wtorek, 21 lutego 2012

Intelektualiści a rzeczywistość (4), czyli czy uczymy się od historii?

Zawsze, kiedy czytam współczesnych intelektualistów, odnoszę wrażenie, że skądś to znam, że ktoś już kiedyś coś podobnego pisał. Filozofowie bowiem już w starożytności wątpili w realność bytu (Platon i jego idee), a także od wieków powątpiewali w możliwość poznania. Kiedy jednak czytam wstęp (no tak, czasami czytam wstępy) do jakichś współczesnych myślicieli, okazuje się, że się mylę, bo oto to, co zaproponowano w drugiej połowie XX wieku to zupełnie nowa jakość. Nowość owych jakości wydaje się jednak tak subtelna, że dla mnie czasami trudno dostrzegalna.

Obecnie w modzie są głosiciele „końca historii”. Ludzie ci wychodzą zresztą z bardzo różnych założeń. Fukuyama np. uważał, że skoro upadł eksperyment komunistyczny, to świat w postaci demokratycznych społeczeństw wolnorynkowych stanowi zwieńczenie dziejów i od tej pory nie możemy oczekiwać po nim żadnych zmian. 11 września 2001 zmienił jego podejście, ale tak czy inaczej, założenie, które pozwalało buńczucznie okrzyknąć odkrycie „końca dziejów” jest po prostu żałosne, ponieważ oparte na uproszczonym modelu historiozoficznym, jak by nie patrzył wziętym prosto z Marksa, a więc, implikującym, że po wspólnocie pierwotnej musi nastąpić niewolnictwo, potem feudalizm a następnie kapitalizm i… no i tutaj Fukuyama doszedł do wniosku (to takie moje przypuszczenie), że Marks pomylił się tylko co do ostatniego etapu rozwoju ludzkości.

Współcześni myśliciele tego pokroju, oprócz niesamowitego zarozumialstwa, wykazują się dość zawężonym oglądem otaczającego ich świata. Marksowski model wcale tak doskonale nie opisuje rozwoju społeczeństw. Żaden „uniwersalny” model zresztą tego nie robi, bo siłą rzeczy oparty jest na pewnym uproszczeniu. A diabeł tkwi w szczegółach. Intelektualiści (celowo nie używam słowa „uczeni”, ani nawet „naukowcy”, bo nauki w ich teoriach dostrzegam niewiele) kierują się w tym wypadku już nawet nie intuicją, ale dążnością do ujęcia wszelkich zjawisk w łatwe do przyswojenia struktury i schematy. To dlatego jeden, czasami maleńki szczegół, może całe wzniesione przez nich gmachy, zburzyć w pył.

Gumbrecht pisze z właściwą współczesnym intelektualistom nonszalancją:

Jeżeli jednak nastąpił kres historii rozumianej jako ciągła zmiana, można by oczekiwać, że zniknie potrzeba przewidywania przyszłości, a wraz z nią „filozoficzno-historyczne” zastosowanie naszej wiedzy o przeszłości.

Jak jednak w ogóle doszedł do założenia (bo przecież nie do wniosku), że „nastąpił kres historii rozumianej jako ciągła zmiana”?

Po drodze Gumbricht odżegnuje się od pomysłów Haydena White’a oraz Stephena Greenblatta i innych „nowych historycystów” (istnieje problem, czy zwolenników „new historicism” nazywać „nowymi historykami”, „nowymi historystami” czy „nowymi historycystami”; z pewnych względów wybieram ten ostatni wariant). Nie zgadza się ze stwierdzeniem, że historię „tworzą” historiografowie, czyli pisarze, których praca niczym nie różni się od beletrystów. Odnoszę wrażenie, że nieco uprościł pojęcie „nowego historycyzmu”, ale jeśli nawet nie, znowu doszedł do wniosku (a może znowu raczej założenia), że dla „nowych historycystów” „problem nie polega już na tym, jak mamy uczyć się od historii, lecz jak historycy mają tworzyć (prawdziwą) historię”. Zaraz dalej dodaje:

Kiedy Nowa Historia [nowy historycyzm] demonstruje takie poczucie ważności, traci zdolność udzielania przekonujących odpowiedzi na pytania, co mają robić historycy, „gdy przestaliśmy uczyć się od historii”.
Bo oczywiście, to że „przestaliśmy uczyć się od historii” jest wg Gumbrechta tak oczywiste, że nie ma nawet co dyskutować.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz