czwartek, 28 czerwca 2012

Z kraju, w którym ręce opadają... (3)


Jak pewnie zauważyliście, moi drodzy Czytelnicy, ostatnio piszę o sprawach, które mnie irytują w mentalności naszej, w tym mojej własnej. Wcale nie przyjmuję postawy typu: „Patrzcie jacy ci nasi rodacy głupi i podli, a tylko my, wybrańcy, to rozumiemy, czujemy i z tego powodu cierpimy”. Nie, nie! Wcale nie jestem wyjątkiem. Tym bardziej próbuję dociec przyczyn takiej postawy.

Są to rzeczy, które obserwujemy na co dzień w naszym najbliższym otoczeniu, a w związku z tym prawdopodobnie moglibyśmy coś z tym zrobić. Nie robimy, bo nie posiadamy pewnych kodów lub ścieżek myślenia w naszym umyśle. Wolimy się nie angażować w „przyziemne” sprawy np. naszego osiedla, ale z lubością uciekamy w sprawy wielkie i w praktyce poza naszym zasięgiem. Masochistyczną rozkosz sprawia nam rozprawianie o rządzie w Warszawie (tym, czy każdym innym, który jest na bieżąco u władzy), proponując rozwiązania całościowe i to od razu dla całego kraju, a tymczasem życie stałoby się o wiele piękniejsze, gdybyśmy np. zrobili porządek z piętrzącymi się papierzyskami na naszym biurku, albo gdybyśmy z sąsiadami urządzili ogródek przed naszym blokiem.

Piszę o tej naszej mało ciekawej mentalności, a moi dobrzy znajomi, których lubię i szanuję, odpowiadają mi od razu wchodząc w górnolotny ton: a to o Piłsudskim, a to latach komuny, która nas zeszmaciła, a to o „solidaruchach”, którzy z kolei zniszczyli dorobek komuny, a z ludzi zrobili niewolników obcego kapitału itp. itd. A czymże jest taka postawa, jak nie ucieczką w sprawy „wielkie”, globalne niemal, a więc w przywoływanie sił potężnych a ponurych, wobec których my nic zrobić nie możem, bośmy przecie jeno pył tej ziemi.

Ja wcale nie twierdzę, że wymyślanie pozytywnych kroków, jakie możemy podjąć, jest łatwe. Wręcz przeciwnie, ale bez wysiłku w tym kierunku, nastawiamy nasz umysł na program „wymówka”, „nie masz dla nas nadziei” i inne szatańskie potworności, który nas zżerają już nie tylko z zewnątrz, ale teraz i od wewnątrz.

Spotkania z gronem znajomych kojarzą się z czymś przyjemnym i faktycznie w większości przypadków takie są. Wczoraj np. z okazji obrony doktoratu przez moją koleżankę i jedną z szefowych (no tak, ja od wielu lat mam po kilka szefów i szefowych każdego roku), spotkaliśmy się w gronie kolegów i koleżanek, z którymi jeszcze kilka lat temu tworzyliśmy bardzo sympatyczny zespół, ale później w związku z mniejszą ilością obowiązków praktycznie zaczęliśmy się w pracy ze sobą rozmijać, a w niektórych przypadkach przestaliśmy się w ogóle widywać. Była to więc pierwsza okazja od kilku lat, że spotkaliśmy się w tak dużym gronie. Spotkanie było naprawdę świetne i faktycznie cieszyliśmy się i doktoratem koleżanki i tym, że udało się jej nas wszystkich zgromadzić w fajnej knajpce. Potem jednak, jak to zwykle bywa, zaczęliśmy rozmawiać w mniejszych grupach i z niektórych z nas zaczął wychodzić strach o jutro. To, że nie jesteśmy już takim dużym zespołem, wynika m.in. z tego, że zmniejszyło się zapotrzebowanie na nasze usługi (niż demograficzny i jeszcze kilka innych czynników). Wielu z tych, którzy pracowali jeszcze w innych miejscach (m.in. ja), już tam nie pracuje, ponieważ albo nie ma już tylu studentów, albo nie mogli psychicznie znieść presji zwierzchnictwa na stawianie ocen pozytywnych ludziom, którzy na to żadną miarą nie zasługują. Żeby to na presji się kończyło. W niektórych przypadkach po prostu administracyjnie i bez powiadomienia zainteresowanego w ostatniej chwili np. zniesiono egzamin z jego przedmiotu. Trzeba mieć wyjątkowo twardą skórę, żeby nad takim zachowaniem przejść do porządku dziennego. Ale cóż? W prywatnej szkole, szefostwo robi, co chce. Szkoda tylko, że prawie nigdy nic w kierunku konstruktywnym.

Spotykamy się więc z okazji radosnego wydarzenia, cieszymy się, że się znowu widzimy, ale wymieniamy się mało ciekawymi informacjami. A potem zaczynamy sobie podbijać negatywnego bębenka, no bo „co to będzie w przyszłym roku akademickim?”  Strach się bać.

Jest z nami coś nie tak. Żartujemy sobie, że trzeba będzie zrobić kursy spawaczy czy obsługujących wózek widłowy, ale są to właśnie tylko gorzkie żarty. Tak naprawdę nikt nie ma pomysłu co dalej robić i nie tyle przeraża mnie to, że faktycznie nie będzie co robić, ale ta nasza postawa, czyli ten brak pomysłu. W tym momencie uświadamiam sobie, dlaczego m.in. zawsze jednak jestem jakimś outsiderem i niechętnie daję się zawłaszczyć grupie, nawet składającej się z najsympatyczniejszych ludzi na świecie. Jest to mechanizm obronny przed wprowadzeniem obcego kodu do umysłu. Psychoterapeuci doskonale wiedzą jak wielką siłę oddziaływania ma grupa na jednostkę. Terapie grupowe mają na celu wydobycie ludzi z chorych kolein mentalnych. My niestety często spotykając się w gronie znajomych wzmacniamy w sobie negatywne emocje (nie mówię tu o agresji, ale o strachu i poczuciu beznadziei), utrwalamy je i zabieramy ze sobą do domu.

Po jakimś czasie się okazuje, że mimo wszystko każdy z nas jakoś sobie radzi, gdzieś tam znajdujemy sobie takie czy inne źródło utrzymania. Każdy zrobił to jednak na własną rękę, bo przecież w grupie nikt nie wierzył, że to się może udać.

Grupy ludzi, których nazywamy klikami lub gangami, dobrze wiedzą, że współpraca się opłaca (rym niezamierzony). Niestety dotyczy ona najczęściej wzbogacenia się kosztem innych. Czy nie można tworzyć zespołów ludzi o podobnej skuteczności, ale którym przyświecają cele uczciwe i pozytywne? Czy tylko chciwość i dążność do wykiwania innych łączy ludzi nieco trwalej? A może potrzebna jest religia lub ideologia, żeby z grupy sparaliżowanych poczuciem niemocy zrobić zespół patrzących w przyszłość może nie tyle hurra-optymistycznie, ale przynajmniej konstruktywnie? 

Na szczęście wczorajsze spotkanie było generalnie bardzo miłe i pozytywne, zaś te pesymistyczne rozmowy odbyły się na szczęście nie "plenarnie", tylko w sytuacji bardziej kameralnej. Być może inni w tym czasie rozmawiali o planach wakacyjnych i jeśli tak, to dobrze zrobili.

Uwielbiam lato. Faktycznie pewnie będę intensywnie myślał o nadchodzącym roku akademickim, ale z drugiej strony nie dam sobie popsuć tego czasu, który spędzę z rodziną. A propos rodziny, znalazłem ogłoszenie na temat wykładu psychologa na temat radzenia sobie w okresie urlopowym. Z zapowiedzi wynika, że będzie mowa o tym, jak sobie radzić z tą nagłą ilością czasu spędzonego razem z innymi członkami najbliższej rodziny, bo przecież nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni.  Nie jesteśmy przyzwyczajeni do spędzania czasu z najbliższymi... Ręce opadają.

środa, 27 czerwca 2012

Z kraju, w którym ręce opadają (2)


Niemożność wydostania się z poczucia beznadziei bierze się między innymi ze strachu i brakiem umiejętności postawienia się osobowościom silnym a głupim. O ile w krajach o ustalonej demokracji ludzie mogą swoje życie organizować nieco inaczej, niż u nas, choć w rzeczywistości u nich również przywódcami nie zostają ci, co nadstawiają drugi policzek, to u nas często nie zachowujemy nawet pozorów cywilizacji. Daje się zauważyć, że dobre maniery w życiu publicznym pozostają w głębokiej pogardzie. Otwarte chamstwo uznawane jest za zjawisko bardzo pozytywne, ponieważ jest uważane za samą szczerość, czyli niby że przeciwieństwo obłudy. Tomasz Lis pisze lekko karcący, a w rzeczywistości laurkę do faceta, który sam siebie porównuje się do Gombrowicza będąc podwórkowym cwaniakiem. Człowiek grzeczny to fajtłapa, a cham wygarnia prawdę prosto w oczy i pobudza do myślenia. Takie jest mniej więcej przesłanie Tomasza Lisa. Wszyscy, kiedy tylko choćby na moment mamy okazję przyciągnąć uwagę publiczności stajemy się tricksterami. Tricksterzy mogą być odgrywać rolę pozytywną (jak Prometeusz), lub negatywną (jak skandynawski Loki). Wszyscy uważamy się za tricksterów pozytywnych, boskich błaznów piętnujących wady rodaków, a tak naprawdę jesteśmy w swojej masie żałosnymi dupkami niezdolnymi do zbudowania czegokolwiek. Polski trickster nie musi niczego budować, bo wydaje mu się, że spełnia pozytywną rolę, kiedy będzie wyśmiewał tych, którzy coś budować próbują. Gorzej, że w życiu publicznym tych ostatnich nie widać, bo tricksterstwo stało się normą.

To na razie tyle o najwyższych szczeblach życia politycznego i dziennikarskiego. Byłoby pięknie powiedzieć, że przywódców mamy byle jakich, ale niższe szczeble społeczeństwa są zdrowe i piękne. To kompletna bzdura. Wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z hierarchicznością, tam każda miernota, która miała na tyle determinacji, żeby się wspiąć na jakiś szczebel władzy, ale już nie na tyle, żeby w drodze samodoskonalenia dorosnąć to zajmowanej funkcji, pokazuje wszystkim dookoła swoją wyższość. Zgrzytamy zębami, ale nic nie robimy, bo tych miernot na średnich stanowiskach boimy się o wiele bardziej niż tych z Warszawy. To oni bowiem decydują o naszym być albo nie być. Mało kto się orientuje, że lokalne Napoleonki też żyją w ciągłym strachu, m.in. strachu przed ośmieszeniem. Mało kto ma tyle odwagi, żeby się zorganizować i lokalnemu Napoleonowi przeciwstawić. Kiedy to już się dzieje, wszyscy się dziwią, że poszło tak łatwo. Ale to jest temat na dłuższy wywód.

Opowiem Wam od kilku przypadkach, oczywiście bez nazw instytucji i nazwisk. Pewnego razu była sobie konferencja naukowa w pewnym kraju zachodnim. Oczywiście językiem prezentacji i dyskusji miał być angielski. Na atrakcyjny wyjazd zgłosiła się oczywiście również grupa polskich profesorów (tak, tak, nie doktorów, ale profesorów). Konferencyjnych gości jest wielu, więc przewidziano kilka sesji w mniejszych zespołach. Co robią polscy profesorowie? Organizują się w taki zespół właśnie i prowadzą swoją sesję we własnym gronie. Dlaczego? Bo językiem, w którym się czują najlepiej, jest polski. Proste.

Inna historia. Na pewnej uczelni pracuje sobie doktor. Ciągle coś pisze i publikuje, przy tym jeździ na wszystkie możliwe konferencje ze swojej dziedziny, które odbywają się po całym świecie. Dzięki temu nawiązuje całe mnóstwo kontaktów ze światowej sławy uczonymi. Koresponduje z nimi i jest w stanie ich ściągnąć na gościnne wykłady do swojej uczelni, co byłoby wielkim wydarzeniem, tudzież wspaniałą promocją tejże uczelni, której prestiż mógłby wzrosnąć. Przełożeni początkowo udają zachwyt, ale z dnia na dzień, kiedy sprawy zaczynają się precyzować i sławny zachodni profesor może lada tydzień naprawdę przyjechać, mnożą się przeszkody. W końcu młody doktor wirtualnie „świecąc oczami” całą sprawę odkręca. W czym problem? Jego przełożeni są po prostu przerażeni tym, jak wyglądałoby ich spotkanie z zachodnim uczonym. Język to pierwsza przeszkoda, ale od czego są młodzi, którzy świetnie znają angielski (też wcale nie wszyscy). Problem mógłby się zacząć, gdyby trzeba było porozmawiać o najnowszych trendach w ich dziedzinie badań, a oni przecież ostatnio badali cokolwiek, kiedy byli trochę młodsi. Kiedy tu się zajmować nauką, kiedy trzeba tę naukę organizować? Niektórym życie organizacyjne całkowicie przysłoniło wszystko inne, a do tego ta adrenalina, kiedy eliminuje się „wrogów” i nominuje „swoich”. Gdzie tu jakiś czas na badania?

Czy wszyscy tacy są? Na szczęście nie i naprawdę jest jeszcze z kim pogadać na uczelniach, ale wyżej opisana sytuacja nie została zmyślona.

Jeszcze inna historyjka. Związki zawodowe w Polsce to organizacje przedziwne. Ostry podział polityczny przechodzi na tej samej linii, co w roku 1980. Tymczasem rolą związków nie jest działalność polityczna ale zdobycie najlepszych warunków dla swoich członków. Na niskich szczeblach związkowcy z wrogich organizacji potrafią się jeszcze dogadać. Na najwyższych wcale, ale na średnich to jest dopiero „casino”, jak mawiają Włosi. Podobnie jak w polityce, tak samo w życiu związkowym obok prawdziwych i szczerze oddanych sprawie pracowników działaczy, plącze się całe mnóstwo tych, którym się znudziła praca zawodowa, a rola aktywistów bardzo im odpowiada.

Był czas, kiedy zwłaszcza „Solidarność” miała szerokie kontakty ze związkami z Zachodu. Wielu z nas z pewnością pamięta, że amerykańska federacja AFL/CIO wysyłała mnóstwo pieniędzy w latach 80. ubiegłego stulecia na działalność polskiego niezależnego związku. Jeszcze na początku lat 90. skorzystałem z wakacyjnego kursu języka angielskiego zorganizowanego przez „Solidarność” dla polskich nauczycieli. Ci co prawda w większości przysłali swoje dzieci, bo dorosłych było nas może pięcioro, ale to już inny problem. Amerykańscy nauczyciele ze stanu Nowy Jork byli równocześnie związkowcami i przy okazji opowiadali nam sporo ciekawych rzeczy o roli związków w USA, dzięki którym nauczyciele w stanach, gdzie są one silne zarabiali nieźle, a tam gdzie słabe, na poziomie minimum socjalnego. Ale znowu zboczyłem z tematu.

Nie wiem, czy po tym kursie regiony związku utrzymywały kontakty ze swoimi zachodnimi odpowiednikami. Tymczasem w krajach europejskich wśród tamtejszych związkowców „Solidarność” nadal jest legendą, zaś starzy działacze z sentymentem wspominają spontaniczną pomoc jaką organizowali dla Polaków. (Nie mówmy teraz o cynicznych działaniach CIA czy innych wywiadów, bo to osobny temat – nie wolno zapominać, że na Zachodzie były tysiące ludzi dobrej woli, którzy z Polską sympatyzowali i szczerze jej sprzyjali). To tyle tytułem wstępu.

Teraz wyobraźcie sobie działacza związkowego, człowieka wykształconego ze znajomością języków obcych, który często jeździ na zagraniczne delegacje. Tam przy okazji spotyka się również z działaczami tamtejszych związków zawodowych. Ponieważ tamci mają ogromne zaplecze materialne i organizacyjne, organizują międzynarodowe kongresy i spotkania. Ponieważ nie mają już bezpośrednich kontaktów z Polakami, korzystają z okazji, by je odnowić i zapraszają owego działacza wraz z jeszcze kilkoma osobami, które on sobie wybierze. Niestety działacz ów jest tylko związkowym szaraczkiem, więc pobudzony lojalnością bieży do przywódców regionu, żeby im zanieść zaproszenie od zagranicznych braci-związkowców. A tu… hmm, tego tam, panie święty… Tak, wspaniale… ale.. hmm. 

Wyjechać to może by się i chciało, ale jest problem jak tę akcję przedstawić reszcie kolegów. Przywódca chce pokazać inicjatywę jako swoją własną. Tak się jednak składa, ze jego zastępca i rywal zarazem również zgłasza do niej pretensję. Czyją więc zasługą będzie nawiązanie kontaktów z zagranicznymi braćmi-związkowcami? Oto rodzi się problem, który wkrótce urasta do zagadnienia zasadniczego. O tym, który faktycznie te kontakty nawiązał, nikt nie pamięta. Może i dobrze – bo to potrzebni chłopakowi potężni wrogowie?

Gdzie tkwi zasadniczy błąd, jaki popełniamy? Osobiście uważam, że z natury jesteśmy gatunkiem, który organizuje się wokół najsilniejszych osobników. No może nie fizycznie, ani też umysłowo, ale najodporniejszych psychicznie. Tak jest na całym świecie. My w Polsce jednak jesteśmy dziedzicami ogromnej spuścizny szlacheckiej i schizofrenii z nią związanej, ponieważ równocześnie głosimy egalitaryzm i hołdujemy wyraźnym hierarchiom. Dodajmy do tego kompleksy i strach przed śmiesznością, a będziemy mieli pełny obraz polskich „elit”. I nie jest tak, że w jednej organizacji zgromadziły się szuje z definicji, a innej ludzie średnio porządni, a w jeszcze innej same kryształy. Polak, kiedy osiąga jakikolwiek szczebel w hierarchii nawet najśmieszniejszej organizacji, traci kontakt z rzeczywistością. Dlatego przede wszystkim należy przeorać nasz głęboko zakorzeniony sposób myślenia.

wtorek, 26 czerwca 2012

Z kraju, w którym ręce opadają...


Politycy chyba nigdzie na świecie nie maja dobrej prasy. Pod każdą szerokością geograficzną ludzie na nich narzekają i wzdychają z bezsilności. To jest chyba norma i trzeba się z tym pogodzić. Historia, jeśli nas czegoś uczy, to przede wszystkim tego, że stanu idealnego w polityce czy gospodarce nie było nigdy, bo nawet jeśli się pojawiły jego pozory, zaraz coś się zepsuło. Brutalna walka o władzę, zakulisowe machlojki i akty brutalnej przemocy towarzyszą ludzkości od jej zarania i właściwie powinniśmy się do tego stanu rzeczy przyzwyczaić, ale jakoś od tych kilku tysiącleci nie możemy. Cały czas mamy w głowie jakieś ideały, do których najchętniej byśmy dopasowali cały świat, a one zamiast się przybliżać, w najlepszym razie pozostają na swoich odległych pozycjach.

W Stanach ludzie narzekają na polityków. Nie do końca może wiedzą o co im samym chodzi z tym narzekaniem, ale suchej nitki na nich nie zostawiają. W Anglii wcale nie jest lepiej. Jeśli uda się temat skierować na politykę, co nie jest wcale takie łatwe, przede wszystkim usłyszy się krytykę klasy rządzącej. Chyba jednak w żadnym cywilizowanym kraju rozwiniętej Europy nie mamy aż tak dyszących ku sobie wzajemną nienawiścią „narodów”. Tak to chyba trzeba w końcu nazwać, ponieważ sposoby myślenia zwolenników partii rządzącej i głównej partii opozycyjnej są tak odmienne, że doprawdy trudno wykryć, że to przedstawiciele tej samej populacji znad Wisły.

Po Internecie krąży ostatnio tekst, w którym przyrównuje się warunki życia w Polsce i w krajach rozwiniętej Europy zachodniej, w który mówi się, że gdyby nasi zachodni przyjaciele zarabiali średnio tyle co my i mieli do czynienia z naszymi cenami, kraje te pogrążyłyby się w permanentnej wojnie domowej. Oczywiście trudno to zweryfikować, bo na Zachodzie nie było profesora Balcerowicza, który by wszystkim pozaciskał pasy i kazał pracować a nie pyskować. Cały tekst wieńczy apel do Polaków, żeby się obudzili. 



I do tej pory było wszystko pięknie, trudno się było nie zgodzić z treścią tego krótkiego tekstu, ale teraz właśnie… Budzimy się i co? Nasuwa się odpowiedź: głosujmy na partię patriotów i mocarstwowców, którzy z Polski uczynią kraj miodem i mlekiem płynącym, a z Polaków bogaczy i gospodarzy na swoim. Niestety nie mam krzty zaufania do PiS i prezesa Kaczyńskiego. Przede wszystkim dlatego, że jest to grupa ludzi tkwiąca mentalnie w całkowicie odmiennej epoce, i nie mam tu wcale na myśli tego, że oni głoszą patriotyzm i katolicyzm, tylko że głoszenie sloganów wydaje się im zastępować namacalne działania. Wczoraj np. mogliśmy się przekonać, czym chce nas w najbliższym czasie uraczyć PiS – najważniejsza sprawa do przecież delegalizacja metody in vitro, no bo przecież tyle płodów się marnuje, żeby mogło powstać jedno lub dwa życia. Nie chce mi się tutaj rozwodzić nad myśleniem, dla którego jedynym uzasadnieniem jest wiara w Boga, w którego inni wcale nie wierzą, więc dlaczego mieliby się podporządkować woli tych, którzy wierzą. Pomińmy to. W skrócie powiem tylko tyle, że dla PiS najważniejsze będą właśnie kwestie budowy kościołów, polowanie na układ (może i słuszne, ale jakże mało skuteczne), homilie na temat moralności w ustach polityków, być może już „tygodnice” katastrofy smoleńskiej, krzyże i wszystko to, co dla zmiany ekonomicznej sytuacji przeciętnego obywatela nie ma żadnego znaczenia.

Dwadzieścia lat w gospodarce to niemało. Właśnie w takim przeciągu czasu Hiszpania wydostała się z frankistowskiego ekonomicznego marazmu, a był to kraj o poziomie życia porównywalnym z gierkowską Polską. Wkrótce się rozwinął, a dzięki pieniądzom unijnym szereg zapyziałych prowincji zaczęło kwitnąć. Obecny kryzys to już inny temat. Nasz poziom życia od początku lat 90. się nie poprawił, poza pewną grupą, która się czasami wymądrza w Internecie. Władza w rękach PO, dla których profesor Balcerowicz, ekonomista o mentalności księgowego, jest nadal autorytetem nie wróży nam nic dobrego. Politycy PO są na najlepszej drodze do zburzenia ostatnich instytucji publicznych, które dawały obywatelowi złudzenie wspólnoty – służbę zdrowia i oświatę. Oszczędzać i ciąć to jedyna znana metoda, a równocześnie obserwujemy rozrost struktur biurokratycznych i wywalania publicznych pieniędzy w błoto. (Gdyby ktoś się naprawdę uważnie przyjrzał projektom unijnym, wiedziałby o czym mówię).

Nie obudzimy się i nie zaprotestujemy. Jeden raz się udało z ACTA, ale też wcale nie wiadomo na jak długo. Związki zawodowe są anachroniczne, a „Solidarność” to po prostu przedłużenie PiSu. Kiedy się przyjrzymy poszczególnym konkretnym ludziom na różnych szczeblach władz rozmaitych partii, może nam się zjeżyć włos na głowie, bo ma się wrażenie, jakby się słuchało ludzi niedorozwiniętych, albo takich, którzy nas mają za niedorozwiniętych. Czasami oba zjawiska występują równocześnie.

„Kogo wybieracie?”- pytają złośliwi. Tych, którzy się wystawiają. Polityka wymaga nieustannej postawy zaczepno-obronnej, więc nie jest to miejsce dla spokojnych obserwatorów rzeczywistości. Ponieważ, żeby w polityce przetrwać trzeba być największym twardzielem, niczym „ojciec chrzestny”, nie ma się co dziwić, że na czołowe pozycje wybijają się ludzie średnio inteligentni i oczytani, ale za to cwani i cyniczni.

Tragedia naszego kraju polega na tym, że takie zjawisko występuje nie tylko w świecie wielkiej polityki, ale dosłownie na każdym szczeblu organizacyjnym. Czy to z tej, czy z innej strony rządzi u nas „kierownik Grad”, którego postać pozwolę sobie przypomnieć (filmik ten zamieściłem dwa lata temu, a przecież obraz powstał w latach 70. ubiegłego stulecia i nic nie stracił na aktualności). 




sobota, 23 czerwca 2012

"Uczta" Platona w kontekście pewnej "debaty" (2)


Platon w swoich sokratejskich dialogach szlifował definicje słów przy pomocy innych słów, z których żadne nie może być uznane za pojęcie pierwotne, które definicji nie wymaga. Po prostu dochodził do znaczenia słowa (w tym wypadku Eros) przy pomocy niesprecyzowanych pojęć, a więc stosował metodę ignotum per ignotum (nieznane przez nieznane). W takim też duchu odbywała się „debata”, którą piszę w cudzysłowie, ponieważ, o ile dobrze rozumiem znaczenie tego słowa, debata wymaga jakiegoś ścierania się przeciwnych poglądów. W czwartkowy wieczór mieliśmy do czynienia jedynie z wzajemnie się uzupełniającymi wypowiedziami prowadzących: profesor Barbary Grzegorzewskiej, szekspirolożki, profesora Tadeusza Gadacza, filozofa, oraz doktora Piotra Nowaka, również filozofa.

 Jak już wczoraj wspomniałem, osobiście bardzo lubię urocze intelektualne dryfowanie po rozmaitych tematach, nawet ze sobą niezwiązanych. W wypadku rozmowy prowadzących nie było wcale tak, że odbiegała zbytnio od tematu, ponieważ wszystkie wypowiedzi krążyły wokół miłości, przede wszystkim między mężczyzną a kobietą. Profesor Grzegorzewska mówiła m.in. o Otellu, przy okazji nazywając Romea i Julię najgorszą z szekspirowskich tragedii (dość obrazoburczo rzekłbym), zaś doktor Nowak poruszył problem don Juana i don Kichota. W tym momencie nastąpił moment, którego z jednej strony mogłem się spodziewać, a z drugiej nieco mnie zbulwersował. Otóż młody człowiek z widowni dosłownie przerwał doktorowi Nowakowi jego wywód o don Kichocie, domagając się powiązania go w jakiś sposób z Ucztą Platona. Początkowo myślałem, że to jakiś inteligentny, ale niestety zarozumiały i niezbyt dobrze wychowany student, ale później kolega wyjaśnił mi, że to białostocki dziennikarz radiowy. Z jednej strony to wiele wyjaśnia, bo dziennikarze bywają brutalni (niczym Monika Olejnik nie pozwalająca dokończyć myśli politykowi z PiS), ale z drugiej takie zachowanie podczas debaty filozoficznej nie wydało mi się na miejscu.

Koleżanka koleżanki, która siedziała dwa krzesła dalej, robiła notatki. Ja niestety nie i dlatego umknął z mojej pamięci autor myśli, którą przytoczył profesor Tadeusz Gadacz na temat niemożności zabrania kogoś do swojego życia, a jedynie, niczym łódka, płynięcia obok. Mnie to się skojarzyło z leibnizowskimi entelechiami (monadami), ale chodziło o innego filozofa.

Tymczasem dr Piotr Nowak, który jest modelowo stereotypowym filozofem i pozwala sobie na głośne myślenie ze wszystkimi jego konsekwencjami nie uniknął kilku co najmniej kontrowersyjnych fraz, z czego wymienię dwie, a mianowicie: „Wychowałem się w kulturze chrześcijańskiej, więc to, co mówi kobieta, zawsze biorę w cudzysłów” (to a propos Sokratesa, który zaraz po wstępnym dialogu z Agatonem zapowiada historię opowiedzianą mu przez pewną kobietę o imieniu Diotyma), co już zawiera co najmniej dwie kontrowersje – jedną implikującą, że chrześcijanie z definicji nie traktują kobiet poważnie (tak było i teoretycznie nadal jest, ale środowiska chrześcijańskie mogłyby tutaj nieco polemizować), zaś drugą, o wiele poważniejszą, że całkiem współczesny wykładowca akademicki nie traktuje kobiet poważnie. To już jest igranie z ogniem. Ponieważ jednak nadal żyjemy w kulturze chrześcijańskiej, nikt się głośno nie oburzył.

Kontrowersyjna też była teza doktora Nowaka na temat don Juana jako postaci niemożliwej do zaistnienia, kompletnego tworu wyobraźni, a konkretnie marzeń kobiecych. Podejrzewam, że tutaj mogła z filozofa wyjść (stereo)typowe dla tej profesji oderwanie od rzeczywistości. Mógłbym przedstawić kilku swoich kolegów z dawnych lat, którzy bynajmniej nie są produktami wyobraźni Moliera ani kobiet, ale jak najbardziej konkretnie istniejącymi mężczyznami, którzy potrafili (pewnie nadal potrafią) podejść do dziewczyny/kobiety, ująć ją za rękę i w przeciągu kilku minut zniknąć z nią na nieco więcej minut.

Można się zgodzić z doktorem Nowakiem, że don Juan nawet nie uwodzi, tylko pożąda i to pożądanie spełnia, ale co to jest uwodzenie, że znowu spytam o definicję? Jako mężczyzna wrażliwy na oddziaływanie żeńskiego seksapilu uważam, że większość kobiet nawet jak nie uwodzi to uwodzi. Być może tak właśnie było z don Juanem i tak jest z tysiącami podobnych mu facetów – jak najbardziej realnych.

Pod sam koniec spotkania pozwolono publiczności zabrać głos. O ile mnie pamięć nie zawodzi, głos zabrały trzy osoby, z których jedna spytała o bardzo istotny element, z jakim spotykamy się u Platona, a mianowicie sublimacja seksu w czystą miłość. Sokrates mówi o tym bardzo wyraźnie, niżej oceniając cielesną stronę pociągu dwóch mężczyzn (ten element został zresztą podniesiony przez innego członka publiczności), wyżej stawiając to co się później dzieje między nimi w sferze duchowej. Następnie nastąpiła dość długa wypowiedź pani, która sypała imionami filozofów jak z rękawa, w tym Plotyna i św. Augustyna, ale choć początkowo wydawało mi się, że wiem o co jej chodzi, później zacząłem w to wątpić, a w końcu zapomniałem. Pan, który się spóźnił z powodu braku dostępu do informacji o przeniesieniu miejsca debaty z amfiteatru do Filharmonii (z powodu deszczu), poruszył bardzo istotny problem, a mianowicie pederastii (nie homoseksualizmu w ogóle, ale właśnie stosunku starszego mężczyzny z nastolatkiem) jako elementu wychowawczego w systemie ateńskim.

Odpowiadając prawdopodobnie na wszystkie pytania na raz, dr Nowak odparł, że wszystkie te zagadnienia należy rozpatrywać w ogólnym kontekście ateńskiego wychowania, czyli pajdei, nie ustosunkował się do argumentu o Sokratesie uznającym miłość fizyczną za niższą od duchowej, prawdopodobnie dlatego, że kilkakrotnie wcześniej powtarzał, że miłość musi być cielesna i innej nie ma, ale równocześnie przytoczył przykład rozmowy Alkibiadesa z Sokratesem, w której ten ostatni odmawia uprawiania seksu ze swoim młodym wielbicielem. Ponieważ ten fragment akurat pamiętam dość dobrze, wtrąciłem, że Sokrates nie odmawia Alkibiadesowi, bo nie lubi seksu, albo nie lubi mężczyzn, tylko nie ma ochoty robić tego z Alkibiadesem, zaś ten robi zarzut staremu mistrzowi, że ten pewnie woli piękniejszych, których ma ciągle wokół siebie. Tak czy inaczej, zagadnienie nam się rozmyło, zaś podejrzewam, że ani ci, którzy chcieli więcej usłyszeć o miłości wysublimowanej i mniej cielesnej, jak i ci, którzy chcieli podyskutować o pederastii w filozoficzno-pedagogicznym systemie Platona, nie byli usatysfakcjonowani.

Profesor Gadacz na początku spotkania stwierdził, że ta debata powinna się odbywać nie w sali kameralnej Filharmonii Białostockiej ale w Telewizji Polskiej. Jeśli chodzi o sam temat i główne zagadnienia w nim poruszane, zgadzam się w całej rozciągłości. Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę jej przebieg, powstrzymałbym się od jej emisji. Podobnie jak w sokratejskich dialogach Platona, zabrakło w niej bowiem tego autentycznego napięcia, które tworzy dramaturgię – czy to sztuki teatralnej, czy debaty telewizyjnej. U Platona praktycznie każdy się od początku (no może nie od samego) zgadza z Sokratesem. W Białymstoku mieliśmy raczej kilka monologów niż dialogów, a kontrowersje, które mogły się rozwinąć w ciekawą i gorącą dyskusję, zostały wyciszone, ponieważ spotkanie dobiegło końca.

Dr Nowak żartobliwie zauważył, że w filozofowaniu wino odgrywa ważną rolę. Po „debacie” można było zakupić kilka publikacji książkowych, w tym nowy przekład Uczty. Egzemplarz kosztował 40 złotych, zaś ja posiadałem przy sobie jedynie 30. Ponieważ mimo wszystko postanowiłem tego wieczoru zrobić coś dla filozofii, w tym wesprzeć gospodarkę jej kolebki, po drodze do domu wstąpiłem do sklepu i zakupiłem butelkę greckiego wina „Imiglykos”.

piątek, 22 czerwca 2012

"Uczta" Platona w kontekście pewnej "debaty" (1)


Do Platona mam stosunek mniej więcej taki sam, jak do Sienkiewicza. Kocham go, ale się z nim nie zgadzam, a wręcz nieziemsko mnie denerwuje. Wybrałem się dziś na „debatę” rzekomo poświęconą nowemu przekładowi Uczty oraz miłości i erotyzmu. Wybierałem się na to wydarzenie z mieszanymi uczuciami, ponieważ ładnych parę lat temu przeczytawszy Ucztę w przekładzie Witwickiego, nie mogłem porównać nowego przekładu, którego nawet w ręku jeszcze nie miałem. W dodatku nie znam klasycznej attyckiej greki, żeby móc przeczytać Platona w oryginale i odnieść się zarówno do starych przekładów jak i tego nowego. Co tu dużo gadać, gdybym znał, pewnie sam bym ten Sympozjon przetłumaczył.

„Debatę” rozpoczęli studenci z koła filozoficznego czytając fragmenty Uczty. Od razu przypomniałem sobie, co mnie u Sokratesa drażni. Jego metoda polegająca na zadawaniu pytań, dzięki którym jego interlokutor niejako sam dochodzi do pożądanych odpowiedzi, do dziś ma w niektórych środowiskach zagorzałych zwolenników. Ba, sam lubiłem ją stosować wobec swoich studentów, dopóki nie nadeszły takie grupy młodych ludzi, których odpowiedzi były albo bardzo naiwne, albo nie było ich wcale. Stosowanie w szkole metody sokratejskiej polegającej na wyciąganiu (ang. elicit) z ucznia wiedzy, którą on już posiada, tylko być może nie bardzo sobie uświadamia i nie umie jej wykorzystać, ma na celu nauczenie go „myślenia”. Niemniej ta metoda (zwana fachowo majeutyczną, czyli „położniczą”) stosowana przez zręcznego manipulatora, owszem, może przynieść efekt, ale niekoniecznie w postaci twierdzenia prawdziwego, ale raczej twierdzenia zgodnego z intencją pytającego.

Swego czasu czytałem trochę na temat hipnozy, zwłaszcza stosowania technik hipnotycznych w sztuce sprzedaży. Wprowadzenie rozmówcy w pewien stan czy też trans hipnotyczny jest podobno dość proste (sam do końca tego nie wiem, bo nie próbowałem w praktyce). Oczywiście sprzedawca nie może machać klientowi przed oczami jakimś wahadełkiem, ani też nie może mu się wpatrywać głęboko w oczy. Prawdziwa technika wprowadzania w stan zahipnotyzowania zaczyna się od rozmowy na tematy banalne i powszechnie znane. Następnie, przy pomocy stosowania odpowiednich form składni mających na celu wytworzenie złudzenia relacji logicznej sprzedawca zaczyna klienta wpuszczać w koleinę, która z rzeczywistą logiką nie ma nic wspólnego, ale która go doprowadzi tam, gdzie sprzedawca chce. Wyobraźmy sobie następujący dialog:

Sprzedawca: Ładna mamy dziś pogodę, nieprawdaż?
Klient: O tak, nareszcie świeci słońce po tych deszczowych dniach.
Sprzedawca: Tak, słońce nam pięknie świeci, więc wszyscy czujemy się szczęśliwi

(tutaj następuje pierwsze nadużycie, bo intensywne słońce wcale nie uszczęśliwia wszystkich, ale to nie ma znaczenia, bo klient jest już w fazie rozluźnienia – toczy się w końcu miła rozmowa z miłym sprzedawcą)
Klient: Ma pan rację.
Sprzedawca: Ludzie naprawdę szczęśliwi lubią uszczęśliwiać innych, zwłaszcza dzieci.
Klient: Mhm.
Sprzedawca: Nic tak nie uszczęśliwia rodziców, jak radość na twarzy dziecka.

(oczywiście Sprzedawca wyczuł w tym wypadku, że Klient jest dobrym rodzicem o tradycyjnym podejściu do rodzicielstwa)

Sprzedawca: Dzieci tak lubią ładne zabawki.

Tutaj Sprzedawca wtrącił zdanie, które wcale nie wiąże się bezpośrednio ze zdaniem poprzednim, bo przecież radość dziecka może być wywołana innymi czynnikami, ale w umyśle Klienta, który jest już „uśpiony” miłą i błogą konwersacja, jedno zdanie wypowiedziane bezpośrednio po innym zdaniu, bezpośrednio się z nim wiąże, ponieważ mechanizmy logiki zostały już wyłączone. Wystarczy teraz sama gramatyka, stosowanie np. implikacji opartych o zdania fałszywe, żeby Klient dał się doprowadzić do zakupu drogiej zabawki dla dziecka.

Metoda zadawania pytań i sugerowania implikacji została przez Sokratesa prawdopodobnie przejęta od sofistów. Nie sądzę, żeby Sokrates stosował ją w sposób, w jaki używali jej sofiści, tzn. cynicznie osiągał cel niezależnie od jego wartości etycznej. Z pewnością należy uważać Sokratesa (przynajmniej tego, którego zechciał nam pokazać Platon) za człowieka dobrej woli, który sam wierzył w to, co głosił. Być może sam był ofiarą własnego rozumowania. Niemniej fragmenty przytoczone przez studentów z koła filozoficznego, były doskonałym przykładem tego, jak stosując logiczną gramatykę można zbudować olbrzymi gmach holistycznej koncepcji rzeczywistości, która będzie kompletnie fałszywa. W logice zdań bowiem istnieje jedna prosta zasada – wszystkie zdania, które bierzemy pod uwagę, muszą być prawdziwe. Czasami wystarczy jedno błędne założenie, a wszystkie implikacje będą diabła warte, choćby nie wiem jak logiczny i spójny był cały wywód.

Zapraszam do lektury fragmentu Uczty (w przekładzie Witwickiego niestety):

— Doprawdy, mój Agatonie, bardzo mi się to podobało, kiedyś na początku mowy powiedział, że naprzód potrzeba wykazać, jaki jest sam Eros, a potem dopiero jego dzieła. Bardzo mi się taki początek podoba. Tylko, uważasz, kiedyś już tak pięknie i wspaniale opowiedział o Erosie, jaki on jest, to jeszcze mi i to powiedz: jak to jest właściwie z Erosem, czy to jest miłość czegoś, czy też niczego? Ale ja się nie pytam, czy to jest miłość ojca, czy matki — to by było śmieszne pytanie, czy Eros jest miłością ojcowską, czy macierzyńską; to nie, tylko tak samo, jak gdybym się pytał o ojca, czy ojciec jest ojcem czegoś, czy nie. Oczywista że gdybyś miał ochotę dać mi na to właściwą odpowiedź, musiałbyś odpowiedzieć, że ojciec jest ojcem syna albo córki. Czy może nie?
— Ależ i owszem — powiedział Agaton.
— No, a matka tak samo, nieprawda?
— Zgoda i na to.
— Jeszcze mi trochę odpowiedz — powiada Sokrates — abyś lepiej wyrozumiał, o co mi chodzi. Bo, uważasz, gdybym tak zapytał: Słuchaj, ty wiesz, co to jest brat; otóż czy brat musi być zawsze czyimś bratem, czy nie?
— Musi — powiada.
— Nieprawdaż? brata albo siostry?
— Oczywiście.
— Otóż spróbuj mi to samo powiedzieć i o miłości. Czy Eros jest to miłość czegoś, czy też niczego?
— Oczywiście, on jest miłością..
— No, to — powiada Sokrates — zachowaj jeszcze dla siebie i to sobie pamiętaj, czego on jest miłością, a mnie powiedz tylko tyle, czy Eros pragnie tego, do czego się odnosi, czy nie?
— Oczywiście — powiada.
— A czy on ma to, czego pragnie i co kocha, a mimo to dalej pragnie i kocha, czy też on tego nie ma? .
— No, może i nie ma.
Pomyśl no — powiada Sokrates — czy tylko „może”, czy też raczej musi tak być, że się pragnie tego, czego się nie ma, a gdzie nie ma braku, tam i pragnienia nie ma. Bo mnie się ciągle zdaje, mój Agatonie, że tak już musi być. A tobie jak?
— No, i mnie się też — powiada — zdaje.
— To ładnie; a proszę cię, czy może ktoś, będąc już słusznym, pragnąć, żeby był słusznym, albo będąc silnym, pragnąć, żeby był silny?
— Nie może, wobec tego, cośmy powiedzieli. — Aha, bo mu tego nie brak, skoro już takim jest.
— Prawda.
— Gdyby zresztą ktoś silny pragnął być silnym — powiada Sokrates — a szybki w nogach szybkim, a zdrów zdrowym by chciał być — no, mógłby ktoś w tych i tym podobnych wypadkach powiedzieć, że tu przecież ludzie o pewnych cechach i właściwościach pragną jednak tego, co każdy z nich ma — żeby nie było nieporozumienia, dlatego to mówię — otóż, uważasz, Agatonie, każdy z tych ludzi musi obecnie mieć to, co posiada, czy chce, czy nie chce, a gdzieby tam kto pragnął takich rzeczy? Ale gdyby ktoś mówił, że oto ja jestem zdrów, ale i chcę być zdrowym, albo: jestem bogaty, ale i chcę być bogatym i chcę właśnie tego, co mam,  powiedzielibyśmy mu zapewne, że „Ty, człowieku, masz majątek i zdrowie, i siłę, a chciałbyś te rzeczy i w przyszłości posiadać, bo teraz je masz, czy chcesz, czy nie chcesz. Więc zastanów się, czy, kiedy powiadasz: »Pragnę tego, co mam obecnie«, czy ty nie mówisz właściwie: »Ja chcę i w przyszłości mieć to, co mam obecnie«”. Zgodziłby się na to, nieprawdaż?
Agaton przyznał słuszność.
A Sokrates powiada: — A więc, czyż i to nie jest kochanie tego, czego człowiek jeszcze nie posiada obecnie, to pragnienie, żeby to coś w przyszłości istniało?
— A tak — powiada.
— Więc i w tym wypadku, i w każdym innym, kto tylko pragnie, ten zawsze pragnietego, co jeszcze nie istnieje, czego jeszcze nie ma, czego nie posiada, pragnie być takim, jakim jeszcze nie jest, pragnie tego, czego mu brak; taki, mniej więcej, jest przedmiot każdego pragnienia, miłości?
— Oczywiście — powiada.
— Ano — mówi Sokrates — zestawmy to, cośmy powiedzieli. Więc najpierw, że Erosmusi się do czegoś odnosić, a potem, że do tego, czegoś komuś brak. Prawda?
— Tak jest — powiada.
— A teraz przypomnij sobie, do czego to się Eros odnosi, jakeś powiedział w swojejmowie? A teraz pozwolisz, że ja ci przypomnę. Zdaje mi się, żeś tak jakoś mówił, że pośród bogów porządek jakiś nastał, odkąd w nich wstąpiło zamiłowanie do tego, co piękne: bo nie masz Erosa ku temu, co szpetne jest i złe. Nie tak jakoś mówiłeś?
— A mówiłem — powiada Agaton.
— Bardzo słusznie, mój przyjacielu — powiada Sokrates. — Więc jeżeli tak, to Eros byłby miłością tego co piękne, a tego, co szpetne nie? Czy może inaczej?
— Przyznał.
— No, a nie zgodziliśmy się już, że miłość odnosi się zawsze do tego, czego jej brak, czego nie ma?
— Tak — powiada.
— A zatem Erosowi piękna brak i on go nie ma.
— Musi być tak — powiada.
— Jak to? Więc istotę, której piękna brak i ona go zgoła nie posiada, ty nazywasz piękną?
— Ależ nie.
— No, a czyż, wobec tego, jeszcze dalej twierdzisz, że Eros jest piękny?
A Agaton powiada: — Mój Sokratesie, zdaje mi się, że już nic nie wiem z tego, com wtedy mówił.
—  Aleś, doprawdy — powiada — ładnie mówił, mój Agatonie. A jeszcze mi tylko jedno powiedz: Nie urażasz, że co dobre, to jest i piękne?
— Uważam.
— Więc jeżeli Erosowi piękna brak, a co dobre, to i piękne, to może jemu brak i dobra? Mój Sokratesie — powiada — ja cię zupełnie nie umiem zbijać; więc niech ci będzie już tak, jak mówisz.
— Agatonie drogi, chyba że prawdy zbijać nie umiesz, bo Sokratesa — nie tak trudno.

Jak łatwo zauważyć, Sokrates wychodzi z prawd oczywistych, z konieczności posiadania brata lub siostry, jeśli samemu jest się bratem itd. Potem wkręca Agatona w swój tok rozumowania, a ten wszystko kupuje już, jak małe dziecko, bo też i takim dzieckiem jest. Znajduje się bowiem w jakimś stanie hipnozy, w który wprowadził go Sokrates.

Należy wyjść od tego, że cała dyskusja dotyczy Erosa, czyli greckiego boga, którego Platon nie uważa za uroczego syna Afrodyty z łukiem i strzałami miłości, ale za jedno z najstarszych i najpotężniejszych bóstw. Nietrudno zauważyć, że rozmawiają o nim jednak jak o potężnej pierwotnej sile, energii, która rządzi światem, a przynajmniej zachowaniem istot na nim żyjących – oczywiście przede wszystkim ludzi. Rozmawiając o tej metaforze owej energii, traktują Erosa jako realny byt, któremu można przypisać cechy właściwe ludziom, a więc pragnienie. Agaton jest tutaj uczciwszy, ponieważ naiwnie nazywa Erosa po prostu miłością (tak jak chrześcijanie nazywają Boga miłością, choć oczywiście chodzi o zupełnie inną miłość), co jest jednak bliższe ogólnej idei stojącej za personifikowaniem pojęć abstrakcyjnych, podczas gdy Sokrates już zrobił z niego konkretną postać, która czegoś pragnie. Pragnie tego, bo tego nie ma. Pragnie piękna, bo pewnie sam nie jest piękny itd. A cóż to jest piękno? Znowu Sokrates głosem pewnym siebie, przynajmniej na tyle, żeby biednego Agatona wprawić w onieśmielenie, wykorzystuje kolejne pojęcie abstrakcyjne, umowne, a przy tym tak łatwo dające się zrelatywizować, jakby to był konkretny i cielesny byt. A jak piękno to pewnie i dobro, nieprawdaż? Idzie dalej Sokrates, co pokazuje jak na dłoni hipnotyczną technikę, jaką bezwstydnie stosuje. A na koniec jeszcze Agatona kokietuje swoją fałszywą skromnością umniejszając rzekomo własne umiejętności argumentowania, jednakże równocześnie podkreślając, że oto doszedł wraz z Agatonem do czystej prawdy.

Nie wiemy czym jest dobro, ponieważ jest to pojęcie którym się na ogół posługujemy na zasadzie zdroworozsądkowej. Nie byłoby problemu, gdybyśmy mogli je definiować, jako stan, który jest korzystny dla nas. Jednakowoż to co jest dobre dla nas, nie musi służyć innym, w związku z czym pojęcie dobra jest tak samo łatwe do zrelatywizowania jak pojęcie piękna (o gustach się przecież nie dyskutuje).

Eros jako personifikacja tajemniczej siły oddziałującej na ludzi (zwierzęta zresztą też), to też tylko wytwór języka. Mechanizm przyciągania się zakochanych z pewnością jest bardzo ciekawy, ale sto lat po Freudzie, tudzież przy gwałtownym rozwoju nauk biologicznych, możemy sobie darować rozumowanie przy pomocy greckich bogów. Osobiście fascynuje mnie to, jak w ogóle jest możliwe, że geny „chcą” (tak jakby miały wolę) się powielać, ale to osobny temat. Tak czy inaczej cała dyskusja Sokratesa w rzeczywistości ślizga się po powierzchni języka i w ogóle nie dotyka istoty rzeczy, o ile ta istota w ogóle istnieje, a jeśli istnieje, to czy da się dotknąć. Wychodząc od tautologii, posługując się metaforami niczym namacalnymi bytami, Sokrates buduje swój system, który jest bardzo atrakcyjny i za to zresztą kochamy Platona, ale który wpuszcza nas w mętny świat poplątanej siatki pojęciowej, nadając jej pozory krystalicznie czystej logiki. Logika (czyli gramatyka) w tym wszystkim jest, ale prawdy tam nie ma. Ha! Cóż to jednak jest prawda?

Pragnienie, owszem wynika z braku, albo może wcale nie wynika, tylko jest jego synonimem. Sokrates naprowadzając Agatona na trop piękna i dobra, pokpił sprawę zupełnie, ponieważ gdyby głębiej zbadał istotę owego poczucia braku, być może odkryłby mechanizmy rządzące popędem płciowym i następnie mógłby dojść do jego sublimacji w postaci miłości, a w końcu nawet do miłości platonicznej. Nie zrobił tego jednak, tylko od razu wzniósł się na wyżyny (UWAGA! „wznoszenie się na wyżyny” to też tylko metafora!) myślenia abstrakcyjnego przy pomocy pojęć, które trudno precyzyjnie zdefiniować.

CDN

czwartek, 21 czerwca 2012

Konferencja Żydzi Wschodniej Polski - impresja (2)


Dr Maciej Tramer tłumaczył się prawdopodobnie (nie mogę stwierdzić tego z całą pewnością, ponieważ na jego głównym wystąpienie nie dotarłem) z nazwania Lwowa polskim miastem, lub być może jedynie z niewystarczającego zaznaczenia, że Lwów jest miastem ukraińskim. Jak przyznał na początku swojego wyjaśnienia, po swoim wystąpieniu spodziewał się raczej ataku ze strony kogoś o poglądach nacjonalistycznych (na co prowadzący sesję dowcipnie zauważył, że w Białymstoku nacjonalistów nie ma, co prawdopodobnie było sarkazmem), niż od strony ukraińskiej. Niedawno UEFA tłumaczyła się z czegoś dokładnie odwrotnego – i słusznie! Jak się bowiem zorientowałem, cała wypowiedź adresowana była do potężnego mężczyzny ze szpakowatą brodą odzianego w zieloną (o ile dobrze pamiętam) rubaszkę, czyli koszulę popularną wśród narodów „ruskich” (Rosjan, Białorusinów, Ukraińców). Mężczyzna prawdopodobnie był Ukraińcem lubiącym wtrącić swoje trzy grosze.

Dr Tramer rozpoczął wyjaśnienia, niczym Biały Dom po wpadce Baracka Obamy, tłumacząc, że trudno być geografem i historykiem równocześnie. Czując lekkie zażenowanie całą sytuacją, wyszedłem. Następnie wychodzili inni uczestnicy konferencji wyrażając zniecierpliwienie zachowaniem „mąciwody”.

Po przerwie nastąpiła wreszcie sesja, na którą czekałem, a którą rozpoczął profesor Bogdan Burdziej wspaniałym referetem na temat opowiadania Chałat Wiktora Gomulickiego. Oprócz Wspomnień niebieskiego mundurka współczesny czytelnik (tzn. taki w moim wieku) raczej żadnych innych utworów tego autora nie zna, tym bardziej więc z zainteresowaniem wysłuchałem wystąpienia profesora Burdzieja. Była to perełka, jaką potrafią przygotować prawdziwi erudyci z talentem literackim. Koncepcja literatury „krawieckiej” wywiedziona z Thomasa Carlyle’a, nawiązanie do Płaszcza Gogola, a zwieńczenie całości opowieścią o młodym Admie Mickiewiczu, który, podobnie jak młodzieniec z Chałata Gomulickiego, był wieziony przez żydowskiego woźnicę, to była dla słuchacza nie tylko przygoda intelektualna, ale równocześnie czysta literacka rozkosz, ponieważ tego typu wykłady wg mnie mają o wiele więcej wspólnego ze sztuką niż nauką, co w tym wypadku jest ogromnym plusem! Gdyby podręczniki do języka polskiego były pisane w taki sposób, w jaki zaprezentował swój temat profesor Bogdan Burdziej, jestem przekonany, że mielibyśmy o wiele więcej miłośników literatury wśród młodzieży.

Mężczyzna w rubaszce nie zawiódł i tym razem, wtrącając swoje trzy grosze. Pan profesor wspominając Mikołaja Gogola, nazwał go pisarzem rosyjskim. Akurat wiedziałem, że twórca Rewizora był Ukraińcem, ponieważ jakieś 2 lata temu fakt ten uświadomił mi kolega rusycysta, który dyplom swego czasu robił z literatury ukraińskiej. Ponieważ mam lekkie ADHD (prawdopodobnie), odwróciłem się do koleżanek i kolegów, żeby po cichu zauważyć, że Gogol to pisarz ukraiński. Zdążyłem wyszeptać te słowa, kiedy nagle je usłyszałem wypowiedziane głośno! Jeżeli znacie reklamę z Edytą Górniak śpiewającą w pociągu, to pewnie domyślacie się jak się mogłem w pierwszej chwili poczuć. Przecież nikt z moich znajomych nie miał ukrytego mikrofonu.

- Mikołaj Gogol był pisarzem ukraińskim! – to stwierdzenie oczywiście należało do mężczyzny w rubaszce.

Dr Jacek Partyka opowiadał o poecie, o którego istnieniu dowiedziałem się dnia poprzedniego, przez co było mi bardzo wstyd, ale jak się okazało, nie byłem w swojej ignorancji odosobniony, gdyż nawet prowadzący sesję przeczytał błędnie nazwisko Reznikoff, zaś późniejsze pytania z sali pokazały, że prawie nikt wcześniej o tym amerykańskim poecie nie słyszał.

Sesję zamknęła mgr Grażyna Dawidowicz z Białegostoku  swoim wystąpieniem na temat doświadczenia Holokaustu w życiu i twórczości Sary Nomberg-Przytyk. W tejże sesji było to jedyne wystąpienie dotyczące Polski wschodniej, jako że Sara Nomberg-Przytyk była białostoczanką, przedwojenną komunistką, więźniarką Auschwitz, a po wojnie białostocką dziennikarką.

Żałuję, że nie wybrałem się na odczyty dnia poprzedniego, oraz że nie spędziłem całego dnia w czytelni Książnicy Podlaskiej, ponieważ sądząc po prelegentach i tytułach ich wystąpień, musiało to być spotkanie ciekawe, inspirujące, ze sporą dozą kontrowersji.

Ja chyba najbardziej zapamiętam wystąpienie profesora Burdzieja, ponieważ, kiedy zacytował Carlyle’a Sartor Resartus, stwierdziłem, że szkocki myśliciel w 1831 roku stał się jednym z prekursorów lingwistyki kognitywnej, formułując tezę o metaforyczności języka ponad sto lat wcześniej nim zrobił to Goerge Lakoff.

środa, 20 czerwca 2012

Konferencja Żydzi Wschodniej Polski - impresja, czyli jeszcze raz o Biblii

Wybrałem się wczoraj na odczyt mojego kolegi, doktora Jacka Partyki, na temat poematu „Holocaust” Charlesa Reznikoffa. Jego wystąpienie miało miejsce w ramach I Międzynarodowej Konferencji Naukowej ŻYDZI WSCHODNIEJ POLSKI. KULTURA – TRADYCJA – PIŚMIENNICTWO.  Nie planowałem obecności na wszystkich sesjach, czego trochę żałuję, ale tutaj wychodzi moje podejście do mijanych plakatów – nawet jeśli gdzieś po drodze się zatrzymam i przeczytam, to idąc dalej coś innego pochłania mój RAM. O wiele lepiej dociera do mnie informacja przekazana przez kogoś znajomego i to najlepiej ustnie z odpowiednim ładunkiem emocjonalnym („wiesz, będzie bardzo ciekawa impreza....!”). Ponieważ jednak wiadomość o tej bardzo ciekawej konferencji dotarła do mnie dopiero przedwczoraj, wybrałem się jedynie na sesję, w której miał wystąpić mój kolega.

Docierając do czytelni Wszechnicy Podlaskiej o 16.05 obawiałem się, że jestem spóźniony na sesję, na którą chciałem dotrzeć, ale okazało się, że trafiłem na koniec (dość długi zresztą) dyskusji z sesji poprzedniej. Bardzo żałuję, że nie miałem okazji posłuchać wystąpień z tejże, ponieważ nie do końca mogłem się odnieść do wyjaśnień, jakich na koniec udzielali dr Andrzej P. Kluczyński (Chrześcijańska Akademia Teologiczna) i dr Maciej Tramer (Uniwersytet Śląski).

Ponieważ wszedłem w połowie wypowiedzi doktora Kluczyńskiego nie mogłem wiedzieć, na jakie pytanie odpowiadał. Tym bardziej nie znałem treści jego prezentacji. Z tego, co jednak się mogłem zorientować, warszawski teolog oburzał się na niski poziom wiedzy hebraistycznej biblistów katolickich, w tym brak znajomości języka, błędy w przekładach ksiąg Biblii hebrajskiej znanej w chrześcijaństwie jako Stary Testament. Już jako student historii (czyli te 25 lat temu) słyszałem wypowiedzi biblistów (w tym katolickich), że np. Biblia Tysiąclecia, jest Biblią „tysiaca błędów”. Nie mogę się jednak na ten temat wypowiadać, ponieważ hebrajskiego nie znam i żadną miarą nie jestem w stanie porównać jakości różnych przekładów.

Po skrytykowaniu biblistów katolickich a pochwaleniu polskich historyków zajmujących się starożytnym Bliskim Wschodem dr Kluczyński poszedł dalej, a mianowicie stwierdził (przynajmniej tak to odebrałem), że chrześcijanie (a może tylko katolicy) popełniają straszny błąd, nie biorąc pod uwagę odrębnego, żydowskiego charakteru Biblii hebrajskiej, a interpretują ją jedynie w kontekście jednego wydarzenia, a mianowicie śmierci Jezusa z Nazaretu. W tym miejscu podkreślił celowość użycia zwrotu „Jezus z Nazaretu” a nie „Jezus Chrystus”, bo trudno powiedzieć, czy Jezus był naprawdę tym samym „pomazańcem” ( hebr. Masziah, stąd nasze Mesjasz, przetłumaczone na grekę jako Christos), którego oczekiwali starożytni Żydzi.
Chyba się powstrzymałem od „rozdziawienia gęby” z wielkiego zdziwienia, ale chyba gdzieś wewnątrz tak właśnie zareagowałem. Oto bowiem teolog i egzegeta chrześcijański (o ile się dobrze zorientowałem) podważa podstawę odrębności chrześcijaństwa od judaizmu i bardzo się dziwi, że inni chrześcijanie tego nie robią!

Jako człowiek, który w hebrajskiego Boga nie wierzy, uważam, że generalnie teologia jest nauką pozbawioną przedmiotu badań. Niemniej od setek lat setki ludzi pisze tysiące tekstów na jego temat z różnych pozycji, które stają się potem zarzewiem poważnych konfliktów między ludźmi, a także przyczyną wewnętrznego rozdarcia u co wrażliwszych jednostek. Jeżeli są teksty, to jest i „nauka”. Jako człowiek przyglądający się takiemu problemowi z zewnątrz, mogę sobie pozwolić na uwagę, że przecież Biblia hebrajska (Stary Testament) tak naprawdę ma bardzo niewiele wspólnego z chrześcijańskim Nowym Testamentem, a wszelkie próby interpretacji wydarzeń związanych z Jezusem poprzez Stary Testament są zabiegiem wielce naciąganym. Kiedy jako dziecko czytałem fragmenty Starego Testamentu z Biblii Tysiąclecia, a równocześnie Opowieści biblijne Zenona Kosidowskiego (czołowego „misjonarza ateizmu” z czasów PRLu), hebrajski Bóg wcale nie wydawał mi się dobrotliwym i miłosiernym Ojcem z opowieści siostry katechetki. Już w liceum wpadły mi do ręki fragmenty (nie pamiętam już czy w „Znaku”, czy innym miesięczniku literackim) książki Artura Sandauera (Żyda i hebraisty!), Bóg, Szatan, Mesjasz i…, w której analizując odpowiednie części Biblii, nazywał Jahwe „złośliwym gnomem”. Wywołał tym zresztą wielkie oburzenie wśród chrześcijan wszelkich odmian oraz samych żydów (mam na myśli wyznawców judaizmu – stąd mała litera).

Oczywiście, człowiek który pozostaje pod wpływem tej czy innej religii, nie może sobie pozwolić na takie zdroworozsądkowe podejście, ponieważ dla kogoś takiego doskonałość Boga jest aksjomatem. Tymczasem wystarczy tylko na moment zapomnieć o konieczności padania na twarz przed bohaterem antologii hebrajskich tekstów zwanej Biblią, i przyjrzeć się opisywanym tam historiom z punktu widzenia zwykłego doświadczenia życiowego, a starotestamentowy Bóg faktycznie okaże się małostkowym plemiennym watażką, o byle co się obrażającym, domagającym się krwawych ofiar i surowo karzącym za brak posłuszeństwa. Wraz z rozwojem społeczeństwa izraelskiego, Bóg również się cywilizuje, na co zresztą wpływa szereg czynników, w tym wpływy teologii zagranicznych. Wiadomo przecież, że ogromną zmianę w podejściu do religii przyniosło przebywanie w tzw. niewoli babilońskiej.

To „nad rzekami Babilonu” z braku Świątyni, a więc miejsca, gdzie kapłani mogliby kontynuować przepisane rytuały, wykształciła się warstwa nauczycieli (rabbim), czy „uczonych w Piśmie”, którzy przejęli rolę przewodników duchowych lokalnych społeczności żydowskich. Po powrocie do Palestyny stanowili stronnictwo faryzeuszy, ludzi traktujących religię przede wszystkim jako przestrzeganie prawa, i to co do litery!

Jezus z Nazaretu był nauczycielem, który również objaśniał Pismo. Wchodził do synagogi, prosił o zwój, dostawał go, czytał fragment i go po swojemu objaśniał. W tym sensie był również uczonym w Piśmie i rabinem (zresztą tak go nazywali uczniowie – „rabbi”, czyli mistrzu, jak wyjaśniają ewangeliści). Jego nauka była jednak odmienna od faryzejskiej, ponieważ formalizmowi, który uważał z pusty i obłudny, przeciwstawiał podstawy etyki pojmowanej naturalnie i, zaryzykuję, że „zdroworozsądkowo”.

Po ostatecznym zburzeniu Świątyni kapłani stracili rację bytu, zaś funkcję depozytariuszy żydowskości przejęli faryzejscy rabini, którzy opracowali Talmud. Sekta nazarejczyków natomiast, której ewolucję możemy zaobserwować już przy lekturze Dziejów Apostolskich, po burzliwych dyskusjach a nawet schizmach, wyemancypowała się z judaizmu i stała się religią całkowicie odrębną.

Jedynymi Żydami (tym razem chodzi mi i o przedstawicieli narodu i religii) nierabinicznymi, a więc nie nawiązującymi do tradycji faryzejskiej, byli karaici (karaim), którzy w czasie, gdy żydzi talmudyczni skończyli z prozelityzmem i zaczęli się zamykać we własnym gronie, nawracali na judaizm inne ludy – stąd dzisiejsi Karaimi na Litwie to potomkowie ludu turkojęzycznego. Ale to tak na marginesie.

Rzecz w tym, że chrześcijaństwo posiada swoją definicję i jest religią od judaizmu zasadniczo odmienną. Kiedy jako nastolatek nagabywałem księży, żeby mi wyjaśnili ten obraz Boga ze Starego Testamentu, którego nijak nie da się powiązać z miłosiernym i wybaczającym Ojcem Jezusa, nieodmiennie mi odpowiadali, że Stary Testament musi być odczytywany tylko i wyłącznie w kontekście Nowego Testamentu, czyli musi być wpisany w szeroki kontekst boskiego planu zbawienia ludzkości poprzez śmierć Jezusa na krzyżu i jego zmartwychwstanie. Oczywiście odpowiedź ta mnie w ogóle nie usatysfakcjonowała, ponieważ potraktowałem ją jako, używając współczesnego kolokwializmu, „ściemę” i intelektualną bezradność wobec próby pogodzenia tak kompletnie odmiennych podejść do rzeczywistości (oraz przede wszystkim do nierzeczywistości). Sam „plan zbawienia”, to koncepcja, która jakoś do mnie nie trafiła, więc sobie po prostu tymi problemami przestałem zawracać głowę.

Tymczasem słyszę człowieka o wielkiej erudycji i, po spójności wypowiedzi sądząc, niezwykle inteligentnego, który porusza problemy, które dla mnie nie posiadają substancji. To jednak mogę przeboleć, bo jestem człowiekiem tolerancyjnym i nie przeszkadza mi to, że inni wierzą w coś, w co ja nie wierzę. Zgrzytem jest dla mnie zawsze uchybienie logice. Nie chodzi mi tutaj o jakieś ogólne zasady, które kazały mi przestać wierzyć w to, co głoszą religie, ale o logikę wewnętrzną w ramach świata, który mówca rzekomo reprezentuje. Chrześcijanie, w tym katolicy, przecież nie mogą interpretować Starego Testamentu inaczej, niż jako kontekstu do Nowego, ponieważ nie są żydami! Podstawą chrześcijaństwa jest Nowy Testament, który od Starego różni się zasadniczo. Ponieważ chrześcijaństwo mimo wszystko wywodzi się z tradycji mozaistycznej, Biblia hebrajska jest mu potrzebna do legitymizacji czy też ciągłości kontaktu z tym samym Bogiem, którego koncepcja wyewoluowała w myśli żydowskiej.

Oczywiście są Kościoły chrześcijańskie, zwłaszcza protestanckie, w tym amerykańskie ewangeliczne, o których dr Kluczyński wspominał jako filosemickich z nie do końca uczciwymi intencjami (ich przedstawiciele manifestują wielką miłość do Żydów i państwa Izrael, ale w celach instrumentalnych, ponieważ w Palestynie spodziewają się wkrótce Harmageddonu ), które Stary Testament traktują o wiele poważniej niż katolicy, ale nawet one nie robią tego w taki sposób, jak robią to żydzi.

Oburzenie doktora Kluczyńskiego doprawdy mnie dziwi. Mogę nie lubić tygrysa, bo zjada mi krowy, ale nie mogę mieć do niego pretensji, że nie jest wegetarianinem! Można chrześcijaństwu zarzucić wiele i można się z niego w związku z tym „wypisać”, ale nie można od niego samego wymagać, żeby się stało czymś diametralnie odmiennym. Gdyby chrześcijanie zrezygnowali z interpretacji Starego Testamentu (Biblii hebrajskiej) w kontekście ofiary Jezusa, jako Zbawiciela ludzkości i przez to jako Mesjasza (Chrystusa), straciliby zasadniczą część własnej definicji i de facto przestaliby być chrześcijanami. Chrześcijański teolog powinien to wiedzieć.

Ludzie wierzący, a przy tym myślący, z całą pewnością borykają się z całym szeregiem problemów związanych z rozdarciem między koniecznością wiary w baśnie a logiką i zdrowym rozsądkiem. Teologowie jednak, jako intelektualiści, mają ten dodatkowy problem, że znajdują się w pułapce słów i metafor, które ja np. mogę spokojnie odrzucić jako całość, ale oni muszą w nich tkwić i szukać rozwiązań. Ponieważ tych rozwiązań być nie może, gdyż wiele z tych koncepcji (a już przecież zwłaszcza teologicznych) jest wewnętrznie sprzecznych, mogą się zdarzyć takie toki myślenia, jaki usłyszałem z ust doktora Kluczyńskiego. Nie wierzę, żeby teolog mając materiał, jaki posiada, mógł dojść do jakichkolwiek rozwiązań, ale mógłby od czasu do czasu wrócić do podstaw logiki:

Jeżeli przyjmiemy następujące definicje

żydzi – ludzie, którzy nie uznają Jezusa z Nazaretu za Mesjasza
chrześcijanie – ludzie, którzy uznają Jezusa z Nazaretu za Mesjasza

nasuwa się wniosek, nawet bez formułowania jakichś tez:
żydzi to nie chrześcijanie, ergo chrześcijanie to nie żydzi

Wszelka ingerencja w ten porządek wymagałaby zmiany definicji, ale wtedy cała teologia chrześcijańska musiałaby lec w gruzach, na czym chrześcijańskiemu teologowi chyba zależeć nie powinno. Mam nadzieję, że po ukazaniu się tomu pokonferencyjnego będę miał okazję przeczytać artykuł doktora Kluczyńskiego i zrozumieć, jaki był punkt wyjścia do dyskusji, na której środek trafiłem wszedłszy do czytelni Wszechnicy Podlaskiej. 
CDN

wtorek, 19 czerwca 2012

Wyrok na Dodę wydany, czyli "It ain't necessarily so..."


Lubicie Dodę? Ja nie przepadam ani za jej twórczością, ani tym bardziej osobowością. Sposób, w jaki się wypowiada publicznie jest arogancki i tak prostacki, że doprawdy trudno uwierzyć w jej wysoki IQ. Jej wypowiedź na temat autorów Biblii, jako o tych, którzy pisali jej słowa odurzeni winem i „jakimś ziołem” są tego doskonałym przykładem,

ALE…

…nie zgadzam się z wyrokiem sądu, do którego wniesiono przeciwko niej sprawę o obrazę uczuć religijnych. Nie uważam, żeby celowe ranienie tych warstw innych ludzi, które są dla nich najważniejsze, było czynem chwalebnym, ale używanie argumentu obrazy uczuć jest również niebezpiecznym narzędziem kneblowania otwartej dyskusji światopoglądowej.

Jak napisał Ira Gershwin w libretcie do opery George’a Gershwina Porgy and Bess, „It ain’t necessarily so, the things that you’re liable to read in the Bible, it ain’t necessarily so”. Biblia jest z całą pewnością zbiorem książek wartym przeczytania z szeregu względów. Jednym z nich jest choćby chęć zrozumienia otaczającej nas symboliki oraz metafor, jakie rządzą naszym językiem (i szeregiem innych języków używanych w Europie i Ameryce, ale również w Afryce i Azji). Podstawowym zaś argumentem za czytaniem tych ksiąg powinna być zasada, że żeby z czymś polemizować, należy to znać, bo w przeciwnym razie wychodzimy na zacietrzewionych głupków.

Salman Rushdie z pewnością czytał Koran, a i pewnie i Biblię. Kiedy jeden z jego narratorów nazywa Abrahama (Ibrahima) brzydkim słowem na „s” robi to w kontekście opuszczenia przez niego niewolnicy Hagar na pustyni. Przypomnijmy, że Hagar urodziła mu syna Izmaela uważanego za protoplastę Arabów. Oczywiście jest to żydowska baśń, ale akurat Muhammad ją zaadoptował do swoich potrzeb i dzisiaj wierzący Arabowie faktycznie uważają się za potomków Izmaela, i oczywiście Abrahama. Żaden pobożny żyd, muzułmanin czy chrześcijanin nigdy by Abrahama nie nazwał „s..lem”, ale ktoś niezbyt w Piśmie uczony, kto usłyszałby tę prostą historię o porzuceniu ciężarnej kobiety na pustyni przez sprawcę ciąży, ze spokojnym sumieniem mógłby się tak odnieść do patriarchy trzech religii. Tymczasem m.in. z tego powodu ajatollah Chomeini wydał fatwę skazującą Rushdiego na śmierć.

Historie biblijne to fantastyczny przykład tego, jak autorzy związani ze zwycięskim środowiskiem kapłanów Jahwe, którym po dziesiątkach, jeśli nie setkach lat zmagań udało się wyeliminować inne kulty uprawiane przez starożytnych Hebrajczyków, wkładali olbrzymi wysiłek intelektualny w celu wyjaśnienia gry namiętności seksualnych, politycznych i gospodarczych jakimś boskim planem, który najczęściej miał na celu ukaranie Izraelitów za sprzeciwianie się woli Pana. Oczywiście jego wolę najlepiej znali kapłani. Od czasu do czasu jednak pojawiali się intelektualiści wspomagający kastę kapłanów (była to kasta ograniczona do potomków Lewiego – jednego z synów Jakuba, też legendarnego raczej niż rzeczywistego), wyróżniający się na tle nawiedzonej hołoty proroczej (po starożytnym Izraelu chodziły całe hordy „proroków” faktycznie czymś odurzonych, których jednak mało kto traktował poważnie), którzy tworzyli księgi znane nam dzisiaj z wielkiej antologii zwanej Biblią.

Saul nic specjalnie złego nie zrobił, a z naszego punktu widzenia, postąpił szlachetnie odmawiając wymordowania wszystkich jeńców wojennych (prawo heremu), za to Dawid wykorzystując swoją pozycję posłał na pewną śmierć Uriasza Hetytę, po to tylko, żeby móc posiąść jego żonę. Saul jest potępiony, ale Dawid jest OK. Co prawda prorok Natan daje mu reprymendę, ale ogólnie to Dawid jest twórcą potęgi Izraela. Dlaczego? Bo Bóg tak chciał i koniec dyskusji.  (Z tym Saulem i Dawidem, to, jak pisałem dwa lata temu, nie do końca wiadomo jak było, bo w końcu księgi biblijne to zbiór narracji o charakterze legendarnym).

Ewangeliści natomiast chcąc uwiarygodnić swoje opowieści o Jezusie, co i rusz cytują Stary Testament, żeby pokazać, że tak oto „wypełniły się słowa”. Kto jednak zada sobie trud i sprawdzi źródła, ten bez trudu rozszyfruje, że słowa oryginału w ogóle nie odnoszą się do sytuacji opisywanych w Ewangeliach. Np. brak połamania kości, przytaczany przy okazji opisu połamania goleni ukrzyżowanym łotrom, przypisano słowom „kości jego połamane nie będą” z Księgi Wyjścia, tylko że to akurat nie miało być żadne proroctwo, tylko przepis na przygotowanie rytualnej potrawy z baranka na święto Paschy.

Biblia jest pełna pięknych opowiadań ukazujących jak na dłoni jak Hebrajczycy z dzikich koczowników stopniowo stawali się cywilizowanym i osiadłym ludem (np. Księga Rut), jak również krwawych a okrutnych historii ukazujących bezwzględność tego świata (Księga Judyty). Księga Hioba jest genialnym opisem tego, co pojedynczemu człowiekowi może się przytrafić w życiu, ale już wyjaśnienie tych wydarzeń (podpucha ze strony Szatana, w którą Bóg wchodzi jak małe dziecko i bezmyślnie bawi się ludzkimi istnieniami) jest nie do przyjęcia.

To są wszystko ilustracje tego, jak ewoluowała ludzka myśl, jak człowiek radził sobie z racjonalizacja otaczających go i bezpośrednio go dotyczących zjawisk. W ogromnej liczbie przypadków widać bardzo wyraźnie, że autorzy Biblii reprezentowali typowo judeocentryczny punkt widzenia, co świadczy o ich niezbyt szerokich horyzontach. Postępem był Izajasz, który jako jeden z pierwszych ukazuje Jahwe jako Boga nie tylko Izraela, ale uniwersalnego, ogarniającego swą władzą całą ludzkość. Jonasz idzie nawoływać do poprawy Niniwę, stolicę Asyrii, a nigdzie nie jest napisane, że ma się zwracać tylko do diaspory żydowskiej. Ale obok tego uniwersalistycznego podejścia od razu mamy bajkę o wielorybie.

Uważam, że księgi Biblii są niezwykle ciekawym materiałem dla całego spektrum badaczy z różnych dziedzin. Jest to miejscami doskonała proza, a czasami czysta poezja. Są też fragmenty słabsze literacko, ale nie wierzę, że zostały napisane przez ludzi pozostających pod wpływem środków odurzających. Niemniej, ktoś kto tak uważa, ma do tego pełne prawo.

Obraza uczuć religijnych to „specjalność”  wielkich religii monoteistycznych wywodzących się z „tej samej bajki”, czyli z mozaizmu. Pewni muzułmanie gotowi są bez litości pozbawiać życia tych, którzy rzekomo urazili ich uczucia religijne. Polscy katolicy upodobniają się do Amerykanów, którzy za byle co pozywają swoich bliźnich do sądu. Z tym pozywaniem to rzecz oczywiście fajniejsza, niż zabójstwo na tle religijnym, ponieważ w razie wygrania sprawy można zgarnąć jakieś pieniądze od mądrali z niewyparzoną gębą.

Otwarto bowiem w Polsce furtkę dla pozywania praktycznie wszystkich, którzy wypowiedzą się nie tak, jakby religijnie nastawiony pieniacz sobie życzył. Co to bowiem znaczy „obraża, czy nie obraża”. Istnieją ludzie, których obraża samo utrzymywanie się myślenia religijnego, ponieważ uważają, że jest ono wbrew logice. Ateistę czy agnostyka można jednak bezkarnie obrażać, bo w prawie nie przewidziano czegoś takiego jak obraza uczuć niereligijnych. Poza tym z tym obrażaniem może być trochę tak jak z przewrażliwionymi środowiskami żydowskimi (takim lustrzanym odbiciem polskich „rydzykowców”), które każdą krytyczną wypowiedź na temat przedstawicieli swojego narodu mogą uznać za antysemityzm. Precedens został stworzony. Być może fakt pojawienia się mojego tekstu w Internecie też zostanie przez kogoś uznany za „obrazę uczuć religijnych”.
Ludzi nie należy obrażać i tego się trzymajmy. Kto się za co obraża to już jest kwestia bardzo delikatna i indywidualna. Czasami to, o co mamy prawo się obrażać, a o co nie, rozstrzygnąć musi sąd. Sędziowie jednak też nie są nieomylni, a ich decyzje w takich sprawach muszą być niejako z definicji arbitralne.

Doda z pewnością obraziła uczucia tych, którzy słowa Pisma traktują dosłownie co do litery i w ogóle zachowała się (jak to ma w zwyczaju zresztą) po prostu po chamsku, ale czy nie miała prawa wypowiedzieć swojego zdania o kimś, kto od tysięcy lat nie żyje? Jeśli powiem, że kapłani Dionizosa byli pijaną bandą, to nikogo nie urażę, bo nikt nie już Dionizosa nie wyznaje, ale generalnie jest to dokładnie taki sam przypadek.

Nikt nie powinien na siłę nikomu innemu narzucać własnej wrażliwości. Autorów Biblii brzydko nie nazwę, ale jej teksty to w większości baśnie i opowieści umoralniające, które z prawdą niewiele mają wspólnego. Zawierają jednak kilka perełek, takich jak choćby to, że „prawda nas wyzwoli”. W imię prawdy właśnie czasami zdarzy się kogoś obrazić, zwłaszcza kogoś, kto jest bardzo przywiązany do świata baśni. Prawda, jeśli ją pojmować tradycyjnie, nie zależy od większości, ani od decyzji sądu. Prawdą niekoniecznie jest to, co ktoś napisał, że jest, a wielu w to uwierzyło. Tworząc niebezpieczny precedens w świeckim niezawisłym sądzie być może doprowadzono do tego, że zamiast prawdy, której będziemy się bali głośno wyrażać, będziemy musieli powtarzać gotowe slogany oparte na biblijnych baśniach. W sumie nic nowego - przerabialiśmy to już w Europie.

środa, 13 czerwca 2012

Kibicowanie, patriotyzm a chuligaństwo


Człowiek to zwierzę stadne, więc kiedy jest w grupie odczuwa swoisty rodzaj szczęścia, jakie daje poczucie zbiorowej siły. W tłumie człowiekowi się wydaje, że nic nie jest w stanie mu przeszkodzić w osiągnięciu celu. Chyba, że inna grupa, która okaże się potężniejsza. Jeżeli więc coś nam nie wychodzi mamy na swoje usprawiedliwienie grupy wraże, które zawiązały się na naszą zgubę. Ale to tak bez związku ;)

Można mi różne rzeczy zarzucić, ale nie to, że chętnie ulegam instynktom stadnym. Nie powiem, żebym był jakimś odludkiem, ale do tłumów mnie nie ciągnie. Do piłki nożnej też zresztą nigdy nie pałałem jakąś miłością. Generalnie, gdyby ludzie nagle z nie wiadomo jakiego powodu przestali w nią grać, pewnie bym tego nawet nie zauważył. Jednakże w tym całym swoim nastawieniu nie jestem konsekwentny i właściwie nigdy nie byłem. Ponieważ czas mojego dzieciństwa przypadł na lata 70. ubiegłego stulecia, nie mogłem nie być wystawiony na informacje o drużynie Kazimierza Górskiego. Mój tata oglądał mecze w telewizji, ale mnie patrzenie na 22 facetów biegających za jedną piłką nie wydawało się zbyt ekscytujące. Niemniej pamiętam doskonale, że przez pewien czas najlepszą drużyną w Polsce był Górnik Zabrze, a najlepszym zawodnikiem Włodzimierz Lubański. Potem przyszedł czas na Widzew Łódź i zawodników tego klubu, najpierw Zbigniewa Bońka, a potem Włodzimierza Smolarka. Jan Tomaszewski był z ŁKSu, a więc również z klubu łódzkiego.

Kilka tygodni temu napisałem o swoim jedynym doświadczeniu z meczu na żywo. Już wtedy kibice pewnych klubów się nie cierpieli i chętnie do bójki ze sobą przystępowali. Powszechnie znienawidzona była Legia Warszawa. O ile jednak w latach 70. w Łodzi byli ludzie, którzy po prostu kibicowali drużynom łódzkim, a więc zarówno ŁKSowi, jak i Widzewowi, to już w latach 80., kiedy na szerszą skalę rozpowszechniło się kibolstwo, łódzkie osiedla wyraźnie się podzieliły na zwolenników jednej lub drugiej drużyny. Bardzo szybko ruch ten stał się swoistą subkulturą, do której piłka nożna była jedynie dodatkiem. Obie grupy kibolskie wyzywają się od „żydów”, ponieważ obie przedstawiają się, jako „polskie”. Derby Łodzi stały się niebezpiecznym dniem dla miasta, bo biada tym, którzy wtedy podróżują środkami komunikacji miejskiej, lub znaleźli się na trasie przemarszu bojowo nastawionych młodych mężczyzn.

Przykład Starucha, czy też innych przywódców kiboli pokazuje, że wśród nich znajdują się ludzie na tyle inteligentni, że zyskują kontrolę nad rzeszami. Przeciętny kibol jednak przeważnie nie jest żadnym partnerem do dyskusji ze względu na bardzo ograniczoną zdolność sądzenia. Np. kibol ŁKSu na pytanie „dlaczego nie lubisz kibiców Widzewa?” odpowie „bo to żydy” i sprawa załatwiona. „Dlaczego nie lubicie Legii?” – „Bo to k….” i już. Jakieś tam analizy czy głębsze refleksje są dla ciot. Prawdziwy facet ma określonego wroga i go zwalcza. I to wszystko na ten temat.

Z kibolami jest trochę jak z Kozakami zaporoskimi. Ktoś inteligentny z większą odwagą, kiedy już nad tym ochlosem zapanował, mógł z nim dokonywać odważnych acz kompletnie nieodpowiedzialnych akcji, typu najazdy na osmańską Turcję, albo buntów przeciwko Rzeczypospolitej. Bezrefleksyjna młodzież, oprócz nieustannego sprawdzania się i pokazywania swojej przewagi nad sobie podobnymi, lubi od czasu do czasu usłyszeć, że to, co robi ma sens. Jeżeli więc wydaje nam się, że w Polsce patriotyzm zanika, to kibole pokazują, że nie, bo ich przywódcy im mówią, że są jedynymi prawdziwymi obrońcami ojczyzny. Niedawna fascynacja „Gazety Polskiej” i środowisk PiSowskich kibolami, m.in. dawała tym ostatnim taką legitymację do występowania w tej roli. „Tusk ty matole, twój rząd obalą kibole”, grozili.

Tymczasem to samo zjawisko występuje również w innych krajach. Wielka Brytania przechwala się, że najgorsze ma już za sobą, bo szczyt agresywnych działań grup kibolskich przypadł w tym kraju na lata 80. ubiegłego stulecia. Nie ryzykowałbym jednak stwierdzenia, że w Anglii czy Szkocji nie można oberwać od kiboli tego czy innego klubu. Choć z pewnością angielskie kibolstwo miało powiązania z partiami nacjonalistycznymi, żadna z tych liczących się (konserwatyści czy laburzyści) nigdy nie dawała im swojego namaszczenia.   W naszej części Europy kibolstwo ma się dobrze i znajduje drogi dojścia do liczących się polityków. To jest bardzo niebezpieczne. Swego czasu pisałem o bizantyjskim powstaniu „Nika”, które było właśnie wielką ruchawką olbrzymich grup kibiców wyścigów rydwanów. Wielkie grupy agresywnego ochlosu może być wstępem do rewolty, rewolucji, wojny domowej, albo totalitaryzmu.

