Do Platona mam stosunek mniej więcej taki sam, jak do
Sienkiewicza. Kocham go, ale się z nim nie zgadzam, a wręcz nieziemsko mnie
denerwuje. Wybrałem się dziś na „debatę” rzekomo poświęconą nowemu przekładowi Uczty oraz miłości i erotyzmu.
Wybierałem się na to wydarzenie z mieszanymi uczuciami, ponieważ ładnych parę
lat temu przeczytawszy Ucztę w
przekładzie Witwickiego, nie mogłem porównać nowego przekładu, którego nawet w
ręku jeszcze nie miałem. W dodatku nie znam klasycznej attyckiej greki, żeby
móc przeczytać Platona w oryginale i odnieść się zarówno do starych przekładów
jak i tego nowego. Co tu dużo gadać, gdybym znał, pewnie sam bym ten Sympozjon przetłumaczył.
„Debatę” rozpoczęli studenci z koła filozoficznego czytając
fragmenty Uczty. Od razu przypomniałem sobie, co mnie u Sokratesa drażni. Jego
metoda polegająca na zadawaniu pytań, dzięki którym jego interlokutor niejako
sam dochodzi do pożądanych odpowiedzi, do dziś ma w niektórych środowiskach
zagorzałych zwolenników. Ba, sam lubiłem ją stosować wobec swoich studentów,
dopóki nie nadeszły takie grupy młodych ludzi, których odpowiedzi były albo
bardzo naiwne, albo nie było ich wcale. Stosowanie w szkole metody
sokratejskiej polegającej na wyciąganiu (ang. elicit) z ucznia wiedzy, którą on
już posiada, tylko być może nie bardzo sobie uświadamia i nie umie jej
wykorzystać, ma na celu nauczenie go „myślenia”. Niemniej ta metoda (zwana
fachowo majeutyczną, czyli „położniczą”) stosowana przez zręcznego
manipulatora, owszem, może przynieść efekt, ale niekoniecznie w postaci
twierdzenia prawdziwego, ale raczej twierdzenia zgodnego z intencją pytającego.
Swego czasu czytałem trochę na temat hipnozy, zwłaszcza
stosowania technik hipnotycznych w sztuce sprzedaży. Wprowadzenie rozmówcy w
pewien stan czy też trans hipnotyczny jest podobno dość proste (sam do końca
tego nie wiem, bo nie próbowałem w praktyce). Oczywiście sprzedawca nie może
machać klientowi przed oczami jakimś wahadełkiem, ani też nie może mu się
wpatrywać głęboko w oczy. Prawdziwa technika wprowadzania w stan
zahipnotyzowania zaczyna się od rozmowy na tematy banalne i powszechnie znane.
Następnie, przy pomocy stosowania odpowiednich form składni mających na celu
wytworzenie złudzenia relacji logicznej sprzedawca zaczyna klienta wpuszczać w
koleinę, która z rzeczywistą logiką nie ma nic wspólnego, ale która go
doprowadzi tam, gdzie sprzedawca chce. Wyobraźmy sobie następujący dialog:
Sprzedawca: Ładna mamy dziś pogodę, nieprawdaż?
Klient: O tak, nareszcie świeci słońce po tych deszczowych
dniach.
Sprzedawca: Tak, słońce nam pięknie świeci, więc wszyscy
czujemy się szczęśliwi
(tutaj następuje pierwsze nadużycie, bo intensywne słońce
wcale nie uszczęśliwia wszystkich, ale to nie ma znaczenia, bo klient jest już
w fazie rozluźnienia – toczy się w końcu miła rozmowa z miłym sprzedawcą)
Klient: Ma pan rację.
Sprzedawca: Ludzie naprawdę szczęśliwi lubią uszczęśliwiać
innych, zwłaszcza dzieci.
Klient: Mhm.
Sprzedawca: Nic tak nie uszczęśliwia rodziców, jak radość na
twarzy dziecka.
(oczywiście Sprzedawca wyczuł w tym wypadku, że Klient jest
dobrym rodzicem o tradycyjnym podejściu do rodzicielstwa)
Sprzedawca: Dzieci tak lubią ładne zabawki.
Tutaj Sprzedawca wtrącił zdanie, które wcale nie wiąże się
bezpośrednio ze zdaniem poprzednim, bo przecież radość dziecka może być
wywołana innymi czynnikami, ale w umyśle Klienta, który jest już „uśpiony” miłą
i błogą konwersacja, jedno zdanie wypowiedziane bezpośrednio po innym zdaniu,
bezpośrednio się z nim wiąże, ponieważ mechanizmy logiki zostały już wyłączone.
Wystarczy teraz sama gramatyka, stosowanie np. implikacji opartych o zdania
fałszywe, żeby Klient dał się doprowadzić do zakupu drogiej zabawki dla
dziecka.
Metoda zadawania pytań i sugerowania implikacji została
przez Sokratesa prawdopodobnie przejęta od sofistów. Nie sądzę, żeby Sokrates
stosował ją w sposób, w jaki używali jej sofiści, tzn. cynicznie osiągał cel
niezależnie od jego wartości etycznej. Z pewnością należy uważać Sokratesa
(przynajmniej tego, którego zechciał nam pokazać Platon) za człowieka dobrej
woli, który sam wierzył w to, co głosił. Być może sam był ofiarą własnego
rozumowania. Niemniej fragmenty przytoczone przez studentów z koła
filozoficznego, były doskonałym przykładem tego, jak stosując logiczną
gramatykę można zbudować olbrzymi gmach holistycznej koncepcji rzeczywistości,
która będzie kompletnie fałszywa. W logice zdań bowiem istnieje jedna prosta
zasada – wszystkie zdania, które bierzemy pod uwagę, muszą być prawdziwe.
Czasami wystarczy jedno błędne założenie, a wszystkie implikacje będą diabła
warte, choćby nie wiem jak logiczny i spójny był cały wywód.
Zapraszam do lektury fragmentu Uczty (w przekładzie
Witwickiego niestety):
—
Doprawdy, mój Agatonie, bardzo mi się to podobało, kiedyś na początku mowy powiedział,
że naprzód potrzeba wykazać, jaki jest sam Eros, a potem dopiero jego dzieła. Bardzo
mi się taki początek podoba. Tylko, uważasz, kiedyś już tak pięknie i wspaniale
opowiedział o Erosie, jaki on jest, to jeszcze mi i to powiedz: jak to jest właściwie
z Erosem, czy to jest miłość czegoś, czy też niczego? Ale ja się nie pytam, czy
to jest miłość ojca, czy matki — to by było śmieszne pytanie, czy Eros jest miłością
ojcowską, czy macierzyńską; to nie, tylko tak samo, jak gdybym się pytał o
ojca, czy ojciec jest ojcem czegoś, czy nie. Oczywista że gdybyś miał ochotę dać
mi na to właściwą odpowiedź, musiałbyś odpowiedzieć, że ojciec jest ojcem syna
albo córki. Czy może nie?
— Ależ i
owszem — powiedział Agaton.
— No, a
matka tak samo, nieprawda?
— Zgoda i
na to.
— Jeszcze
mi trochę odpowiedz — powiada Sokrates — abyś lepiej wyrozumiał, o co mi
chodzi. Bo, uważasz, gdybym tak zapytał: Słuchaj, ty wiesz, co to jest brat; otóż
czy brat musi być zawsze czyimś bratem, czy nie?
— Musi —
powiada.
—
Nieprawdaż? brata albo siostry?
— Oczywiście.
— Otóż spróbuj
mi to samo powiedzieć i o miłości. Czy Eros jest to miłość czegoś, czy też
niczego?
— Oczywiście,
on jest miłością..
— No, to —
powiada Sokrates — zachowaj jeszcze dla siebie i to sobie pamiętaj, czego on
jest miłością, a mnie powiedz tylko tyle, czy Eros pragnie tego, do czego się
odnosi, czy nie?
— Oczywiście
— powiada.
— A czy on
ma to, czego pragnie i co kocha, a mimo to
dalej pragnie i kocha, czy też on tego
nie ma? .
— No, może
i nie ma.
Pomyśl no —
powiada Sokrates — czy tylko „może”, czy też raczej musi
tak
być, że się
pragnie tego, czego się nie ma, a gdzie nie ma braku, tam i pragnienia nie ma.
Bo mnie się ciągle zdaje, mój Agatonie, że tak już musi
być.
A tobie jak?
— No, i
mnie się też — powiada — zdaje.
— To ładnie;
a proszę cię, czy może ktoś, będąc już słusznym, pragnąć, żeby był słusznym,
albo będąc silnym, pragnąć, żeby był silny?
— Nie może,
wobec tego, cośmy powiedzieli. — Aha, bo
mu tego nie brak, skoro już takim
jest.
— Prawda.
— Gdyby
zresztą ktoś silny pragnął być silnym — powiada Sokrates — a szybki w nogach
szybkim, a zdrów zdrowym by chciał być — no, mógłby ktoś w tych i tym podobnych
wypadkach powiedzieć, że tu przecież ludzie o pewnych cechach i właściwościach
pragną jednak tego, co każdy z nich ma — żeby nie było nieporozumienia, dlatego
to mówię — otóż, uważasz, Agatonie, każdy z tych ludzi musi
obecnie
mieć to, co posiada, czy chce, czy nie chce, a gdzieby tam kto pragnął takich
rzeczy? Ale gdyby ktoś mówił, że oto ja jestem zdrów, ale i chcę być zdrowym,
albo: jestem bogaty, ale i chcę być bogatym i chcę właśnie tego, co mam, powiedzielibyśmy mu zapewne, że „Ty, człowieku,
masz majątek i zdrowie, i siłę, a chciałbyś
te rzeczy i w przyszłości posiadać, bo teraz je masz, czy chcesz, czy nie
chcesz. Więc zastanów się, czy, kiedy powiadasz: »Pragnę tego, co mam obecnie«,
czy ty nie mówisz właściwie: »Ja chcę i w przyszłości mieć to, co mam obecnie«”.
Zgodziłby się na to, nieprawdaż?
Agaton
przyznał słuszność.
A Sokrates
powiada: — A więc, czyż i to nie jest kochanie tego, czego człowiek jeszcze
nie posiada obecnie, to pragnienie, żeby to coś w
przyszłości istniało?
— A tak —
powiada.
— Więc i w
tym wypadku, i w każdym innym, kto tylko pragnie, ten zawsze pragnietego, co
jeszcze nie istnieje, czego jeszcze nie ma, czego nie posiada, pragnie być
takim, jakim jeszcze nie jest, pragnie tego, czego mu brak; taki, mniej więcej,
jest przedmiot każdego pragnienia, miłości?
— Oczywiście
— powiada.
— Ano — mówi
Sokrates — zestawmy to, cośmy powiedzieli. Więc najpierw, że Erosmusi się
do czegoś odnosić, a potem, że do tego, czegoś komuś brak. Prawda?
— Tak jest
— powiada.
— A teraz
przypomnij sobie, do czego to się Eros odnosi, jakeś powiedział w swojejmowie? A
teraz pozwolisz, że ja ci przypomnę. Zdaje mi się, żeś tak jakoś mówił, że pośród
bogów porządek jakiś nastał, odkąd w nich wstąpiło zamiłowanie do tego, co piękne:
bo nie masz Erosa ku temu, co szpetne jest i złe. Nie tak jakoś mówiłeś?
— A mówiłem
— powiada Agaton.
— Bardzo słusznie,
mój przyjacielu — powiada Sokrates. — Więc jeżeli tak, to Eros byłby miłością
tego co piękne, a tego, co szpetne nie? Czy może inaczej?
— Przyznał.
— No, a
nie zgodziliśmy się już, że miłość odnosi się zawsze do tego, czego jej brak, czego nie
ma?
— Tak —
powiada.
— A zatem
Erosowi piękna brak i on go nie ma.
— Musi być
tak — powiada.
— Jak to?
Więc istotę, której piękna brak i ona go zgoła nie posiada, ty nazywasz piękną?
— Ależ
nie.
— No, a
czyż, wobec tego, jeszcze dalej twierdzisz, że Eros jest piękny?
A Agaton
powiada: — Mój Sokratesie, zdaje mi się, że już nic nie wiem z tego, com wtedy mówił.
— Aleś, doprawdy — powiada — ładnie mówił, mój
Agatonie. A jeszcze mi tylko jedno powiedz: Nie urażasz, że co dobre, to jest i
piękne?
— Uważam.
— Więc jeżeli
Erosowi piękna brak, a co dobre, to i piękne, to może jemu brak i dobra? Mój
Sokratesie — powiada — ja cię zupełnie nie umiem zbijać; więc niech ci będzie już
tak, jak mówisz.
— Agatonie
drogi, chyba że prawdy zbijać nie umiesz, bo Sokratesa — nie tak trudno.
Jak
łatwo zauważyć, Sokrates wychodzi z prawd oczywistych, z konieczności
posiadania brata lub siostry, jeśli samemu jest się bratem itd. Potem wkręca
Agatona w swój tok rozumowania, a ten wszystko kupuje już, jak małe dziecko, bo
też i takim dzieckiem jest. Znajduje się bowiem w jakimś stanie hipnozy, w
który wprowadził go Sokrates.
Należy
wyjść od tego, że cała dyskusja dotyczy Erosa, czyli greckiego boga, którego
Platon nie uważa za uroczego syna Afrodyty z łukiem i strzałami miłości, ale za
jedno z najstarszych i najpotężniejszych bóstw. Nietrudno zauważyć, że
rozmawiają o nim jednak jak o potężnej pierwotnej sile, energii, która
rządzi światem, a przynajmniej zachowaniem istot na nim żyjących – oczywiście przede
wszystkim ludzi. Rozmawiając o tej metaforze owej energii, traktują Erosa jako
realny byt, któremu można przypisać cechy właściwe ludziom, a więc pragnienie.
Agaton jest tutaj uczciwszy, ponieważ naiwnie nazywa Erosa po prostu miłością
(tak jak chrześcijanie nazywają Boga miłością, choć oczywiście chodzi o
zupełnie inną miłość), co jest jednak bliższe ogólnej idei stojącej za
personifikowaniem pojęć abstrakcyjnych, podczas gdy Sokrates już zrobił z niego
konkretną postać, która czegoś pragnie. Pragnie tego, bo tego nie ma. Pragnie
piękna, bo pewnie sam nie jest piękny itd. A cóż to jest piękno? Znowu Sokrates
głosem pewnym siebie, przynajmniej na tyle, żeby biednego Agatona wprawić w
onieśmielenie, wykorzystuje kolejne pojęcie abstrakcyjne, umowne, a przy tym
tak łatwo dające się zrelatywizować, jakby to był konkretny i cielesny byt. A
jak piękno to pewnie i dobro, nieprawdaż? Idzie dalej Sokrates, co pokazuje jak
na dłoni hipnotyczną technikę, jaką bezwstydnie stosuje. A na koniec jeszcze
Agatona kokietuje swoją fałszywą skromnością umniejszając rzekomo własne
umiejętności argumentowania, jednakże równocześnie podkreślając, że oto doszedł
wraz z Agatonem do czystej prawdy.
Nie
wiemy czym jest dobro, ponieważ jest to pojęcie którym się na ogół posługujemy
na zasadzie zdroworozsądkowej. Nie byłoby problemu, gdybyśmy mogli je
definiować, jako stan, który jest korzystny dla nas. Jednakowoż to co jest
dobre dla nas, nie musi służyć innym, w związku z czym pojęcie dobra jest tak
samo łatwe do zrelatywizowania jak pojęcie piękna (o gustach się przecież nie
dyskutuje).
Eros
jako personifikacja tajemniczej siły oddziałującej na ludzi (zwierzęta zresztą
też), to też tylko wytwór języka. Mechanizm przyciągania się zakochanych z
pewnością jest bardzo ciekawy, ale sto lat po Freudzie, tudzież przy gwałtownym
rozwoju nauk biologicznych, możemy sobie darować rozumowanie przy pomocy
greckich bogów. Osobiście fascynuje mnie to, jak w ogóle jest możliwe, że geny „chcą”
(tak jakby miały wolę) się powielać, ale to osobny temat. Tak czy inaczej cała
dyskusja Sokratesa w rzeczywistości ślizga się po powierzchni języka i w ogóle
nie dotyka istoty rzeczy, o ile ta istota w ogóle istnieje, a jeśli istnieje,
to czy da się dotknąć. Wychodząc od tautologii, posługując się metaforami
niczym namacalnymi bytami, Sokrates buduje swój system, który jest bardzo
atrakcyjny i za to zresztą kochamy Platona, ale który wpuszcza nas w mętny
świat poplątanej siatki pojęciowej, nadając jej pozory krystalicznie czystej
logiki. Logika (czyli gramatyka) w tym wszystkim jest, ale prawdy tam nie ma.
Ha! Cóż to jednak jest prawda?
Pragnienie,
owszem wynika z braku, albo może wcale nie wynika, tylko jest jego synonimem.
Sokrates naprowadzając Agatona na trop piękna i dobra, pokpił sprawę zupełnie,
ponieważ gdyby głębiej zbadał istotę owego poczucia braku, być może odkryłby
mechanizmy rządzące popędem płciowym i następnie mógłby dojść do jego sublimacji
w postaci miłości, a w końcu nawet do miłości platonicznej. Nie zrobił tego
jednak, tylko od razu wzniósł się na wyżyny (UWAGA! „wznoszenie się na wyżyny”
to też tylko metafora!) myślenia abstrakcyjnego przy pomocy pojęć, które trudno
precyzyjnie zdefiniować.
CDN