym seansem też były czarno-białe? Stąd takie sprzężenie w moim umyśle – czaro-białe, a więc dokument, coś prawdziwego, a kolor to właściwy film, a więc bajka. Może.

Tak czy inaczej filmy Jerzego Skolimowskiego lubię od czasu do czasu obejrzeć, bo być może po prostu zastępują mi podróże w czasie, o czym też niedawno pisałem. Moim zamiarem jednak wcale nie było przypominanie tych filmów. One zostały niejako w moim umyśle „wywołane” za sprawą pewnego bodźca, którym była lektura The Lonely Londoners Samuela Selvona, powieści wydanej w 1956 r.

Akcja krótkiej powieści jednego z pionierów czarnej literatury brytyjskiej toczy się w latach 50. ubiegłego stulecia w środowisku czarnych imigrantów z Jamajki, Trynidadu, Barbadosu i in. wysp Indii Zachodnich. Można się spotkać z opiniami, że sam sposób narracji – cały w języku zachodnioindyjskich przybyszy, a więc daleki od standardowej angielszczyzny – naśladuje calypso, czyli typową dla nich balladę opowiadaną w rytm afrykańskiej muzyki. Mnie osobiście od pierwszych stron tekst skojarzył się ze scenariuszem reportażu filmowego, takiego lekko fabularyzowanego dokumentu z kilkoma bohaterami, którzy stanowią pewne reprezentatywne typy pierwszego pokolenia czarnej społeczności Londynu lat 50. (22 czerwca 1948 roku przybywa MV Empire Windrush z pierwszą falą imigrantów z Indii Zachodnich). Oprócz potomków brytyjskich niewolników z amerykańskich wysp można wśród nich znaleźć również Afrykańczyków. Notoryczny nierób, naciągacz i pasożyt, utrzymywany przez białe kobiety oraz nieustannie naciągający czarnych kolegów na drobne pożyczki i papierosy, znany jako Captain albo Cap to syn nigeryjskiego arystokraty, któremu ojciec przestał przysyłać pieniądze dowiedziawszy się, że ten nie podjął w Anglii studiów.

Moses, o którym można powiedzieć, że zastępuje głównego bohatera, ponieważ jako imigrant z Trynidadu z dziesięcioletnim doświadczeniem występuje jako swego rodzaju autorytet dla swoich współlokatorów (a propos, pod koniec powieści dowiadujemy się, że wynajmującym mu lokal jest Polak) i częstych gości, jest spokojny i, można powiedzieć, filozoficznie pogodzony z losem. Jako jedyny planuje powrót na Trynidad, ale roczny rytm życia w Londynie panuje nad nim niepodzielnie i nie pozwala na podjęcie kroku, który by złamał swego rodzaju rutynę.

W pierwszej scenie powieści Moses czeka na dworcu Waterloo na przybysza z rodzinnych stron, poleconego jego opiece przez przyjaciela. W międzyczasie robi sobie żarty z dziennikarza, któremu udziela wywiadu udając właśnie przybyłego do Londynu nowego imigranta. Przybysz, na którego czeka, Henry Oliver, zwany Sir Galahadem, przyjeżdża w letnim garniturze, bez bagażu i z trzema funtami w kieszeni. Jest bardzo ambitny i nie chce, żeby Moses go niańczył. Niemniej na początku kilka dobrych rad ze strony doświadczonego „londyńczyka” okazuje się bardzo przydatne. Dalej Galahad radzi sobie już sam całkiem nieźle.

W tej samej scenie na dworcu Waterloo, spotykamy Jamajczyka Tolroya, który czeka na przybycie swojej matki, ale ku swojemu zaskoczeniu wkrótce wita się nie tylko z nią, ale również z inną starszą kobietą, jowialną Tanty, tudzież ze swoją siostrą Agnes, szwagrem Lewisem i ich dziećmi. Zachęcona zaproszeniem dla matki, cała rodzina przybywa do „ziemi obiecanej”. Małżeństwo naiwnego, żeby nie powiedzieć głupiego Lewisa kończy się przez głupie żarty kolegów, matka Tolroya idzie do pracy, zaś Tanty zaprowadza jamajskie obyczaje wśród miejscowych sklepikarzy – zachęca do pożytecznej wśród biednych ludzi instytucji kredytu, czyli sprzedaży „na zeszyt”.

Big City to niepoprawny marzyciel śniący o podróżach do wielkich miast Europy i Ameryki, z pogardą wyrażający się o mniejszych miejscowościach. Jest przy tym hazardzistą i intelektualnym leniem, nieustannie proszącym Mosera już nie tylko o wypełnieniu formularzy do urzędu pracy, ale nawet kuponów loterii.

Jamajczyk Harris snobuje się na Anglika. Stara się ubierać i mówić jak Anglik, paradując przy tym z parasolem i Timesem pod pachą. Organizuje zabawy taneczne, na których najchętniej widzi Anglików, zaś niechętnym okiem patrzy na „chłopców” czy też „piki” (spades). Poznajemy Daniela, który jest bardzo szarmancki i hojny wobec kobiet, Bart i Five Past Twelve. Ten ostatni zyskał swoje przezwisko z powodu tak czarnego koloru skóry, że ktoś powiedział „jesteś czarny jak północ”, ale zaraz się poprawił „jak pięć minut po północy”.

Czarnoskórzy londyńczycy zmagają się, tu ciekawa obserwacja Mosesa, z angielską „dyplomacją”, która tym różni się od ówczesnego amerykańskiego rasizmu, że „Amerykanie cię nie lubią i mówią ci, że cię nie lubią”, podczas gdy Brytyjczycy nigdy tego nie mówią, tylko akurat przed chwilą ktoś wynajął pokój, na który reflektował czarnoskóry, lub zajął rzekomo do niedawna wolne miejsce pracy.

Rozmawiając z niektórymi współczesnymi Brytyjczykami, można dojść do wniosku, że pod tym względem nic się nie zmieniło. Tzn. zmieniło się w ten sposób, że nie wolno publicznie niczego złego powiedzieć na przedstawicieli innych ras, natomiast prywatnie nadal panuje niechęć i nieufność. Te ostatnie to zresztą cechy występujące we wszystkich grupach etnicznych i rasowych.

Tytułowa samotność czarnoskórych londyńczyków z lat 50. ubiegłego stulecia przypomina mi nieco sytuację współczesnych Polaków w Anglii, choć ci ostatni nie posiadają tej wyróżniającej ich cechy, jakim jest kolor skóry. Sir Galahad dochodzi w pewnym momencie do filozoficznego odkrycia, że „oni nie nas nie lubią, tylko naszego koloru skóry” i że wszystkiemu winna jest jej czerń.

Wszyscy mieszkają w wynajętych pokojach, ogrzewanych przy pomocy pieców na węgiel, bez szans na lepsze warunki mieszkaniowe. Prace, jakie są dla nich dostępne są raczej krótkotrwałe, jeśli nie dorywcze, i stąd ich doświadczenie częstych wizyt w urzędzie zatrudnienia.

Wszystkie te obrazy przypominają mi fabularyzowane polskie filmy dokumentalne z lat 50. i 60. pokazujące losy grupy robotników, lub jakiejś biednej rodziny. Cały czas towarzyszy nam narrator, który na bieżąco komentuje, co się dzieje. W przypadku The Lonely Londoners narrator jest przemawia z pozycji trzeciej osoby liczby pojedynczej. Wydaje się wszechwiedzący, ale nie do końca mamy wrażenie, że jest obiektywny, ponieważ przemawia kreolską wersją angielszczyzny, czyli językiem czarnoskórych mieszkańców Indii Zachodnich. I znowu nasuwa mi się skojarzenie z najnowszą polską emigracją, która równie często opuszcza czasownik „być” w czasach ciągłych, dla której również często nie istnieją formy czasu przeszłego, bo używają form teraźniejszych, a o tym, że chodzi o przeszłość wskazują dopiero zwroty typu „wczoraj”, „w zeszłym tygodniu”. Dokładnie jak „samotni londyńczycy” Selvona, którzy sami siebie nazywają „spades”, co się najprawdopodobniej wzięło od nazwy czarnego koloru w kartach (pik, wino), choć równie dobrze od „łopaty”.Ciekawostką było dla mnie regularne zastępowanie zwrotu „there is/there are” wyrażeniem „it have”. Warto na to zwrócić uwagę czytając oryginał, gdyż, o ile się orientuję, nikt jeszcze The Lonely Londoners nie przetłumaczył na język polski, co zresztą byłoby nie lada zadaniem, bo jaką gwarą oddać creole Zachodnich Indii?

Czasami bohaterowie dziwią się, że niektórzy Anglicy (może częściej Angielki) ich nie rozumieją, bo przecież są święcie przekonani, że mówią po angielsku. Moses, choć sam marzy o powrocie na Trynidad, przyczynia się do budowy brytyjskiej świadomości czarnoskórych rodaków z Indii Zachodnich tłumacząc im, że mają większe prawo do brytyjskości, niż inni, gdyż dla Imperium pracowali i za Imperium walczyli. Co ciekawe, jako kontrast dla tych zasług poda Polaka:

There it have a restaurant run by a Pole call the Rendezvous Restaurant. Go there and see if they serve you. And you know the hurtful part of it? The Pole who have that restaurant, he ain’t have no more right in this country than we. In fact we is British subjects, and he is a foreigner, we have more right than any people from the damn continent to live and work in this country, and enjoy what this country have, because is we who bleed to make this country prosperous.

Narrację Selvona porównuje się też do „strumienia świadomości” wskazując tym na jakiś związek z modernistyczną tradycją literatury brytyjskiej. Osobiście się z takim poglądem nie zgadzam, ponieważ narrator w żaden sposób nie uczestniczy w życiu opisywanych osób. Nazwałbym go raczej pieśniarzem calypso (z zachodnioafrykańskiego języka Efik „ka isu” lub z języka Ibibio „kaa iso” – kontynuować, postępować, iść do przodu, co skojarzyło się białym mieszkańcom Indii Zachodnich z mitologiczną grecką nimfą Kalipso), który opowiada swoją balladę przy dźwiękach „olejowych bębnów”, a może ją ciągnąć bardzo długo. My zaś w pewnym momencie przystajemy, żeby posłuchać i w pewnym momencie odchodzimy.

Przy czytaniu The Lonely Londoners mnie osobiście wyświetlił się czarno-biały film z lat 50., co jak już wspomniałem na wstępie, świadczy o tym, że uznałem tę narrację za „kronikę filmową” pewnej grupy ludzi w pewnym miejscu i w pewnej epoce. Kolejna podróż w czasie dzięki tekstom. A może „fuzja horyzontów” Gadamera? W każdym razie odczucie z gatunku tych magicznych, choć równocześnie bardzo przyziemnych.