wtorek, 28 lutego 2012

"Artysta" i "Hugo", czyli o Oscarach raz jeszcze

Hugo i jego wynalazek Martina Scorsese to film niezwykle urokliwy nakręcony w konwencji, którą ja na swój prywatny użytek nazywam „nowojorską baśnią”, choć akcja toczy się oczywiście w Paryżu. Swego czasu pewien znajomy młody człowiek rozpisał mi dokładnie, jakie techniki filmowania stosują Amerykanie i dlaczego tak łatwo od razu odkryć, czy dany film pochodzi z lat 60., 70. czy kolejnych dziesięcioleci, ale oczywiście nie zapamiętałem. Niemniej sama faktura obrazu w pewnych amerykańskich filmach jest tak specyficzna, że od razu rozpoznajemy epokę, w której dany film został wyprodukowany. W tym wypadku chodzi jednak nie o epokę, ale o pewien gatunek, którego akcje zazwyczaj dzieją się w Nowym Jorku, ale wszystko jest w takim obrazie bardziej kolorowe, zaś aktorzy grają ze specyficzną manierą. W takim filmie może w ogóle nie występować żadna magia, ale od razu wszyscy wiemy, że mamy do czynienia z baśniową umownością.

Taki właśnie jest Hugo, historia osieroconego syna zegarmistrza, który wszedł w posiadanie robota Georgesa Melièsa. Po szeregu nieprzyjemnych i niebezpiecznych przygód, baśń oczywiście kończy się dobrze, nie zdradzając jednak tajemnicy filmu, powiem tylko, że francuski odkrywca magicznych możliwości sztuki filmowej (Meliès) odgrywa tutaj ważną rolę.



 Ręcznie kolorowana "Podróż na księżcy" Georgesa Melièsa (1902)

Jest to historia m.in. o fascynacji filmem, o magii kina. W jednej ze scen Hugo ze swoją przyjaciółką wkrada się do kina, żeby zobaczyć film z Haroldem Lloydem. Czarno-białe nieme ruchome obrazy miały niezwykłą moc przyciągania.


Przy tej okazji od razu skojarzyły mi się lat 70. ubiegłego stulecie, w których to Telewizja Polska, oprócz tego że była propagandową tubą reżimu komunistycznego, nadawała cały szereg bardzo wartościowych programów. Jednym z nich był cykl „W starym kinie” prowadzony przez pana Stanisława Janickiego (od 1937 do 1999). Nie wiem doprawdy, co się stało w 1999 roku i komu ten program przeszkadzał. Pan Janicki został skazany na prowadzenie programu „W Iluzjonie” na kanale „Kino Polska”, który jest jednak kanałem niszowym, dostępnym w kablówkach i telewizjach satelitarnych. Państwowa telewizja woli płacić krocie „gwiazdom” za sędziowanie w wątpliwych konkursach. Całe szczęście, że w poniedziałki po „Wiadomościach” powrócił Teatr Telewizji.

Otóż dzięki panu Stanisławowi Janickiemu i jego cyklowi programów, można było zdobyć naprawdę szeroką wiedzę na temat historii kina. To dzięki jego programom po raz pierwszy zobaczyłem przezabawne, jak dla dzieciaka z lat 70. filmiki Georgesa Melièsa, m.in. słynny obraz o wyprawie na księżyc z pojazdem kosmicznym w postaci pocisku armatniego (niewątpliwy wpływ Julesa Verne’a) wystrzelonego prosto w oko naszego naturalnego satelity.

Pan Janicki prowadził też w ramach „W starym kinie” dłuższe cykle tematyczne (edukacyjne, jak bym je dzisiaj nazwał), poświęcone  poszczególnym twórcom przedwojennego kina niemego (m.in. o Chaplinie). Takim cyklem była m.in. projekcja szeregu filmów lub ich fragmentów „człowieka w rogowych okularach”, czyli Harolda Lloyda. Scena pokazana w obrazie Martina Scorsese, to słynny fragment z tym aktorem, który nigdy się nie śmiał ani nie uśmiechał na ekranie, zwisającym na wskazówce wielkiego zegara, przyprawiając widza o dopływ adrenaliny, gdyż akcja rozgrywa się nad ruchliwą ulicą.



Harold Lloyd w "Safety Last" z 1923

W tym kontekście Artysta Michela Haznaviciusa, tegoroczny zdobywca Oscara, wcale nie wydaje się „wydmuszką”, jak go nazwała rozgoryczona Agnieszka Holland, ale pewnym logicznym elementem jakiegoś większego kontekstu, który polega na nostalgii za pionierską epoką kina i za jego pierwotną magią. Pomysł na historię jakby wzięta z Deszczowej piosenki (1952), bo w obu tych filmach rzecz się kręci wokół wprowadzenia dźwięku do hollywoodzkich produkcji, ale Artysta, jako świadomy pastisz stylu niemego melodramatu, ma o wiele prostszy scenariusz, zaś schematyczność struktury jest, jak to w pastiszu, przerysowana. Z próby przywrócenia środków ekspresji z czasów kina niemego, autorzy filmu wychodzą tryumfalnie! Mimika i gestykulacja bohaterów jest po prostu genialna. Struktura filmu jest oczywiście typowym hollywoodzkim schematem wzorowanym na tajemnicach różańca (radosna, bolesna, chwalebna), choć twórcy filmu to Francuzi i Belgowie. Jako artystyczny eksperyment Artysta jest kapitalny, choć równocześnie jedyny w swoim rodzaju, ponieważ nie sądzę, żeby ktoś się pokusił o kontynuację takiej konwencji – mijałoby się to z wszelką logiką.

Baśń Scorsese przegrała z baśnią Haznaviciusa. Czy słusznie, to jest oczywiście kwestia do dyskusji. To, co dla mnie osobiście okazało się ważne, jest to, co oba filmy łączy, a więc ta nostalgia za początkami sztuki ruchomych obrazów i za tą magią, która doprowadzała widzów do spontanicznej histerii. Oba filmy stanowią wielki hołd dla samej sztuki filmowej.Nie jestem zwolennikiem nadmiaru autoreferencyjności sztuki w ogóle, gdyż uważam, że dobrze jest, jeśli dzieło odnosi się do „świata zewnętrznego” (cokolwiek to jest). Niemniej od czasu do czasu, film o filmie, czy teatr o teatrze (tak na marginesie wczoraj Teatr Telewizji pokazał doskonałą interpretację Piotra Fronczewskiego i Wojciecha Pszoniaka sztuki francuskiego dramaturga Daniela Colasa Skarpetki – opus 124 o aktorach właśnie) potrafią do mnie dotrzeć. W wypadku omawianych filmów, dotarły do mnie z całą pewnością.

A Meryl Streep dostała nagrodę za rolę Margaret Thatcher w Żelaznej damie, na który to film moi światli koledzy, Polak i Amerykanin, postanowili nie pójść… ze względów politycznych. O tym jednak może w następnym wpisie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz