środa, 27 czerwca 2012

Z kraju, w którym ręce opadają (2)


Niemożność wydostania się z poczucia beznadziei bierze się między innymi ze strachu i brakiem umiejętności postawienia się osobowościom silnym a głupim. O ile w krajach o ustalonej demokracji ludzie mogą swoje życie organizować nieco inaczej, niż u nas, choć w rzeczywistości u nich również przywódcami nie zostają ci, co nadstawiają drugi policzek, to u nas często nie zachowujemy nawet pozorów cywilizacji. Daje się zauważyć, że dobre maniery w życiu publicznym pozostają w głębokiej pogardzie. Otwarte chamstwo uznawane jest za zjawisko bardzo pozytywne, ponieważ jest uważane za samą szczerość, czyli niby że przeciwieństwo obłudy. Tomasz Lis pisze lekko karcący, a w rzeczywistości laurkę do faceta, który sam siebie porównuje się do Gombrowicza będąc podwórkowym cwaniakiem. Człowiek grzeczny to fajtłapa, a cham wygarnia prawdę prosto w oczy i pobudza do myślenia. Takie jest mniej więcej przesłanie Tomasza Lisa. Wszyscy, kiedy tylko choćby na moment mamy okazję przyciągnąć uwagę publiczności stajemy się tricksterami. Tricksterzy mogą być odgrywać rolę pozytywną (jak Prometeusz), lub negatywną (jak skandynawski Loki). Wszyscy uważamy się za tricksterów pozytywnych, boskich błaznów piętnujących wady rodaków, a tak naprawdę jesteśmy w swojej masie żałosnymi dupkami niezdolnymi do zbudowania czegokolwiek. Polski trickster nie musi niczego budować, bo wydaje mu się, że spełnia pozytywną rolę, kiedy będzie wyśmiewał tych, którzy coś budować próbują. Gorzej, że w życiu publicznym tych ostatnich nie widać, bo tricksterstwo stało się normą.

To na razie tyle o najwyższych szczeblach życia politycznego i dziennikarskiego. Byłoby pięknie powiedzieć, że przywódców mamy byle jakich, ale niższe szczeble społeczeństwa są zdrowe i piękne. To kompletna bzdura. Wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z hierarchicznością, tam każda miernota, która miała na tyle determinacji, żeby się wspiąć na jakiś szczebel władzy, ale już nie na tyle, żeby w drodze samodoskonalenia dorosnąć to zajmowanej funkcji, pokazuje wszystkim dookoła swoją wyższość. Zgrzytamy zębami, ale nic nie robimy, bo tych miernot na średnich stanowiskach boimy się o wiele bardziej niż tych z Warszawy. To oni bowiem decydują o naszym być albo nie być. Mało kto się orientuje, że lokalne Napoleonki też żyją w ciągłym strachu, m.in. strachu przed ośmieszeniem. Mało kto ma tyle odwagi, żeby się zorganizować i lokalnemu Napoleonowi przeciwstawić. Kiedy to już się dzieje, wszyscy się dziwią, że poszło tak łatwo. Ale to jest temat na dłuższy wywód.

Opowiem Wam od kilku przypadkach, oczywiście bez nazw instytucji i nazwisk. Pewnego razu była sobie konferencja naukowa w pewnym kraju zachodnim. Oczywiście językiem prezentacji i dyskusji miał być angielski. Na atrakcyjny wyjazd zgłosiła się oczywiście również grupa polskich profesorów (tak, tak, nie doktorów, ale profesorów). Konferencyjnych gości jest wielu, więc przewidziano kilka sesji w mniejszych zespołach. Co robią polscy profesorowie? Organizują się w taki zespół właśnie i prowadzą swoją sesję we własnym gronie. Dlaczego? Bo językiem, w którym się czują najlepiej, jest polski. Proste.

Inna historia. Na pewnej uczelni pracuje sobie doktor. Ciągle coś pisze i publikuje, przy tym jeździ na wszystkie możliwe konferencje ze swojej dziedziny, które odbywają się po całym świecie. Dzięki temu nawiązuje całe mnóstwo kontaktów ze światowej sławy uczonymi. Koresponduje z nimi i jest w stanie ich ściągnąć na gościnne wykłady do swojej uczelni, co byłoby wielkim wydarzeniem, tudzież wspaniałą promocją tejże uczelni, której prestiż mógłby wzrosnąć. Przełożeni początkowo udają zachwyt, ale z dnia na dzień, kiedy sprawy zaczynają się precyzować i sławny zachodni profesor może lada tydzień naprawdę przyjechać, mnożą się przeszkody. W końcu młody doktor wirtualnie „świecąc oczami” całą sprawę odkręca. W czym problem? Jego przełożeni są po prostu przerażeni tym, jak wyglądałoby ich spotkanie z zachodnim uczonym. Język to pierwsza przeszkoda, ale od czego są młodzi, którzy świetnie znają angielski (też wcale nie wszyscy). Problem mógłby się zacząć, gdyby trzeba było porozmawiać o najnowszych trendach w ich dziedzinie badań, a oni przecież ostatnio badali cokolwiek, kiedy byli trochę młodsi. Kiedy tu się zajmować nauką, kiedy trzeba tę naukę organizować? Niektórym życie organizacyjne całkowicie przysłoniło wszystko inne, a do tego ta adrenalina, kiedy eliminuje się „wrogów” i nominuje „swoich”. Gdzie tu jakiś czas na badania?

Czy wszyscy tacy są? Na szczęście nie i naprawdę jest jeszcze z kim pogadać na uczelniach, ale wyżej opisana sytuacja nie została zmyślona.

Jeszcze inna historyjka. Związki zawodowe w Polsce to organizacje przedziwne. Ostry podział polityczny przechodzi na tej samej linii, co w roku 1980. Tymczasem rolą związków nie jest działalność polityczna ale zdobycie najlepszych warunków dla swoich członków. Na niskich szczeblach związkowcy z wrogich organizacji potrafią się jeszcze dogadać. Na najwyższych wcale, ale na średnich to jest dopiero „casino”, jak mawiają Włosi. Podobnie jak w polityce, tak samo w życiu związkowym obok prawdziwych i szczerze oddanych sprawie pracowników działaczy, plącze się całe mnóstwo tych, którym się znudziła praca zawodowa, a rola aktywistów bardzo im odpowiada.

Był czas, kiedy zwłaszcza „Solidarność” miała szerokie kontakty ze związkami z Zachodu. Wielu z nas z pewnością pamięta, że amerykańska federacja AFL/CIO wysyłała mnóstwo pieniędzy w latach 80. ubiegłego stulecia na działalność polskiego niezależnego związku. Jeszcze na początku lat 90. skorzystałem z wakacyjnego kursu języka angielskiego zorganizowanego przez „Solidarność” dla polskich nauczycieli. Ci co prawda w większości przysłali swoje dzieci, bo dorosłych było nas może pięcioro, ale to już inny problem. Amerykańscy nauczyciele ze stanu Nowy Jork byli równocześnie związkowcami i przy okazji opowiadali nam sporo ciekawych rzeczy o roli związków w USA, dzięki którym nauczyciele w stanach, gdzie są one silne zarabiali nieźle, a tam gdzie słabe, na poziomie minimum socjalnego. Ale znowu zboczyłem z tematu.

Nie wiem, czy po tym kursie regiony związku utrzymywały kontakty ze swoimi zachodnimi odpowiednikami. Tymczasem w krajach europejskich wśród tamtejszych związkowców „Solidarność” nadal jest legendą, zaś starzy działacze z sentymentem wspominają spontaniczną pomoc jaką organizowali dla Polaków. (Nie mówmy teraz o cynicznych działaniach CIA czy innych wywiadów, bo to osobny temat – nie wolno zapominać, że na Zachodzie były tysiące ludzi dobrej woli, którzy z Polską sympatyzowali i szczerze jej sprzyjali). To tyle tytułem wstępu.

Teraz wyobraźcie sobie działacza związkowego, człowieka wykształconego ze znajomością języków obcych, który często jeździ na zagraniczne delegacje. Tam przy okazji spotyka się również z działaczami tamtejszych związków zawodowych. Ponieważ tamci mają ogromne zaplecze materialne i organizacyjne, organizują międzynarodowe kongresy i spotkania. Ponieważ nie mają już bezpośrednich kontaktów z Polakami, korzystają z okazji, by je odnowić i zapraszają owego działacza wraz z jeszcze kilkoma osobami, które on sobie wybierze. Niestety działacz ów jest tylko związkowym szaraczkiem, więc pobudzony lojalnością bieży do przywódców regionu, żeby im zanieść zaproszenie od zagranicznych braci-związkowców. A tu… hmm, tego tam, panie święty… Tak, wspaniale… ale.. hmm. 

Wyjechać to może by się i chciało, ale jest problem jak tę akcję przedstawić reszcie kolegów. Przywódca chce pokazać inicjatywę jako swoją własną. Tak się jednak składa, ze jego zastępca i rywal zarazem również zgłasza do niej pretensję. Czyją więc zasługą będzie nawiązanie kontaktów z zagranicznymi braćmi-związkowcami? Oto rodzi się problem, który wkrótce urasta do zagadnienia zasadniczego. O tym, który faktycznie te kontakty nawiązał, nikt nie pamięta. Może i dobrze – bo to potrzebni chłopakowi potężni wrogowie?

Gdzie tkwi zasadniczy błąd, jaki popełniamy? Osobiście uważam, że z natury jesteśmy gatunkiem, który organizuje się wokół najsilniejszych osobników. No może nie fizycznie, ani też umysłowo, ale najodporniejszych psychicznie. Tak jest na całym świecie. My w Polsce jednak jesteśmy dziedzicami ogromnej spuścizny szlacheckiej i schizofrenii z nią związanej, ponieważ równocześnie głosimy egalitaryzm i hołdujemy wyraźnym hierarchiom. Dodajmy do tego kompleksy i strach przed śmiesznością, a będziemy mieli pełny obraz polskich „elit”. I nie jest tak, że w jednej organizacji zgromadziły się szuje z definicji, a innej ludzie średnio porządni, a w jeszcze innej same kryształy. Polak, kiedy osiąga jakikolwiek szczebel w hierarchii nawet najśmieszniejszej organizacji, traci kontakt z rzeczywistością. Dlatego przede wszystkim należy przeorać nasz głęboko zakorzeniony sposób myślenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz