środa, 29 lutego 2012

O tym, jak moi koledzy nie chcieli zobaczyć filmu o Margaret Thatcher

Pora już napisać, dlaczego moi koledzy zadeklarowali niechęć do pójścia do kina na Żelazną damę. Jak już wczoraj wspomniałem, jest to spowodowane ich niechęcią do samej bohaterki z powodów czysto politycznych. Podejrzewam więc, że gdyby to oni rozdawali Oscary, Meryl Streep prawdopodobnie odeszłaby z gali z kwitkiem.

Kolega Amerykanin ma poglądy liberalne, tzn. w sensie amerykańskim, czyli mówiąc po naszemu, lewicowe. O Ronaldzie Reaganie powiedział kiedyś, że nie umieściłby jego wizerunku nawet na papierze toaletowym, ponieważ pomimo republikańskiej propagandy, poziom życia w samych Stanach za prezydentury tego pogromcy komunizmu, spadł. A Margaret Thatcher nieodłącznie kojarzy mu się z Reaganem. Z nią jest nawet jeszcze gorzej, ponieważ o ile Reagan w swoich wypowiedziach bywał często autoironiczny, to „Żelazna dama” w ogóle nie miała do siebie dystansu i wszystkie opinie przeciwko pewnym grupom ludzi wypowiadała zupełnie serio i z ogromnym ładunkiem autentycznej nienawiści lub pogardy.

Kolega Polak ma poglądy lewicowe, a akurat był w Anglii w 1989, czyli u samego schyłku thatcheryzmu, kiedy to wszyscy jego angielscy znajomi zgodnie potępiali Margaret Thatcher i jej politykę.

Obaj koledzy zgodnie stwierdzili, że Margaret Thatcher „was a fascist”! Koniec dyskusji. Ciężko się dyskutuje z prawicowcami, ciężko się dyskutuje z lewicowcami. Można przyjąć ich poglądy, albo się wypchać. Nie ma alternatywy.

Mówiąc otwarcie, jako ekonomiczny ignorant do dziś nie mam pojęcia, czy Margaret Thatcher zamykając kopalnie robiła dobrze dla gospodarki kraju. To, że dla zatrudnionych w nich górników robiła źle, to pewne. Powiada się, że ukróciła rozpasanie związków zawodowych, które rządziły krajem niczym partia komunistyczna w którymś z państw bloku sowieckiego. W odróżnieniu od tych ostatnich, związki jednak nie brały odpowiedzialności za rządzenie, a tylko eskalowały żądania. Może więc i dobrze się stało, że pani Thatcher ukróciła ten proceder.

Bardzo dobrze pamiętam wojnę o Falklandy, kiedy to propaganda komunistyczna krytykowała brytyjskich imperialistów, choć nie aż tak ostro, jak np. Amerykanów za Wietnam. Dopiero później doczytałem, że argentyńskie prawa do tych wysp (Malvinas po ichniemu) są co najmniej wątpliwe, a w momencie, kiedy wojska Argentyny je zajęły, w kraju tym rządziła junta wojskowa, której nagły przypływ chęci „wyzwolenia okupowanych ziem”, był czystym propagandowym krokiem o wyraźnych celach propagandowych w samej Argentynie, a nie na zewnątrz. Margaret Thatcher zrobiła to, co uważała za słuszne, i z perspektywy czasu również uważam, że postąpiła słusznie.

Kiedy wspomniałem, że film pokazuje lekko feministyczną perspektywę dojścia córki drobnego sklepikarza do przywództwa partii starych arystokratów, kolega-Polak niemal zatrząsł się z oburzenia. „Ależ to fałszywa feministka, która tak naprawdę utrwalała patriarchalny system!” Generalnie trudno się z tym nie zgodzić. W filmie również pokazano, że Margaret Thatcher ceniła sobie bardziej towarzystwo mężczyzn od kobiet, gdyż lepiej się z nimi dogadywała, a przede wszystkim miała z nimi o czym rozmawiać.

Kolega-Polak zauważył, że to przez Margaret Thatcher mamy w Polsce ideologię taką, jaką mamy, bo to na niej wzorują się wszelkiego rodzaju liberałowie (tym razem liberałowie w sensie europejskim, a nie amerykańskim), w tym polscy. Mówiąc szczerze, nie zauważyłem, żeby jakakolwiek partia polityczna w Polsce miała przywódcę z taką osobowością i wiarą we własne zasady, jak Margaret Thatcher, nie mówiąc już o tym, że jedynie zwolennicy Janusza Korwina-Mikke otwarcie się podpisują pod jej poglądami.

Wracając do wątku feministycznego, o którym wspomniałem, Margaret Roberts nie tylko wdarła się między szeregi arystokratów i najbogatszej burżuazji – wyłącznie mężczyzn, ale jako przedstawicielka drobnej burżuazji zupełnie zmieniła oblicze ideologiczne partii konserwatywnej. Z partii patriarchalnej w co najmniej dwóch znaczeniach tego słowa, bo zarówno zdominowanej przez mężczyzn, jak i kierującej się „ojcowską” troską o wszystkich obywateli (przynajmniej w deklaracjach), wydała walkę leniom i pasożytom żyjącym z publicznych pieniędzy (przynajmniej tym, których za takich uważała – czy słusznie to już inna sprawa), publicznie promując typowe mieszczańskie wartości – pracowitość, oszczędność i odpowiedzialność. Arystokraci, którzy sami nigdy nie musieli się wspinać po drabinie hierarchii społecznej, mogli być nieco zszokowani. Skądinąd wiadomo, że ambitnej i apodyktycznej mieszczki w tych kręgach niezbyt lubiano. Powiada się, że w swoim umiłowaniu tradycji zachowywała się bardziej królewsko niż sama królowa, przez co ta ostatnia również za nią nie przepadała.

Pewna znajoma pani profesor opowiadała mi o swoich dość częstych wizytach w uniwersytecie w pewnym angielskim mieście znanym ze swojej wspaniałej gotyckiej katedry. Poznała tam pewnego wykładowcę, który w swojej lewicowości był tak zapiekły, że wszem i wobec deklarował (czy ktoś chciał tego słuchać, czy nie), że jego noga nigdy w tym budynku nie postanie! Moi koledzy, choć ateiści, zabytkowe kościoły odwiedzają, ponieważ są ludźmi świadomymi ich roli w tworzeniu się naszej kultury, ale filmu o Margaret Thatcher obejrzeć nie chcą.

Wydaje mi się, że powinnością każdego, kto deklaruje się jako badacz, jest zapoznanie się z wszystkimi możliwymi punktami widzenia i dopiero w takim szerokim kontekście można się ferować własne wyroki. Nie chcę być jednak źle zrozumiany. Każdy ma prawo mieć ustalone zdanie o kimś lub o czymś, zaś spodziewając się materiału apologetycznego wobec kogoś, o kim się ma zdanie zdecydowanie negatywne, można z góry założyć, że nie ma sensu tego oglądać lub czytać. Jednakowoż nie odmawiamy sobie obejrzenia kolejnych filmów o Hitlerze lub Stalinie, choć wszyscy wiemy, że byli politycznymi potworami. Zrozumieć pewne postawy, to nie znaczy je zaakceptować. Poznać, lub przynajmniej próbować poznać mechanizm myślenia Hitlera, to ciekawe zadanie, choć w żadnym wypadku nie powinno prowadzić do postawy naśladowczej! W przypadku Hitlera jednak raczej mało kto ma obawy, że oto ulegnie „magii” jego myślenia. Zastanawiam się, czy moi koledzy obawiają się, że po obejrzeniu filmu z Meryl Streep, mogliby zapałać tak wielką sympatią do pierwszej kobiety na stanowisku premiera Wielkiej Brytanii, że mogliby porzucić swoje lewicowe poglądy i przystać do zwolenników Janusza Korwina-Mikke? Nie, chyba jednak nie.

Feminizm, podobnie jak postmodernizm, to pojęcie nie do końca precyzyjne. Mimo, że feminizm jest terminem nieco węższym i łatwiejszym do ogarnięcia, mimo wszystko definicja tego słowa może budzić wiele wątpliwości. Pierwotnie feminizm znaczył po prostu pogląd, że kobietom należą się równe prawa polityczne i równouprawnienie w innych dziedzinach życia. W porównaniu z wiekiem XIX nastąpił tutaj olbrzymi postęp. Działacze wszelkich ruchów, żeby móc działać dalej, muszą wyznaczać sobie kolejne cele, i tutaj pojawia się pewne niebezpieczeństwo, że z braku istotnych problemów, zacznie się skupiać na rzeczach dość mało istotnych. Najlepszym przykładem jest niedawne życzenie pani Joanny Muchy, żeby się do niej zwracać per „pani ministro” (mianownik: „ministra”). Nie ma o co się bić, więc bijmy się o język. Dla tysięcy kobiet, które są np. bezrobotne, albo ciężko pracują na etacie i jeszcze w dodatku spełniają bardzo tradycyjną rolę w patriarchalnie pojętej rodzinie, takie wygibasy językowe muszą się wydawać zabawne.

Rzecz bowiem w tym, że kobiety bardzo różnie widzą swoją rolę w społeczeństwie i niekoniecznie postrzegają się jako solidarną grupę, w której płeć jest podstawowym wyznacznikiem ich wartości. Niemniej mają swoje bardzo konkretne pragnienia i marzenia. Feministki zachodnie (lewicowe) wyśmiewają się z muzułmańskich ruchów feministycznych, ponieważ kobiety z tych ostatnich roztrząsają takie problemy jak polepszenie swojej pozycji w społeczeństwie i rodzinie, równocześnie nie rezygnując z wartości, w których zostały wychowane, a więc islamskich. Ktoś powie, że jest to skazane na klęskę, bo niższa pozycja kobiety jest wpisana w islam i pozostaje jego integralną częścią. Kto jednak uważnie czytał Baśnie z tysiąca i jednej nocy, ten wie, że kobiety w świecie muzułmańskim potrafiły odgrywać bardzo samodzielne role. Zamiast się więc śmiać, może warto wesprzeć muzułmańskie działaczki kobiece, które być może doprowadzą do złagodzenie fundamentalistycznego kursu, jaki przyjmują ich mężowie, bracia czy synowie.

Margaret Thatcher z pewnością nie była działaczką feministyczną. W praktyce jednak w pełni zrealizowała feministyczny ideał – była spełnioną kobietą w tradycyjnej roli żony i matki, a przy tym zawsze była szefową – zarówno w partii i rządzie, jak i w domu. Można ją krytykować, a nawet potępiać za posunięcia polityczne i za zarozumiałą i apodyktyczną postawę, ale wydaje mi się, że równocześnie kobiecie tej należy się szacunek za siłę charakteru, która pozwoliła jej się nie tylko przebić przez świat konserwatywnych mężczyzn, ale stanąć na jego czele. Jak by na to nie spojrzeć, to był jednak nie lada wyczyn.

Co do realizacji filmu, można wysunąć szereg zastrzeżeń, ponieważ autorzy próbowali przedstawić w ograniczonym czasie projekcji całe życie Margaret Thatcher (z domu Roberts). Zastosowali metodę krótkich retrospekcji z perspektywy starej kobiety, której w dodatku nieustannie ukazuje się zmarły mąż. Nie uniknięto wielu uproszczeń, które kogoś, kto nic o „Żelaznej damie” nie wie, mogą wprowadzić w niejeden błąd. Niemniej, żeby móc skrytykować film, też warto go najpierw obejrzeć.

6 komentarzy:

  1. Filmu nie widziałam jeszcze, ale bynajmniej nie dlatego, że aż tak nie trawię postaci Żelaznej Damy. Feminizmu też nie podejmę się tutaj definiować.

    Ale odniosę się do języka, i do tego, że ministrze Musze odpowiada forma "ministra". Mnie to bardzo cieszy. Owszem, większości kobiet kwestie językowe nie zaprzątają głowy i nie dziwi mnie to zupełnie. Ja jednak od razu entuzjastycznie przyjęłam formy "filolożka" i "psycholożka", choć przyznam "ministra" trochę mnie początkowo raziła. Przestanie, to tylko kwestia czasu i przyzwyczajenia. A po co to w ogóle? A po to, że język jest nie tylko odzwierciedleniem rzeczywistości, on tę rzeczywistość kształtuje i pomalutku, powolutku zmienia świadomość społeczną. Mam nadzieję, że w konsekwencji, przyczyni się do większej akceptacji dla kobiet w polityce i na wysokich stanowiskach, przestaną być traktowane, jak ktoś, kto przypadkiem znalazł się w miejscu zarezerwowanym dla mężczyzn.

    Kwestis sporna dla mnie to tylko i wyłącznie: "ministra" czy "ministerka"...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze, Sylwia, ale powiedz mi w takim razie, dlaczego feministki anglojęzyczne dążą do czegoś wręcz przeciwnego?

    (Takie luźne skojarzenie - "ministerka" to taka mała "ministra") ;) :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Odpowiem ci intuicyjnie ;), bo nie zgłębiałam zagadnienia. Polski i angielski rządzą się zupełnie innym prawami. Formy czasownikowe są w języku angielskim neutralne, nie wymagają rozróżnienia na płeć. Możesz powiedzieć he/she was a flight attendant. Płeć determinuje jedynie zaimek osobowy. W polskim funkcję tę spełnia również czasownik, stąd np. zdania "była ministrem", "był przedszkolanką" brzmią dziwnie, bo czasownik "nie zgadza się" z formą występującą po nim.

    OdpowiedzUsuń
  4. Aha, i jeszcze jedno, a nauczycielka to taki mały nauczyciel, lektorka - mały rektor, a reporterka - mały reporter? Trudny ten polski jak cholera ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie, nie! Mały lektor to lektorek, a lektorka to mała lektora. ;)

    Jeśli chodzi o Twoje intuicyjne w tym wypadku podejście, uważam, że to nie ma natura języka w tym wypadku nie ma nic do rzeczy, ponieważ w języku angielskim istniały/ją formy wskazujące na płeć: policeman-policewoman (teraz police officer), air-host/steward - air-hostess/stewardess (teraz flight attentand), obecnie w nawet w podręcznikach piszą, że tak zakorzenione w mowie formy, jak actress i waitress są już przestarzałe, bo lepiej mówić o kobietach actor i waiter. W języku angielskim te zmiany nie przyjmują się łatwo, ale jest ciśnienie polityczne, żeby nie było rozróżnienia, bo taka jest filozofia ichniego feminizmu, rozróżnienie jest bowiem be, bo może prowadzić do nierównego traktowania w życiu zawodowym, gdzie kobiety radzą sobie tak samo dobrze jak mężczyźni. Słowiańskie feministki poszły w kompletnie odwrotną stronę.

    Mam na to taką teorię, że działa to dokładnie tak samo jak wśród np. mniejszości narodowej, której jedni przedstawiciele chcą być traktowani na równi z innymi obywatelami kraju, a więc nie chcą być w żaden sposób dyskryminowani (przede wszystkim negatywnie), a drudzy jej przedstawiciele chcą z kolei zaznaczyć swoją obecność poprzez podkreślenie swojej odrębności (najczęściej chcą być "dyskryminowani pozytywnie" - takie kolokacje też się już zdarzają).

    Co do polskich nowych słów, to np. za moich czasów mówiło się do nauczycielki licealnej "pani profesor", ale w powieściach dla młodzieży Edmunda Niziurskiego, których akcja rozgrywała się w latach 60. ubiegłego stulecia, uczniowie mówili "pani profesorko"!

    Tzw. prości ludzie mówią "pani sędzina", ale przedstawicielki sprawiedliwości wolą, żeby do nich się zwracać "pani sędzio". To są rzeczy zawiłe i szereg warstw zawierające ;) :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Niejasno się wyraziłam. Owszem niektóre rzeczowniki miały formę żeńską i męską, ale czasownik jest neutralny. Neutralna jest też większość rzeczowników (dog, lamp, itd.) Naturalniejsze jest więc nierozróżnianie płci, jeśli idzie o zawody, bo struktury języka tego nie wymagają. W polskim jest odwrotnie. Mam nadzieję, że jaśniej teraz. Oczywiście nie twierdzę, że jest to jedyna przyczyna.

    Gdybym była przedstawicielką mniejszości narodowej, np. Polką w Londynie, chciałabym jednocześnie nie być dyskryminowana (czyli chciałabym być traktowana jako pełnoprawna obywatelka), i podkreślać swoją odrębność kulturową... Gdzie to się wyklucza?

    Och, wiem, że są to sprawy zawiłe... Czas pokaże jak się zmieni język polski.

    OdpowiedzUsuń