piątek, 10 lutego 2012

A z drugiej strony...

Gustave le Bon w swojej Psychologii tłumu, kiedy chwalił angielski system edukacji polegający na poznawaniu rozmaitych zagadnień dzięki praktyce, np. kandydat na inżyniera nie tylko wkuwał teorię, ale pracował na wszystkich stanowiskach w fabryce przechodząc przez kolejne szczeble wtajemniczenia w zawód, równocześnie krytykował system francuski, który w jakimś stopniu podobny był do chińskiego (w Chinach kandydaci na urzędników państwowych musieli m.in. zdać egzaminy z poezji). Przede wszystkim jednak krytykował nadmiar ludzi wykształconych w proporcji do tych niewykształconych. Wykształcenie bowiem automatycznie pobudza ambicje, a niestety liczba stanowisk kierowniczych czy to w sektorze państwowym, czy prywatnym, jest zawsze ograniczona. No nie ma siły, nie ma możliwości, żeby wszyscy byli szefami. Wykształcony podwładny jest więc zawsze jeśli nie zagrożeniem (może stać się pretendentem do kierowniczego stanowiska), to w każdym razie w każdej chwili może przysparzać kłopotów swoim wymądrzaniem się. Takich mądrali szefowie najczęściej się pozbywają, ponieważ większość szefów nie posiada umiejętności mądrego wykorzystania ambitnego podwładnego ku obopólnej korzyści. W związku z tym poza systemem znajduje się niemała grupa sfrustrowanych absolwentów uczelni (w czasach le Bona wystarczała matura, żeby się uważać za wykształconego), którzy są potencjalnymi organizatorami rewolucji i wszelkich niepokojów społecznych.

W Polsce często powtarzamy, że „głupimi łatwiej rządzić”, co jest oczywiście w dużej mierze prawdą. Ludźmi nieświadomymi zachodzących wokół nich zjawisk przede wszystkim łatwo manipulować. Z jednej strony więc wystarczająco cwani rządzący faktycznie mogą sobie lepiej radzić z utrzymaniem mas pod kontrolą, ale z drugiej niewykształcone masy mogą równie łatwo dać się uwieść wszelkiego rodzaju populistom obiecującym łatwe rozwiązania.

Jakieś piętnaście lat temu czytałem artykuł, którego autor twierdził, że w Stanach Zjednoczonych nie ma właściwie klasy średniej, tylko stosunkowo liczna (w porównaniu z proporcjami europejskimi) grupa ludzi bardzo bogatych i olbrzymia masa „biedoty”, którą jednakże stać na wszystko, czego potrzebuje. Amerykański biedak nie cierpi więc głodu, bo się naje tanimi hamburgerami i jest bardzo szczęśliwy. Telewizor czy sprzęt do odtwarzania muzyki kupi na tanie raty, zaś na dom (co prawda często przypominający domek z kart) weźmie kredyt hipoteczny, na który też go raczej stać. Oczywiście trafiają się i takie sytuacje, jak ta, która wywołała obecny kryzys światowy, że Amerykanów jednak na te kredyty nie było stać. Generalnie jednak do tej pory zdecydowanej większości żyło się dostatnio, a przy tym umiejętnie dawkowana propaganda (w Stanach jest to zadziwiające zjawisko – tam praktycznie wszyscy z własnej woli wydają się być pracownikami tejże propagandy) każe im wierzyć, że żyją w najwspanialszym kraju świata, a wszyscy inni tylko im zazdroszczą i o niczym innym nie marzą jak tylko o osiedleniu się w Ameryce.

Amerykańskie uniwersytety z czołowych miejsc w rankingach są najlepsze na świecie. Trudno mi ocenić, na ile te rankingi są obiektywne, ale załóżmy że im wierzę. Absolwenci Harvardu, Yale czy Princeton tak naprawdę tworzą światową naukę (naukowcy na całym świecie cytują ich i powołują się na nich w przypisach) oraz przede wszystkim zajmują czołowe stanowiska w hierarchii społecznej samych Stanów Zjednoczonych. Co prawda różni Amerykanie, których w życiu poznałem, twierdzili, że nie powinienem dać się zwieść, bo poziom wykładów i zajęć na innych uniwersytetach (np. University of Chicago) bywa tak samo wysoki, ale te prestiżowe uczelnie mają po prostu dobry PR. Niewykluczone, że przemawiała przez nich zwykła zawiść, że oni właśnie skończyli te niżej notowane uczelnie.

Od samego wykształcenia nie mniej ważną korzyścią z uczęszczania na zajęcia na prestiżowym uniwersytecie jest nawiązanie kontaktów towarzyskich, które procentują w późniejszej karierze. „Old school ties” są bardzo istotne, ponieważ cokolwiek byśmy w Polsce o tym nie myśleli, żeby cokolwiek zdziałać, musimy pracować z ludźmi i to z ludźmi, którym ufamy. Jeżeli taka grupa działa ku zadowoleniu społeczeństwa nazywamy ją ekipą, jeżeli na niekorzyść – kliką, ale jest to nadal to samo zjawisko.

I teraz taka grupa kolegów z czołowych uniwersytetów w kraju zajmuje w nim najwyższe stanowiska w aparacie federalnym i stanowym, tudzież w sektorze bankowym, handlowym i przemysłowym. Jej zadaniem jest oczywiście pomnażać własne wpływy (w tym na świecie), natomiast w kraju utrzymywanie szerokich kiepsko wykształconych mas na takim stopniu zadowolenia, żeby się nie buntowały. Czasami się buntują, ale wtedy wysyła się policję, a w ostateczności Gwardię Narodową, która robi z buntownikami porządek. Zmiana systemu praktycznie nie jest możliwa, choć oczywiście od czasu do czasu dają o sobie znać populiści, ponieważ generalnie nikt nie ma pomysłu, jak przekształcić cały system (jedyni, którzy mają, to wszelkiej maści marksiści, ale na szczęście nie są w stanie uzyskać szerszych wpływów w społeczeństwie), a z drugiej nikomu tak naprawdę na tym nie zależy. Owszem ludzie wyjdą poprotestować na Wall Street, ale wieczorem zjedzą pyszną a nadal tanią pizzę (która w dodatku ostatnio decyzją Kongresu stała się warzywem), wypiją piwko, albo szklaneczkę burbona, na co nadal ich stać i położą się do ciepłych łóżek z poczuciem sytości a przy tym dobrze spełnionego obowiązku – byłem, protestowałem, a jakże. Bankierzy patrzą na ten tłum z okien, kiwają głowami i robią swoje, ponieważ dobrze wiedzą, że nikt im tak naprawdę nie zagraża. Nie oszukujmy się, nawet Wielka depresja zapoczątkowana w 1929 roku nie doprowadziła w Ameryce do rewolucji. Mimo bowiem nieustannych zmian (one w USA następują w każdym pokoleniu), shiftów w programach partyjnych (jakie by one nie były, zawsze jednak będą dwie partie), system praktycznie się nie zmienia.

Czy to tak do końca źle? Może wcale nie? Może faktycznie wykształceni kolesie z uniwersytetu mający kontrolę nad miliardami dolarów powinni również kontrolować masy? Jeżeli więc jakaś grupa polityków robi przekręty finansowe, mas to praktycznie nie dotyczy, bo gdyby tych przekrętów nikt nie robił, one i tak by na tym nie skorzystały, a z ich robienia i tak nie ponoszą większych konsekwencji w postaci odczuwalnego obniżenia poziomu życia. No chyba, że padną ofiarami takich cwaniaków jak Madoff.

Przy innej okazji z kolei czytałem o tym, jak to śmieszni bywają polscy turyści lub nawet biznesmeni, którzy mają kontakt ze Szwedami. Polacy bowiem lubią czasem zadać pytanie o „potop”, znany nam z lekcji historii i powieści Sienkiewicza (tak na marginesie, podobno wtedy Szwedzi zrabowali nam więcej niż Niemcy i Sowieci w czasie II wojny światowej). Autor tekstu wyszydził te pytania, ponieważ przeciętny Szwed nic o tym nie wie! Szwedzi bowiem nie uczą się historii. Gdyby ktoś zapytał, czy Szwedzi są przez to mniej szczęśliwi, odpowiedź, jaka musiałaby paść to „oczywiście nie”.

W Bhutanie nie podaje się do publicznej wiadomości wskaźników gospodarczych, np. PKB, ale „poziom szczęścia obywateli”. Podobno istnieje plan, żeby ten system wprowadzić w rozwiniętych gospodarczo krajach Zachodu. Dlaczego nie? Szczęście to rzecz pożądana, choć często jego określenie natyka się na pułapkę względności. Każdy je przecież może pojmować inaczej. Jeżeli jednak przyjmiemy, że chodzi o stan samozadowolenia, poczucia bezpieczeństwa (w sensie braku bezpośredniego zagrożenia dla życia lub zdrowia) oraz częstych chwil radości, to dla polityków otwiera się szerokie pole do popisu.

Znanym od wieków stymulatorem szczęścia jest alkohol. Sowieccy komuniści uważali, że powszechny dostęp do wódki jest wielkim osiągnięciem klasy robotniczej. Tutaj w całkowitym szczęściu przeszkadza tylko kac. Gdyby więc rządzące elity wymyśliły naprawdę skuteczne lekarstwo na kaca, myślę, że poziom szczęścia zdecydowanie by wzrósł.

Ale co tam alkohol! Skądinąd wiadomo, że na Jamajce ludzie są raczej szczęśliwi, bo z jednej strony klimat sprzyja temu, że można się wyżywić tylko tym, co spadnie z drzewa, natomiast pełnię szczęścia daje marihuana. U nas niestety na jedzenie trzeba nadal pracować, ale dostęp do marihuany u wielu podniósłby poziom poczucia szczęścia.

Żeby podnieść poziom szczęścia należy jednak przede wszystkim obniżyć poziom poczucia nieszczęścia. Skoro szkolna nauka frustruje dzieci i młodzież, dlaczego nie pozwolić im robić to, co im zapewnia radość? Jeszcze 20 lat temu byłyby to gry i zabawy na świeżym powietrzu. Teraz są to godziny spędzone przy komputerze. Komputer daje ci szczęście? A proszę bardzo, kocham cię córko/synu i pragnę twojego szczęścia, więc sobie nie żałuj gier tudzież radosnych czatów.

Stare polskie przysłowie mówi, że „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. Można je łatwo i wiarygodnie sparafrazować na „o czym głowa nie myśli, tego sercu nie żal”. Dlaczego współczesny Szwed miałby się przejmować jakimiś wojnami spowodowanymi przez jego przodków? Dlaczego my mamy się stresować Katyniem, Oświęcimiem czy Jedwabnem? Myślenie o tych sprawach wcale szczęścia nie przysparza. Dlaczego mamy się przejmować wojną w Afganistanie? A już zmuszanie do czytania jakichś ponurych książek, jakichś Medalionów czy Proszę państwa do gazu jest wręcz zbrodnią przeciwko szczęściu czytelnika. Jakie byłoby najlepsze rozwiązanie? Wyeliminować te wszystkie czynniki, które nas wpędzają w stresy i frustracje. Bądźmy szczęśliwi! Make love, not school!

Oczywiście każdy pewnie od razu zauważył, że sprowadzam temat ad absurdum, co jest dość prymitywnym chwytem erystycznym. Niemniej warto się zastanowić, czy nie ma w tym prawdy. Jak już wspomniałem w poprzednich wpisach – ci, którzy coś osiągają, zdają sobie sprawę, że to na pewnym etapie musi boleć. Przez ten ból warto jednak przejść, jeżeli owoce tego działania są tego warte. Elity krajów zachodnich wywodzące się z zamożnych rodzin dlatego są elitami, że swoje dzieci jednak poddają pewnemu stresowi związanemu z dobrze pojętą edukacją. Wobec szerokich mas idzie się na nieustanne ustępstwa. Normalnie każdy człowiek, jeśli nie musi się wysilać, czy to fizycznie czy umysłowo, to tego po prostu nie robi. Wielu ludzi wysiłek umysłowy wręcz boli. Dlatego zapewnienie ludziom szczęścia przede wszystkim polega na tym, żeby ich uwolnić od stresu, a więc w tym wypadku od myślenia.

Dodajmy, że społeczeństwo doskonale może funkcjonować w ten sposób. Masom należy dać poczucie szczęścia, a do tego złudzenie współdecydowania o losach kraju, a elity mogą wtedy spokojnie rządzić i cieszyć się swoja pozycją w hierarchii społecznej. Do tego jednak te elity muszą nie tylko posiadać inteligencję, wiedzę i umiejętność rządzenia, ale do tego pewną klasę, która trzyma masy w pewnym poczuciu onieśmielenia i podziwu. W Polsce elit tak naprawdę w ogóle nie ma, a stopień frustracji mas rośnie.

4 komentarze:

  1. Ale na pytanie dlaczego zamek w Kazimierzu w ruinie, trzeba im było, choćby przez grzeczność, jakoś odpowiedzieć. Ja zacząłem baśniowo, że dawno niedawno, w XVII wieku, barbarzyńcy z północy dotarli w końcu na dostatnie południe …

    OdpowiedzUsuń
  2. No tak, my im możemy odpowiedzieć, bo coś o tym kiedyś się uczyliśmy. Problem w tym, że musimy w przypadku Szwedów zrobić dłuższy wykład, bo nie wystarczy tylko powiedzieć "wojna z 1655", gdyż nic im to nie powie. Ten baśniowy wstęp o barbarzyńcach z północy bardzo mi się podoba!

    OdpowiedzUsuń
  3. Panie Stefanie,
    z polotem napisał Pan o szeregu spraw bardzo skomplikowanych. I tak mi się nasuwa refleksja, czy aby elity nie pogubiły się w tym wszystkim? A może zbyt intensywnie rozrastają się te elity? Brakuje mi w tym pewnego consensusu między równowagą a dysproporcją. Dla mnie jedna i druga strona stała się nie niewolnikiem postępu, ale nie twierdzę, że wszystko zmierza w złym kierunku. Jedni i drudzy mniemają, że są od siebie niezależni i chyba w tym tkwi problem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z elitarnością i egalitarnością sam mam poważny problem, bo z jednej strony jestem jednak zwolennikiem demokracji, a więc jestem za tym, żeby to ludzie decydowali o tym, co jest dla nich najlepsze, a nie jakaś samozwańcza elita ("bom jest szczery demokrata", jak powiedział Józef Piłsudski przed zamachem majowym), ale z drugiej doskonale wiem, że zawsze i wszędzie ton życiu społecznemu muszą nadawać elity, ponieważ w przeciwnym razie demokracje, które dostały się pod wpływy populistów, zamieniają się w tyranie (z najnowszej historii to systemy totalitarne). Elita z definicji nie może być rozrośnięta, natomiast wierzę, że przynajmniej w jakimś stopniu można podnieść poziom świadomości większej liczby obywateli, którzy taką świadomość posiadając, sami się zorganizują wokół pewnej hierarchii z elitą najlepszych na czele.

      Kryzys elit i tzw. autorytetów, jaki obecnie obserwujemy nie wydaje mi się mimo wszystko czymś złym. Uważam go bowiem po prostu za pewien bolesny proces weryfikacji. W dobie internetu trudno się zamknąć w wieży z kości słoniowej i głosić prawdy objawione nie narażając się na krytykę czy nawet brutalne ataki słowne. Na miano elity będą mogli sobie więc pozwolić tylko ci, którzy będą umieli sobie z takim sytuacjami radzić. Demokracja, taka jak ja ją pojmuję, nie może zakładać stałości elit, czyli z jakiejś dziedzicznej arystokracji. Przepływ ludzi między masami a elitami musi być otwarty i płynny. Chodzi tylko o prawidłową selekcję, czyli o to, żeby ktoś, kto się już w elicie znajdzie, nie był zwyczajnym drobnym cwaniaczkiem.

      Usuń