Rosyjscy kibole są oczywiście tak samo niebezpieczni jak nasi, a podejrzewam, że mają bezpośrednie kanały porozumienia z obecnym obozem rządzącym Rosją. Marsz ulicami Warszawy i celebrowanie rosyjskiego święta państwowego od początku mi się nie podobał. Była to jakby z definicji wielka prowokacja. Z drugiej strony trzeba sobie wyobrazić sytuację, w której grupki Rosjan samodzielnie przedostają się na stadion. Wtedy grupy naszych kiboli z całą pewnością miałyby więcej okazji do konfrontacji. A tak była policja i przynajmniej nie dopuściła do eskalacji „wojny polsko-ruskiej”. Nie było tutaj dobrego rozwiązania.

Policja, odpukać, jak na razie zachowuje się bardzo profesjonalnie. Nie tylko zresztą polska. Po zadymie jaką ewidentnie urządzili Rosjanie we Wrocławiu, współpraca policji polskiej i rosyjskiej zaowocowała przekazaniem informacji o tożsamości agresywnych rosyjskich kiboli.

Przemarsz Rosjan przez Warszawę okazał się też zupełnie czymś innym, niż się spodziewano. Zdecydowana większość Rosjan nosiła na koszulkach dwugłowego orła, a symbole sowieckie były sporadyczne, co chyba ze smutkiem skonstatował Janusz Korwin-Mikke, który szykował się na nawracanie Rosjan na antybolszewizm. http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Kibic-ostro-do-Korwin-Mikkego-co-pan-pier,wid,14570525,wiadomosc.html?ticaid=1e9fa . Generalnie wydaje się, że politycy czy dziennikarze przypominający o rosyjskich krzywdach nam Polakom wyrządzonych nie trafiają na podatny grunt. I bardzo dobrze. Jeżeli czytam na jakimś forum, czy słyszę jakiegoś młodego człowieka (niestety starych też nie brakuje) wymądrzającego się na tematy historyczne przy okazji meczu piłkarskiego, to nie wiem, czy się śmiać czy płakać. Gramy w piłkę i lepszy zwyciężą, a każdy przecież chce żeby wygrała jego drużyna. To akurat jest pozytywne i bardzo patriotyczne, w dodatku buduje poczucie wspólnoty, na której brak tak ostatnio narzekał Rafał Ziemkiewicz.

Choć do tłumu niechętnie się przyłączam, to poczucie wspólnoty z Polakami mam dość silne, więc tak jak do tej pory zawsze na Mistrzostwa Świata, tak teraz w związku z obecnymi Mistrzostwami Europy, mecze oglądam, potrafię je skomentować (bo wiem na czym polega „spalony” ;) ) i kibicuję Polsce. Kiedy to szaleństwo się skończy, prawdopodobnie sport zwany piłką nożną przestanie mnie w ogóle zajmować. Na razie mamy chwile, kiedy ogarnęła nas kolejna patriotyczna „histeria”. Doskonale rozumiem tych, którzy oficjalnie deklarują desinteressement wobec Euro 2012. Rozumiem też pewną grupę intelektualistów z wiecznie skrzywionym uśmieszkiem politowania wobec wszelkich „histerii” narodowych. Ja uważam, że od czasu do czasu poczucie bycia razem dobrze nam robi. Tym razem na całe szczęście jest to okazja, która nie jest narodową tragedią. Wcale nie musimy tego wzmacniać brutalnymi atakami i chamstwem. Możemy się wznieść ponad takie zachowania i pokazać wyższość cywilizacyjną. Co do kiboli trzeba zachować zimną krew i trzeźwy osąd. Mamy profesjonalnie przeszkoloną policję, która nieźle daje sobie radę, ale przede wszystkim zdecydowana większość kibiców reprezentacji Polski z kibolstwem nie ma nic wspólnego. Niech tylko politycy i dziennikarze nie narzucają swojego dyskursu i będzie dobrze.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Profesor Balcerowicz jako autorytet od edukacji


Ostatnio znowu nauczyciele znaleźli się w centrum zainteresowania rządzących. Chodzi o to, że trzeba na kimś zaoszczędzić. Do 2015 roku nauczyciele mają nie dostawać podwyżek. Bezpośrednio mnie to nie dotyczy, bo od szeregu lat działam jako wolny strzelec, więc ile przepracuję, tyle zarobię, ale całe zjawisko jest o tyle ciekawe, że przy okazji wytacza się ciężkie działa argumentów. Okazuje się, że w takich sprawach, jak to, żeby komuś nie płacić, zawsze można liczyć na profesora Balcerowicza.

Niedawno dostałem wirtualnie „w pysk” od oszołoma, dla którego każde słowo profesora jest wyrocznią, a chodziło o jego opinię na temat roli związku zawodowego „Solidarność”. Ja, patrząc z boku, mam prawo obiektywnie stwierdzić, że „Solidarność” to po prostu związkowa przybudówka PiSu, co nie pozostawia żadnych wątpliwości (przypomnijmy sobie, że kiedyś to partie były politycznymi przybudówkami Związku, teraz jest dokładnie odwrotnie), ale profesorowi Balcerowiczowi tego prawa odmawiam, ponieważ jest reprezentantem kompletnie odmiennego punktu widzenia, niż związkowcy, więc jego krytyka nie jest żadną oceną eksperta, a po prostu połajanką ze strony politycznego i ideologicznego wroga.

W dzisiejszej „Rzeczypospolitej” profesor Balcerowicz wypowiedział się krytycznie o Karcie Nauczyciela, dzięki której nauczyciele dostają co roku podwyżki, które w żaden sposób nie przekładają się na jakość nauczania „naszych dzieci”, jak się profesor wyraził. I znowu wszystko z osobna się zgadza, ale osoba, która te opinie wypowiada, nie jest odpowiednia.
Sytuacja w polskich szkołach nie jest dobra. Z jednej strony z roku na rok następuje obniżanie wymagań wobec młodzieży, co o dziwo, nigdy nie spotyka się z wdzięcznością ze strony tej ostatniej, bo ci najlepsi czują się ogłupiani, a słabszym zawsze jest za dużo nauki, a z drugiej nauczyciele mają w porównaniu z innymi krajami mniejsze pensum tygodniowe i dłuższe wakacje letnie. W porównaniu z tymi krajami jednak nasi nauczyciele zarabiają mało. Nie w porównaniu z innymi grupami zawodowymi, ale na tle Europy. Że wszyscy zarabiają mniej? No tak i to jest m.in. problem profesora Balcerowicza i innych polskich polityków (tzw. liberałów), którzy za główny atut polskiej gospodarki uznali tanią siłę roboczą. Kiedy dwadzieścia lat temu słyszałem z ust profesora, czy polityków KLD opinie, że Polska musi wzmocnić swoją gospodarkę, a wtedy będzie można myśleć o podwyżkach płac, to święcie w to wierzyłem. Wszystko brzmiało tak logicznie i spójnie, że trzeba było być jakimś reprezentantem ciemnogrodu, żeby temu przeczyć. Tania siła robocza miała przyciągnąć kapitał, ten zaś miał u nas zbudować co najmniej drugie Chiny. Tymczasem prywatyzowano co się dało. Sama prywatyzacja to idea jak najbardziej słuszna, ale w Polsce wiele funkcjonujących przedsiębiorstw sprzedano tanio, a w kilku przypadkach tylko po to, żeby zostały przez nowych właścicieli zamknięte. No cóż – wolny rynek! „Solidarnościowcy” w 1980 chcieli katolickiego socjalizmu, a dostali znienawidzony kapitalizm. Kapitalizm do pewnego etapu przynosi fantastyczne rezultaty. Ludzie handlujący na łóżkach i w „szczękach” byli przykładem tego, że wolność działalności gospodarczej może wyzwolić ogromną energię. Rok po roku kolejne biurokratyczne przepisy pokazały, że wolność rynku jest wolnością dla największych rekinów.

Nie chcę tutaj powtarzać pisowskich mantr o uwłaszczonej nomenklaturze, bo choć jest w tym dużo prawdy, to do tej grupy dołączyły też inne, zupełnie nowe rekiny, które szybko się zorientowały, że najważniejsze to dobrze żyć z władzą. Każdą. Handlowa i przemysłowa drobnica ma swoją niszę i często stanowi zaplecze wyborcze partii nazywających się liberalnymi, ale też potrafi oberwać od „wielkich” (przykład – usunięcie KDT w Warszawie).

Gospodarka Polski od 20 lat jakoś nie może się rozwinąć na tyle, żeby skutki postępu zostały odczute przez wszystkich. No skądś się to społeczne niezadowolenie bierze. Profesor Balcerowicz zresztą celowo w latach 90. ubiegłego stulecie ten rozwój hamował, stosując politykę mrożenia gospodarki, no bo niby wiadomo, że jej przegrzanie prowadzi do krachów giełdowych i kryzysów. Tymczasem naszym głównym atutem, po 20 latach transformacji ustrojowej, jest tania siła robocza. Kto młody, silny i odważny nie chce tracić najlepszych lat na życie w kraju, gdzie od 20 lat (to jest całe pokolenie, do cholery!) mówi się ludziom, że trzeba zaciskać pasa i ciężko pracować, a wtedy … no kto wie, kto wie? … , ten się z naszego kraju wynosi tam, gdzie można jakoś żyć bez upokarzającego strachu o jutro.

Jeśli chodzi o pracowitość nauczycieli, to jest na nią sposób, a mianowicie godziwa stawka za godzinę i zapewnienie odpowiedniej liczby godzin. Jako ktoś, kto swego czasu pracował w prywatnych szkołach językowych, doskonale wiem, że jest możliwe, żeby nauczyciel z chęcią pracował i po 8 godzin dziennie (tutaj oczywiście dochodzi kwestia jakości pracy, więc tych, którzy „poganiają” nauczycieli „do roboty” ostrzegam, że zmęczony nauczyciel nie jest dobrym nauczycielem), gdyby konkretnie czuł, jakie korzyści uzyska za każdą dodatkową godzinę. Zapewniam, że to działa niezawodnie!

Co do jakości procesu dydaktycznego, to zaczyna się poważny problem, ponieważ te wszystkie kretyńskie testy, które nie tak dawno moi znajomi i nieznajomi tak ostro skrytykowali, to miała być właśnie ta metoda na zmierzenie efektywności pracy nauczyciela. Konia z rzędem temu, kto opracuje skuteczną metodę oceny pracy nauczyciela. Jak dotąd polityka stawiająca sobie ten szczytny cel dała wszechwładzę dyrektorom i wysokie dodatki motywacyjne nauczycielom im się podlizującym. Prawica chciała z kolei oddać władzę nad szkołą rodzicom, co również jest pomysłem poronionym, ponieważ rodzice, wcale niekoniecznie patologiczni, bo tacy to prawdziwa plaga, nie mają większego pojęcia o dydaktyce. Należałoby więc wypracować jakiś kompromis, ale kto miałby to zrobić? Profesor Balcerowicz pohukujący na kolejną grupę z wyżyn swojej wieży z kości słoniowej?

Jeżeli od 20 lat podstawą polityki państwa jest rozrost biurokracji, brak pracy nad efektywnością pracy, a przy tym zaciskanie pasa i stawianie na taniość siły roboczej, to nie można się dziwić, że nawet człowiek, którego niezaprzeczalną zasługą jest powstrzymanie hiperinflacji i wprowadzenie wymienialnej złotówki, nie cieszy się powszechnym autorytetem. Wielu ludzi profesora Balcerowicza bezpośrednio wini za swoją biedę i emigrację swoich dzieci. Ja jestem oczywiście ekonomicznym ignorantem, ale nie umiem z zaufaniem słuchać kogoś, kto od ponad 20 lat jedyną metodę, jaką zna na polepszenie kondycji naszej gospodarki jest oszczędzanie. Może za mało się interesowałem, ale nigdy nie słyszałem profesora Balcerowicza przedstawiającego jakiś plan prorozwojowy, czy inwestycyjny. On od 20 lat każe zaciskać pasa. Tym razem nauczycielom.