czwartek, 23 lutego 2012

Ponowoczesność to ściema, czyli o tym, że uniwersalna kultura ma się dobrze

Ostatnio nie piszę o niczym innym, tylko o ponowoczesności, której głosiciele – zarówno apologeci, jak i szat rozdzieracze – potrafią jednym tchem wymienić wszystkie cechy odróżniające nasze czasy (te ponowoczesne) od dawnych. Jedną z nich jest fakt, że nie ma już „głównego nurtu” w kulturze, że po odejściu od ambicji uniwersalistycznych religii (w naszym szeroko pojętym kręgu kulturowym chodzi oczywiście o chrześcijaństwo) i ideologii (marksizm w swojej leninowskiej wersji) obok siebie istnieje szereg ideologii i ideologijek, z których niektóre są niemal prywatne, a w każdym razie zawężone do niewielkich środowisk, czyli że człowiek ponowoczesny tworzy sobie swoje własne światy i nie ogląda się za żadnym autorytetem, ani jakimś ośrodkiem decydującym o „uniwersalnych” wartościach.

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że znowu jest to jedynie pewna konstrukcja myślowa intelektualistów, ale tutaj pewnie bym przesadził w drugą stronę. Owszem, w życiu intelektualnym obok siebie istnieją rozmaite nurty myśli, które pozostają ze sobą w sprzeczności, ale żaden nie wydaje się uzyskiwać wyraźnej przewagi nad innymi i obejmować rządu dusz. Znowu jednak problem tkwi w tym, że mówimy o dość wąskiej grupie żyjącej problemami czystej myśli.

Tymczasem wydaje się, że ich uwadze umyka zjawisko, które jest nam wszystkim doskonale znane, które większość z nas zna, lubi i chętnie się jego magii poddaje. Wolni od niego są może tylko mieszkańcy Indii. Reszta świata od dziewięćdziesięciu lat wystawia się na jego działanie, ulegając lansowanym przez nie poglądom. Ilu bowiem z tzw. „ludzi z ulicy” kwestionuje główne przesłanie filmu wyprodukowanego w Hollywood? Zjawisko, o którym mowa, to właśnie to centrum filmowe Ameryki.

We wtorek wybrałem się z żoną na „Żelazną damę”, film o brytyjskiej premier z lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, o kobiecie, którą sam doskonale pamiętam z telewizji, gdyż jej rządy przypadły na okres, kiedy już interesowałem się polityką. W obrazie pojawiają się oczywiście aktorzy brytyjscy, ale główną rolę gra Meryl Streep. Od razu zastrzegam, że uważam jej grę za perfekcyjną, bo aktorka ta jest po prostu jedną z najlepszych profesjonalistek na świecie. Nie tak dawno obejrzałem „Dziewczynę z tatuażem”, a zaraz potem wypożyczyłem sobie szwedzką serię „Millenium”, żeby sobie porównać. Pisałem o tym zresztą kilka tygodni temu. Wersja szwedzka jest bardzo dobra, ale hollywoodzka jednak lepsza. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego większość z nas żyje amerykańskimi filmami, a filmy wyprodukowane w innych państwach traktujemy jako co najwyżej ciekawe dodatki do „głównego nurtu”, jakim są produkcje Hollywood? Oczywiście mam nawet wśród dobrych znajomych miłośników ruchomych obrazów z takich krajów jak Iran czy Indonezja, ale nie oczukujmy się, są to ludzie z pewnym ambicjami intelektualnymi. Zdecydowana większość z nas kocha Hollywood i wszystko (prawie), co nam ono oferuje.

Próbuję dojść do tego, co powoduje tę zdecydowaną przewagę amerykańskich filmów nad innymi i oczywiście pewne wnioski wyciągam (pisałem o tym również niedawno). Oczywiście olbrzymią rolę odgrywają pieniądze, za które można kupić wszystko, co najlepsze jakościowo, w tym doskonały sprzęt do nagrywania obrazów i dźwięku, nie mówiąc już o fachowcach od scenariusza, reżyserach i aktorach.

Jakiś czas temu pisałem o swoich obserwacjach na temat tego, co czyni hollywoodzkie filmy tak atrakcyjnymi przy okazji youtubowych żartów w postaci fikcyjnych trailerów starych polskich filmów zrobionych na sposób hollywoodzki (Gdyby Amerykanie kręcili „Potop”, Gdyby Amerykanie kręcili „Krzyżaków”). Jakby na potwierdzenie i uzupełnienie tych refleksji natknąłem się dzięki buszowaniu w blogosferze na Alchemię scenariusza filmowego Piotra Wereśniaka, który czarno na białym przeanalizował schemat skutecznego (nie chcę użyć tutaj słowa „dobry”, bo wnosiłoby to jednak pewne wartościowanie) skryptu.

Żeby być uniwersalnym i trafiać do gustów i mentalności tak zwanej większości, nie należy przede wszystkim proponować jakichś rewolucji i zmuszać ludzi do zbytniego myślenia. Większość z nas lubi to, co już zna. Już jako dzieci jesteśmy w stanie setki razy słuchać tej samej bajki nigdy się nie nudząc, a przy tym buntujemy się, kiedy rodzice czy dziadkowie próbują wprowadzić do „gatunku” jakieś urozmaicenie. Filmy hollywoodzkie i ich przesłanie polityczne oczywiście na przestrzeni tego niemal stulecia ulegały szeregowi zmian, zawsze jednak odnosiły się do tego, czym wszyscy żyjemy – miłości, przyjaźni, lojalności, patriotyzmu, poczucia sprawiedliwości itd. itp; jednym słowem do prostych ideałów, które pozwalają nam czuć się dobrymi i szlachetnymi ludźmi. Że to są funkcje pełnione dotąd przez religię, czy ideologię (leninizm też był przecież swego rodzaju religią)? Ależ tak! Naturalnie!

Ludzie bez większych ambicji intelektualnych, których jest bezwzględna większość, zawsze ucieka się do jakichś wzorów zachowań, które uznaje za lepsze od swoich własnych. Hollywood pełni funkcję dostarczyciela takich wzorców doskonale. Struktura scenariuszy filmowych jest tak prosta, że 99% amerykańskich produkcji jest doskonale przewidywalna, ale tego właśnie chcemy. Tutaj upatrywałbym zjawiska, o którym pisał Mircea Eliade, czyli próby oszukania historii i znalezienia czegoś stałego, czegoś, co się nie zmienia, bo się rytualnie powtarza. Czegoś ahistorycznego i ponadczasowego szukamy i w strukturze „cierpiący na początku bohater, który  przez odwagę i ciężkie zmagania zwycięża i na końcu triumfuje” to znajdujemy i bardzo się cieszymy!

Stan kapłański jest elitarny. Tutaj nie ma miejsca na żadną ponowoczesność i dopuszczanie jakichś prowincjonalnych aktorów, nawet bardzo dobrych, do głównych ról. Owszem do tych drugorzędnych można dopuścić pomniejszych „kleryków”, nawet z innych krajów, ale główne role są zarezerwowane dla tych, którzy przyciągną najwięcej widzów, a grupa tych aktorów jest tak wąska, że przeciętny zjadacz chleba jest w stanie bez trudu wszystkich ich zapamiętać i z pamięci wymienić. Meryl Streep naprawdę jest, jak mi się wydaje, najlepszą aktorką na świecie. Doskonale nauczyła się nie tylko brytyjskiego akcentu, ale dokładnie sposobu mówienia Margaret Thatcher. Dla aktorki angielskiej byłoby zapewne mniej pracochłonne, ale to Meryl Streep przyciąga miliony widzów. Dlaczego? Bo oni tak już funkcjonują, że lubią to, co znają.

I jakże tu użalać się nad upadkiem wartości uniwersalnych, czy braku „głównego nurtu” w kulturze? Hollywood trzyma nas wszystkich razem w jednej rodzinie i jak na razie żaden postmodernizm nie jest mu w stanie zagrozić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz