wtorek, 28 lutego 2012

Artysta i jego ego, czyli o odbiorze filmów albo o potrzebie dystansu

"Polski gangster nie ma luzu" mawiał Bolec w Chłopaki nie płaczą. Brak luzu to jednak problem nie tylko polskich gangsterów, ale również intelektualistów, lub takich, którzy się za nich uważają.

W przeciągu ostatnich dwustu lat wytworzył się pewien typ odbiorców sztuki, którzy zaczęli jej stawiać wymagania intelektualne. W ten sposób, obrazy, który kiedyś były po prostu drogimi ozdobami salonów bogaczy, lub spełniającymi rolę „Biblii dla ubogich” religijnymi komiksami, zaczęły pełnić rolę samodzielną jako ekspresję tego, co artysta zechciał przekazać (świadomie lub nieświadomie), zaś artysta i jego ego wysunęły się na plan pierwszy.

Otóż cały problem z artystami pojawił się w chwili, kiedy wyrwali się ze swoich rzemieślniczych środowisk i stworzyli cały sposób myślenia o sobie, jako o ludziach wrażliwszych a zatem lepszych od reszty zjadaczy chleba. Owszem, już renesans był pełen poetów z pretensjami, których zdecydowana większość wierszy bezpowrotnie przepadła, albo została zapomniana z tego prostego względu, że były bardzo słabe. Poeci ci, przeważnie bezmyślnie naśladujący starożytnych, stanowili swego rodzaju szarańczę na dworach ówczesnych książąt – zarówno świeckich jak i duchownych – bo przecież w końcu z czegoś trzeba było żyć. Tworzyli więc setki wersów, w których z żenującą bezpośredniością podlizywali się swoim obecnym lub potencjalnym protektorom. Owszem, trafiali się utalentowani i swojego talentu świadomi, ale nie do tego stopnia, żeby zgłaszać pretensje do rządu dusz.

William Blake, a po nim romantycy, to pierwszy rzut poetów, którzy zaczęli sobie przypisywać rolę tych, którzy widzą i słyszą lepiej, którzy przekraczają granice ludzkiego poznania i reszcie ludzkości służyć mogą nie tylko jako dostarczający rozrywki lub pouczających historii, ale jako duchowi przewodnicy. Przyszedł też i taki czas, że poeci zaczęli się domagać hołdów z powodu samego faktu bycia poetą, twierdząc że w ogóle nie muszą ludziom niczego dostarczać, bo poezja jest wartością samowystarczalną.

Ten typ myślenia nie ominął również prozaików, powieściopisarzy, choć, jak się wydaje, zdrowy rozsądek tych ostatnich pozostawał w lepszym stanie od poetów, którzy oddalali się od rzeczywistości.

Za nową twórczością idzie nowa krytyka. Praktycznie nigdy nie dzieje się odwrotnie. Kiedy więc artyści zaproponują coś nowego, krytycy przyzwyczajeni do starych kryteriów niczego nie rozumieją i potępiają „nowinki” w czambuł. Kiedy „nowinkarze” okażą się jednak silniejsi i zdołają przetrwać i się przebić, pojawia się grupa krytyków, którzy zaczynają ich „rozumieć”, co w praktyce oznacza opracowanie nowej poetyki danej sztuki, która w ogóle pozwala na tworzenie tekstów krytycznych.

Uważam, że należy pamiętać o jednym, artyści przestali być rzemieślnikami w momencie, kiedy obok swojego kunsztu zaczęli eksponować swoje ego. To co odróżnia artystę od bardzo dobrego rzemieślnika to ego nadęte do granic absurdu, które każe artyście wierzyć, że jest od wszystkich innych lepszy, bo tak i już.

O krytyce podążającej za nowymi trendami w sztuce napisałem m.in. po to, żeby zrozumieć, w jaki sposób współczesny artysta, który może się nie wysilać na zrobienie czegoś warsztatowo wymagającego, za wielkiego artystę jest uważany. Otóż gromada krytyków, z których każdy ma pretensje do lepszego zrozumienia dzieła niż sam twórca, walnie się przyczynia do takiego stanu rzeczy, ponieważ tworzy setki tekstów, w których przy pomocy języka wmawiają pretendentom do intelektualnej wyższości, że prawdziwą sztuką już dawno nie jest coś estetycznego, pięknego, ale to co ego artysty zechce z siebie wydobyć.

W kontekście ACTA temat artysty i jego ego wydaje się bardzo na czasie. W średniowieczu, ale jeszcze i później, nie istniała ochrona praw autorskich, a twórcy kopiowali siebie nawzajem bez skrępowania. W ten sposób tworzyła się kultura w miarę jednolita. Był to jeden z elementów, obok wspólnej religii, które przyczyniały się do wrażenia, że Europa była kontynentem przepojonym jedną kulturą. Prawa autorskie i ego artystów to jedna z przyczyn tego, co niektórzy uważają za najgorsze cechy postmodernizmu – m.in. złamanie wspólnego kodu kulturowego i rozpadnięcie się kultury już nie tylko na narodowe idiosynkrazje, ale wręcz na szereg systemów o charakterze sekciarskim i prywatnym.

Mój kolega po obejrzeniu filmu Martina Scorsese Hugo i jego wynalazek, postawił mu m.in. zarzut, że jest to historia o tym, że najważniejsze na świecie jest ego artysty (nawiązanie do Meliesa). Taki zarzut można by postawić każdemu, dosłownie każdemu filmowi o jakimkolwiek artyście. Zresztą takich obrazów powstało niemało i każdy, ale to każdy, pokazuje, jak ciężko jest żyć artyście samemu ze sobą i jak ciężko jest żyć innym z artystą, bo to tacy cholerni egoiści.

Potem uczestnicy dyskusji wytoczyli ciężkie działa przeciwko filmowi Scorsese, wskazując tym jasno, że spodziewali się jakiegoś arcydzieła przekraczającego dotychczasowe ramy sztuki filmowej, podczas gdy jest to, tak jak już uprzednio wspomniałem, jedynie „nowojorska baśń”. Innymi słowy od filmu na poziomie „101 dalmatyńczyków” oczekiwali jakiegoś objawienia. Mnie Hugo w ogóle nie rozczarował, bo od samego początku nastawiłem się na niego jak na dobre kino familijne i nic więcej. Od takich filmów nie oczekuję nowatorstwa, a raczej, niczym dziecko spragnione ciągle tej samej historii, dobrze skonstruowanego ciągu przygód. I to właśnie tam jest. Do tego film ma wartość edukacyjną dla ludzi młodych, ponieważ mogą się z niego dowiedzieć nie tylko o Georgesie Meliesie, ale również o braciach Lumière i pierwszych filmach.

Jeżeli więc ktoś od edukacyjnej bajki spodziewał się ambitnego filmu dotykającego najgłębszych warstw kondycji ludzkiej, mógł się faktycznie rozczarować, ale równocześnie sama próba analizy Hugo i jego wynalazku na podstawie kryteriów stosowanych do światowej awangardy filmowej jest zabawna.

W zeszłym roku trochę się spierałem z innym kolegą na temat Jak zostać królem, który to film tez jest bardzo tradycyjnie opowiedzianą historią o przezwyciężeniu ludzkiej słabości. Myślę, że problem tkwi w tym, że intelektualiści zapominają o jarmarcznych źródłach filmu oraz o tym, że Hollywood i Akademia przyznająca Oskary cenią proste historie opowiedziane przy pomocy efektownych i ładnych (sarkazm zamierzony) obrazów. Dlatego w ogóle nie ma co zbytnio przeżywać tego, że hollywoodzkie filmy są doskonale przewidywalne – one bowiem nie mają przekraczać żadnych granic, tylko coraz sprawniej opowiadać takie same, jeśli nie te same, historie.

Moja żona pochłania setki książek z biblioteki. Nie szuka w nich głębokich problemów do rozwiązania, ale czystej rozrywki. Wszystkie one opierają się na „różańcowej strukturze” (część radosna, bolesna i chwalebna) i zawsze są przewidywalne. Jeżeli miło się je czyta, a w dodatku można się z nich wiele dowiedzieć, bo autorzy tych powieści klasy B, a może C i D, często dbają o ukazanie realiów epoki, czy szczegóły geograficzne, to czytanie takich książek nie można uznać za stratę czasu. Ja ich jednak niestety czytać nie mogę. Kilka razy znajomi próbowali mnie namówić do tej czy innej powieści „rozrywkowej”, no i nie mogę po prostu i już.. Jeśli chodzi o literaturę jestem zmanierowany i szukam intelektualnych wyzwań.

Jedna z narratorek Dzikich detektywów Roberto Bolaño z pogardą mówi o przyłapaniu jednego z bohaterów o ambicjach twórczych na czytaniu „jakiegoś gówna” o templariuszach. Historia tego zakonu jest bardzo ciekawa, ale jeżeli ktoś uważa, że znajduje się w samej szpicy literackiej awangardy, faktycznie teksty dotyczące historii uważa za nie dające się czytać ramoty.

Przy filmie potrafię się wyluzować. Być może nie jestem widzem wymagającym. Może jest jednak inaczej. Myślę, że potrafię odróżnić dobry film od słabszego. Rzecz jednak w tym, że po pierwszych kilku minutach orientuję się, czego się mogę po filmie spodziewać i praktycznie nigdy nie przeżywam rozczarowania. W dodatku mam, a przynajmniej dążę do tego, taką naturę, że od rzeczy i od ludzi staram się wyciągać dla siebie to, co mogę, a nie to czego nie mogę. Nauczyciele szkolni czy wykładowcy nigdy mnie nie rozczarowywali, ponieważ nie stawiałem im żadnych wymagań, wychodząc z założenia, że należy od nich dowiadywać się tego, czego można, a czego nie można, należy szukać gdzie indziej. Myślę, że taka postawa niejednokrotnie zaoszczędziła mi stresu, który w dodatku niczego by nie rozwiązał.

Nie należę do „pożeraczy” filmów. Traktuję je jako czystą i niezobowiązującą rozrywkę, przy której się relaksuję. Jeżeli trafi się coś ambitniejszego, to wspaniale – lubię intelektualne wyzwania. Jeżeli jednak od razu wiadomo, że niczego takiego w danym filmie nie ma, automatycznie zwracam uwagę na inne elementy, np. na grę poszczególnych aktorów, na kostiumy, czy na jakość i kolory obrazu. Zawsze sobie znajdę coś, co mnie będzie cieszyć lub bawić. Jeżeli mimo wszystko czegoś takiego nie znajduję, to znaczy, że film jest faktycznie kompletnym dnem. Hugo arcydziełem ani awangardą nie jest, ale jest miłą historyjką o dzieciach i dla dzieci, z której można się czegoś dowiedzieć o początkach jarmarcznej sztuki zwanej filmem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz