poniedziałek, 20 lutego 2012

Intelektualiści a rzeczywistość (3), czyli ile intuicji a ile rozumu?


Kolega umieścił link do ciekawego artykułu w Rzeczypospolitej, który również polecam, a mianowicie na temat braku logiki w naszym działaniu (czytaj: naszej głupoty): http://www.rp.pl/artykul/61991,795168.html#.T0It2_hjwyM.facebook  Dariusz Rosiak przytacza badania izraelskiego profesora z amerykańskiego uniwersytetu Princeton, Daniela Kahnemana, który całe swoje naukowe życie poświęcił temu zagadnieniu. Łatwo ulegamy intuicji z powodu lenistwa umysłowego, ponieważ myślenie to proces męczący (nareszcie znalazłem tekst, który potwierdza moją tezę, że wbrew popularnemu powiedzonku, myślenie jednak boli). Wyniki badań profesora Kahnemana chętnie bym polecił nie tylko zwykłym zjadaczom chleba, czy politykom, ale również utytułowanym akademikom parającym się zwłaszcza szeroko pojętą humanistyką, ale wcale nie tylko.

Bardzo dobry przykład przytoczony w artykule to ekonomiści, którzy często okazują się niewiele rozumieć z dziedziny, w której mienią się ekspertami. Skoro już jestem przy ekonomistach, śmiem twierdzić, że naprawdę w ich gronie niewielu jest takich, którzy są specjalistami od myślenia ścisłego. Specjalistów od ekonometrii nie ma wcale tak wielu, za to jest ogromna rzesza „historyków”. Nazywam ich tak, ponieważ czytając ich teksty mam wrażenie, że czytam po prostu książkę, czy artykuł historyczny, tyle że z naciskiem na aspekt gospodarczy. Sposób narracji jest taki jak typowych tekstach historycznych. Jest jeszcze jeden powód, dla którego uważam te teksty za historyczne, a mianowicie jeżeli ekonomiści opisują sytuację gospodarczą współczesnej Ameryki Łacińskiej, to za kilka miesięcy ich tekst będzie miał wartość historyczną, ponieważ sytuacja gospodarcza, jak ogólnie wiemy, ulega dość szybkim zmianom.

Jeżeli już jestem przy historii, to w zeszłym tygodniu przeczytałem artykuł, a właściwie fragment książki Hansa Ulricha Gumbrechta o znamiennym tytule: Gdy przestaliśmy uczyć się od historii. Tytuł od razu daje między oczy, zwłaszcza czytelnikom przyzwyczajonym do starorzymskiej maksymy, że historia magistra vitae est, ale po pierwszych gwiazdach, które się po takim ciosie pojawiły, czytelnik czuje się sprowokowany do przeczytania całości.

W pierwszych akapitach swojego tekstu amerykański literaturoznawca (to w USA dziś często punkt wyjścia do wymądrzania się na wszelkie możliwe tematy) stwierdza, że już dawno przestaliśmy się uczyć od historii, tzn. nigdy się nie uczyliśmy (znacie to przewrotne powiedzonko, że „historia nauczyła tylko jednego, że jeszcze nikogo niczego nie nauczyła”), ale od niedawna można o tym głośno mówić. Dodaje do tego, że nie ma co rozpaczać, bo jedynymi poszkodowanymi będą nauczyciele i uniwersyteccy wykładowcy tego przedmiotu.

Z tym, że historia nigdy się nie powtarza (wbrew popularnemu, acz raczej bezmyślnie powtarzanemu powiedzonku), to się akurat zgadzam. Karol Marks uważał, że historia, jeśli się już powtarza, to jako parodia pierwowzoru, co starał się udowodnić na przykładzie Napoleona III, który przy swoim słynnym stryju z numerem I był po prostu bohaterem operetki (18 brumaire’a Ludwida Bonaparte). W tym wypadku jednak Ludwik Napoleon Bonaparte świadomie chciał powtórzyć sukces słynnego Korsykanina, co, mówiąc eufemistycznie, niezbyt mu wyszło, a to z szeregu względów, w tym kompletnie odmiennej osobowości pretendenta do wielkości.

Od dawna uważam, że historia nie może się powtórzyć z tego samego względu, z którego nawet posiadacz identycznego DNA (np. brat bliźniak) nigdy nie jest tym samym, co jego odpowiednik (drugi brat bliźniak). Wystarczą tylko trochę odmienne warunki, a dosłownie wszystko, co zapowiada się jako powtórka jakiegoś wydarzenia w historii, przybiera całkowicie odmienny przebieg.
Niemniej, powiedzieć, że od historii niczego się nie można nauczyć, z praktycznego punktu widzenia wydaje się niczym innym jak intelektualną hucpą i dążnością do zabłyśnięcia za wszelką cenę.

Argumenty Gumbrechta wcale jednak nie są takie proste do odrzucenia, ponieważ robią wrażenie bardzo logicznych. Zanim jednak przejdę do jego sposobu rozumowania, przypomnijmy sobie na początek, że istnienie związku przyczynowo-skutkowego podważał już George Berkeley, a potem David Hume. Ten szkocki filozof twierdził, że

czyste doświadczenie informuje o stałym następstwie faktów; ale nie poucza, że jeden fakt
w y n i k a  z drugiego. Jeśli nacisnąć na spust fuzji, to rozlegnie się strzał; ale naprawdę stwierdzamy tylko, że strzał nastąpił po naciśnięciu spustu, nie zaś, że z niego wyniknął, że był jego skutkiem. Jak dzieje się to, iż po jednym fakcie następuje drugi, tego doświadczenie nie podaje; jeśli więc mamy się trzymać ściśle doświadczenia, to musimy wyrzec się związków przyczynowych i zadowalać się tylko ustalaniem stałych następstw.[1]

 Hume zaprzeczał konieczności związków przyczynowo-skutkowych, zaś jeśli je jednak uznajemy

[c]zynimy to dlatego, że opieramy się na dawniej zebranym doświadczeniu i doświadczenie to przenosimy na przyszłość. Dotąd po naciśnięciu spustu w fuzji padł strzał, więc sądzimy, że tak będzie nadal. Ale czyniąc tak, nie zostajemy już w granicach czystego doświadczenia, lecz przekraczamy je. Nie są bynajmniej równoważne te dwa zdania: „Stwierdziłem, iż temu oto przedmiotowi towarzyszył taki skutek” i „Spodziewam się, że innym przedmiotom, które o ile je znamy, są podobne do tamtego, będą towarzyszyć skutki podobne”. Od jednego z tych zdań do drugiego można by przejść tylko drogą rozumowania, ale czy jest takie rozumowanie? Czy mamy prawo przenosić na przyszłość dawniej zebrane doświadczenia?[2]

Cały problem z filozofami polega na tym, że szukają solidnych podstaw na gruncie logiki do czegoś, co „normalny” człowiek uznaje za coś naturalnego i pierwotnego oraz nad czym się specjalnie nie zastanawia. Jeżeli Czytelnicy tego bloga pamiętają wpis o Logikomiksie, czyli o historii Bertranda Russella, albo jeśli zdążyli Logikomiks przeczytać (a może sięgnęli po samego Bertranda Russella!), to pewnie pamiętają również, że ten angielski uczony uważał, że matematyce brakuje logicznych podstaw i że on musi je dopiero opracować (odkryć), w tym celu, żeby można było udowodnić to, o czym wie każde dziecko, a mianowicie, że dwa plus dwa równa się cztery. Wiemy skądinąd, że Russellowi się to w końcu nie udało. Rzecz bowiem m.in. w tym, że opierało się na regressum ad infinitum, czyli cofanie się w nieskończoność w poszukiwaniu głębszego wyjaśnienia jakiegoś zjawiska. Wszystkich nas denerwują dzieci zadające (często bezmyślnie i złośliwie) pytanie „dlaczego?”, a po wyjaśnieniu, wg nas wystarczającym, pada kolejne „dlaczego?” itd. itp. Niestety to do niczego nie prowadzi.

Niemożliwość takiego regresu została zgrabnie ujęta w pojęciu koła hermeneutycznego, które polega na tym, że próbując coś poznać (przyjmijmy roboczo i intuicyjnie, że w ogóle cokolwiek poznać możemy), nie jesteśmy wcale tabula rasa i nie wchłaniamy tej nowej porcji wiedzy niby niczym nie zanieczyszczona gąbka. Do nowej wiedzy zawsze podchodzimy już z jakimś nastawieniem. Osobiście uważam, że niezwykle ciekawe byłoby dociec kiedy i jak objawił się pierwszy pogląd u danego człowieka. Obserwując małe dzieci, widzimy jednak, że są one od urodzenia bardzo różne i bardzo różnie reagują na bodźce z zewnątrz. Twierdzić jednak, że rodzimy się z poglądami byłoby bezsensowne, natomiast, że rodzimy się z intuicją już chyba nie aż tak bezsensowne. Instynkt przetrwania przekazany nam w genach po naszych przodkach (wszystkich – i ludzkich i zwierzęcych), który objawia się w każdym żywym organizmie nieco inaczej, już nastawia każdego z nas inaczej do każdej informacji napływającej z zewnątrz.

W praktyce takie próby wyjaśnienia zagadki „pierwszego poglądu” nie mają większego znaczenia. Wystarczy nam przyjąć „na wiarę”, że istnieje coś takiego jak „koło hermeneutyczne” i że informację o np. bitwie pod Grunwaldem przyjmujemy z dumą (jako potomkowie zwycięzców), bo już z góry wiemy (nauczono nas tego), że jesteśmy Polakami i że ze zwycięstw Polaków należy być dumnym. Wydaje się, że jest to koncepcja dość prosta do pojęcia, choć z drugiej strony bardzo irytująca, ponieważ nie pozwala na uchwycenie „początku” i oczywiście wyklucza jakikolwiek obiektywizm.

Gdybyśmy więc naprawdę chcieli nie tylko nasze codzienne życie, czy życie polityczne, ale nawet szereg dziedzin tzw. nauki, oprzeć na twardych zasadach logiki i na fundamentach zrozumienie praprzyczyn, prawdopodobnie popadlibyśmy w obłęd. Jak wiemy z historii (no właśnie), przez tysiąclecia miliardy ludzi żyje nie kierując się twardą logiką, ani nawet precyzyjną matematyką (pamiętamy, że Russell twierdził, że matematyka sama potrzebuje fundamentu), na olbrzymiej przestrzeni czasu żyjąc wręcz zabobonami i intuicją, a mimo to, nie przyczyniło się to do upadku naszego gatunku.

Matematyka rozwijała się przez tysiąclecia bez russellowskich podstaw na zasadzie intuicyjno-empirycznej. Podobnie było z innymi dziedzinami wiedzy. To, co czyni naukę nauką, to oczywiście weryfikacja (sprawdzanie lub jedna z jego odmian – falsyfikacja). Dany pogląd próbuje się dotąd obalić, aż trzeba się przyznać, że obalić się nie da, a więc teraz to już musi być prawda. Prawdopodobnie z metodami sprawdzania można by również dyskutować, ale na razie nie o to chodzi.

Pytanie zasadnicze brzmi, na jakim poziomie można już sobie pozwolić na zrezygnowanie z regresu (czyli kolejnego pytania „dlaczego?”) i zadowolić się tym, co wydaje nam się, że już rozumiemy i na tej podstawie jesteśmy w stanie budować dalsze gmachy naszego rozumowania. W praktyce olbrzymia liczba przedstawicieli naszego gatunku zadowala się intuicją, łatwymi wyjaśnieniami i wiarą – wszystkie te czynniki faktycznie bowiem zwalniają z bolesnego obowiązku myślenia.

Z drugiej strony jednak, próby pojęcia najgłębszych struktur zjawisk, może się skończyć albo absurdalnym regressum ad infinitivo, lub wpadnięciem w pułapki niedoskonałości języka. Logika bowiem jest ściśle związana z językiem, ponieważ rozumujemy językiem i posługujemy się pojęciami językowymi. Gdybyśmy przy tym taką postawę przyjęli w codziennym życiu, obawiam się, że nastąpiłby paraliż wszelkiego działania. Nie możemy więc lekceważyć intuicji i twierdzić, że tylko głupcy się nią kierują.

CDN


[1] W. Tatarkiewicz, Historia filozofii, tom II, Warszawa 1997, s. 112
[2] Ibidem, s. 113

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz