środa, 1 lutego 2012

Post-scriptum, czyli refleksje na temat wiedzy książkowej i empirycznej

Pewien mój kolega mieszka w Kanadzie. Ponieważ ma skłonności do przesady w wyrażaniu tego, co myśli, nadużywając często górnolotnych metafor, czasami efekt tego, co powie czy napisze w zupełnie dobrej wierze, jest odwrotny od zamierzonego, bo nawet ktoś, kto normalnie by się z nim zgodził, od razu ma ochotę mu zaprzeczyć z czystej złośliwości. A wszystko przez ten jego przesadzony styl wypowiedzi.

Otóż kolega ten często podkreśla jak to już długo mieszka w Kanadzie i jakim jest ekspertem od spraw tego kraju. Podkreśla bowiem, że, żeby poznać jakiś kraj, trzeba w nim spędzić dużo czasu, gdyż tam nawet powietrze i trawa są inne. Oczywiście w takich chwilach od razu mnie korci, żeby mu rzucić wyzwanie i np. zadaję mu jakieś pytanie z historii Kanady, albo o jakieś plemię indiańskie mieszkające w pobliżu jego miasta. Najczęściej na te pytania nie zna odpowiedzi, co daje mi dziką satysfakcję, ponieważ żadnym ekspertem od Kanady nie jestem, ale człowieka, który się za takiego podaje, „zagiąłem”.

Innym razem kolega ów zaczął dawać nam do zrozumienia, że jest również ekspertem od Stanów Zjednoczonych, bo on z okien swojego miejsca pracy podobno widzi ziemię po drugiej stronie granicy. Metafora ta jest bardzo mocno przesadzona, ponieważ od terytorium USA oddziela go olbrzymie jezioro, natomiast w złośliwości uprzedził mnie wówczas inny kolega, który porównał go do Sary Palin. Ta bowiem stwierdziła kiedyś, że jako gubernator Alaski jest świetnym ekspertem od Rosji.

Piszę o tym dlatego, że postawy zarówno tego kolegi, jak i moja, są śmieszne i niczego do sprawy nie wnoszące. On się przechwala swoim długim kanadyjskim stażem, a ja się popisuję książkową wiedzą, a robię to w tym wypadku tylko po to, żeby koledze trochę podokuczać (bez złych intencji, bo bardzo faceta lubię).

Powiedzmy sobie otwarcie, gdybym pojechał do Kanady, a wcześniej się naczytał setek książek o niej, i tak na miejscu zdałbym się na rady tegoż kolegi. Rzecz bowiem polega na tym, że ktoś, kto w danym miejscu mieszka wystarczająco długo, a przy tym nie jest odludkiem, tylko człowiekiem towarzysko aktywnym, z pewnością ma wyczucie bieżącej rzeczywistości swojego otoczenia. Co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Będąc, powiedzmy od 20 lat częścią tej rzeczywistości, człowiek wie mniej więcej, jakie instynkty uruchomić, żeby w danej sytuacji „przetrwać” lub nawet „zabłysnąć”.

Oczywiście zupełnie innym problemem jest to, czy mieszkaniec danego kraju naprawdę rozumie jego politykę i wszystkie jej niuanse. Do tego naprawdę trzeba znać historię i geografię już nie tylko własnego kraju, ale i sąsiednich, tudzież nie zaszkodziłoby mieć wiedzy o innych regionach świata. Warto poznać stosunki społeczne własnego kraju, w tym stosunki etniczne i religijne. Wielu ludzi się tym po prostu w ogóle nie interesuje. W samym Białymstoku znam co najmniej kilkoro inteligentnych ludzi, którzy o stosunkach etnicznych regionu praktycznie nie wie nic, bo do życia potrzebna jest im tylko wąska wiedza wyniesiona z domu. W Chicago mieszkają Polacy, którzy przeżyli tam pół stulecia i nie nauczyli się języka angielskiego.

Poznałem też kilka osób mieszkających już od paru lat w Londynie, które również nie nauczyły się języka, zaś ich wiedza o stosunkach etnicznych ogranicza się do tego, że trzeba się strzec Murzynów, u Turka kupuje się w nocy piwo i wódkę, zaś „żydki” chodzą śmiesznie ubrani. I to im do życia wystarczy. Gdybym więc miał zaczerpnąć wiedzę o tym jak żyją i co myślą Polacy w Londynie, z pewnością poszedłbym do nich jak w dym. Gdybym miał jednak na podstawie ich relacji wyrobić sobie zdanie od tym jaka jest stolica Wielkiej Brytanii, byłaby to zaiste wiedza bardzo szczątkowa.

Wydawałoby się więc, że postawiłem problem tak: wiedza „książkowa” kontra wiedza z doświadczenia. Wielu zresztą faktycznie tak ten problem widzi, ustawiając to przeciwieństwo jako dychotomię nie do pogodzenia. Oczywiście jest to błąd metodologiczny, który prowadzi jedynie do pogłębienia braku zrozumieniu szeregu problemów, z jakimi się stykamy.
Fakt jest taki, że najlepszym rozwiązaniem jest połączenie obu tych typów wiedzy. Człowiek kierujący się jedynie tym, co przeczytał w książkach, może przeżyć rozczarowanie, ponieważ rzeczywistość zawsze wyprzedza pisarzy. Ci bowiem opisują to, co widzą i słyszą w danej chwili, a przecież sytuacja może się zmienić w przeciągu kilku miesięcy. Piszący książki i artykuły prasowe mają określone poglądy, więc to również może powodować pewne zniekształcenie zjawisk przedstawianych w ich tekstach.

Wielu z nas, miłośników historii, ma niebezpieczną tendencję do zgłaszania pretensji do wszechwiedzy na temat danego regionu, ponieważ znamy jego dzieje od zarania do czasów współczesnych. Najśmieszniejsze w tym często bywa to, że mieszkańcy tych regionów mogą tej historii wcale nie znać (i najczęściej faktycznie nie znają), natomiast to oni właśnie tworzą współczesną rzeczywistość obszaru, który zamieszkują.

Przypomniała mi się wizyta przedstawiciela ambasady amerykańskiej w jednej z białostockich prywatnych szkół wyższych (tak na marginesie, szkoły te organizowały fantastyczne spotkania z uczonymi, dyplomatami i intelektualistami z całego świata, co niestety w zdecydowanej większości okazywało się „rzucaniem pereł przed wieprze” – z góry przepraszam tych nielicznych studentów, którzy autentycznie słuchali wystąpień tych gości). Otóż ten stosunkowo młody człowiek (mógł mieć ok. trzydziestki) był doskonale przygotowany do wizyty w Białymstoku. Na początek popisał się (w pozytywnym znaczeniu tego słowa) znajomością czterech znanych na całym świecie białostoczan (oprócz Ludwika Zamenhofa, bo ten akurat jest i w Polsce doskonale znany), o których nikt z nas nawet nie słyszał. Jedną z przyczyn jest również i to, że wymienieni biznesmeni i naukowcy byli bez wyjątku Żydami urodzonymi i wychowanymi w przedwojennym Białymstoku. Nie oszukujmy się – myślenie w kategoriach etnicznych i religijnych w Europie środkowej i wschodniej jest o wiele silniejsze niż myślenie obywatelskie. Nasz sąsiad może być słynnym muzykiem czy uczonym, ale jeśli to Żyd, to od razu go wypisujemy ze swojej społeczności, dumy żadnej nie odczuwamy, a wręcz wściekłość nas ogarnia, że to „znowu jakiś Żyd” zdobywa sławę i uznanie. W Białymstoku natomiast, który przed II wojną światową był w zdecydowanej większości żydowski, o tym aspekcie przeszłości miasta większość jego współczesnych mieszkańców albo nic nie wie, albo chciałaby jak najszybciej wymazać z pamięci.

Żeby pojąć układ urbanistyczny Białegostoku oraz jego architekturę, warto poznać historię. Z drugiej strony jednak bez tej wiedzy można również żyć bez problemu. Mieszkańcy Rzymu np. żyjący pośród pereł europejskiej kultury, w większości wcale nie mają o tym pojęcia (no, może mgliste), nie mówiąc już o jakiejkolwiek wiedzy szczegółowej, bo zabytkowe budynki to dla nich po prostu część rzeczywistości, jaką znają od dziecka i biorą ją za coś najnormalniejszego w świecie. Gdybym więc miał zwiedzać zabytki Rzymu, robiłbym to z moją koleżanką Basią, która jest Polką mieszkającą w Wiecznym Mieście i zarabiającą na życie jako przewodniczka po nim. Gdybym jednak badał nastroje społeczne przeciętnego Włocha z Rzymu, lub gdybym chciał zrobić rajd po dobrych a przy tym tanich knajpach, pewnie w tym celu zaprzyjaźniłbym się z jakimś cwaniakiem, który na historii się nie zna, ale za to „zna życie”.

Tak było podczas mojej wizyty w Wilnie kilka lat temu, kiedy to mieszkaliśmy u kuzynki naszych dobrych znajomych. O zabytkach i historii miasta wiedzieliśmy od niej zdecydowanie więcej, natomiast gdzie tanio a smacznie i suto zjeść, oraz gdzie się wieczorem zabawić, nasza gospodyni wiedziała jak nikt. Posiadała wiedzę, której nikt by nie wyczytał w najlepszym przewodniku. To od niej i jej znajomych dowiedzieliśmy się, że Polacy na Litwie faktycznie często trzymają z Rosjanami, a to z tego prostego względu, że obie te słowiańskie mniejszości etniczne, tak samo są prześladowane przez litewskich nacjonalistów. Nabywszy tę wiedzę, nadal nie mogę się uważać za jakiegoś eksperta od Litwy, ponieważ tak naprawdę poznałem tylko niewielki odcinek pewnej wileńskiej ulicy, spotykając Polaków i Rosjan w pewnej knajpce. (Oczywiście zwiedziliśmy zabytki Wilna i cmentarz na Rossie, ale sami wiecie, jaka jest różnica między zwiedzaniem, a poznawaniem ludzi). Być może już na sąsiedniej ulicy jest inaczej, a w innych miastach i wsiach jeszcze inaczej. Nie roszczę sobie pretensji do wszechwiedzy.

Pojawia się teraz zasadnicze pytanie. Czy planując politykę powinniśmy wziąć sobie do serca pozycję deskryptywną czy preskryptywną? Wydaje mi się, że polityka i planowanie z samej definicji zakładają tę drugą. Planując coś, automatycznie zakładamy jakąś zmianę, a więc chcemy rzeczywistość ukształtować wg naszego zamysłu, który narodził się w naszej głowie. Opracowując jednak naszą receptę na pozytywną zmianę, musimy się kierować wiedzą nabytą metodą deskryptywną, czyli opisową. Jeżeli dane nam dostarczone będą się opierały jedynie na wiedzy historycznej (jak tego przedstawiciela ambasady amerykańskiej, który chyba nie zdawał sobie sprawy ze stanu świadomości młodych białostoczan na temat historii ich miasta), klęskę projektu mamy prawie zapewnioną. Jeżeli z kolei jedynie na współczesnych nastrojach społecznych, na dłuższą metę również plan nasz jest skazany na niepowodzenie. Korzystając z historii możemy spróbować zaplanować coś na przyszłość, to pewne. Do tego natomiast należy przekonać ludność, która najczęściej jest taka, jaka jest, a nie taka jak byśmy chcieli żeby była.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz