środa, 20 czerwca 2012

Konferencja Żydzi Wschodniej Polski - impresja, czyli jeszcze raz o Biblii

Wybrałem się wczoraj na odczyt mojego kolegi, doktora Jacka Partyki, na temat poematu „Holocaust” Charlesa Reznikoffa. Jego wystąpienie miało miejsce w ramach I Międzynarodowej Konferencji Naukowej ŻYDZI WSCHODNIEJ POLSKI. KULTURA – TRADYCJA – PIŚMIENNICTWO.  Nie planowałem obecności na wszystkich sesjach, czego trochę żałuję, ale tutaj wychodzi moje podejście do mijanych plakatów – nawet jeśli gdzieś po drodze się zatrzymam i przeczytam, to idąc dalej coś innego pochłania mój RAM. O wiele lepiej dociera do mnie informacja przekazana przez kogoś znajomego i to najlepiej ustnie z odpowiednim ładunkiem emocjonalnym („wiesz, będzie bardzo ciekawa impreza....!”). Ponieważ jednak wiadomość o tej bardzo ciekawej konferencji dotarła do mnie dopiero przedwczoraj, wybrałem się jedynie na sesję, w której miał wystąpić mój kolega.

Docierając do czytelni Wszechnicy Podlaskiej o 16.05 obawiałem się, że jestem spóźniony na sesję, na którą chciałem dotrzeć, ale okazało się, że trafiłem na koniec (dość długi zresztą) dyskusji z sesji poprzedniej. Bardzo żałuję, że nie miałem okazji posłuchać wystąpień z tejże, ponieważ nie do końca mogłem się odnieść do wyjaśnień, jakich na koniec udzielali dr Andrzej P. Kluczyński (Chrześcijańska Akademia Teologiczna) i dr Maciej Tramer (Uniwersytet Śląski).

Ponieważ wszedłem w połowie wypowiedzi doktora Kluczyńskiego nie mogłem wiedzieć, na jakie pytanie odpowiadał. Tym bardziej nie znałem treści jego prezentacji. Z tego, co jednak się mogłem zorientować, warszawski teolog oburzał się na niski poziom wiedzy hebraistycznej biblistów katolickich, w tym brak znajomości języka, błędy w przekładach ksiąg Biblii hebrajskiej znanej w chrześcijaństwie jako Stary Testament. Już jako student historii (czyli te 25 lat temu) słyszałem wypowiedzi biblistów (w tym katolickich), że np. Biblia Tysiąclecia, jest Biblią „tysiaca błędów”. Nie mogę się jednak na ten temat wypowiadać, ponieważ hebrajskiego nie znam i żadną miarą nie jestem w stanie porównać jakości różnych przekładów.

Po skrytykowaniu biblistów katolickich a pochwaleniu polskich historyków zajmujących się starożytnym Bliskim Wschodem dr Kluczyński poszedł dalej, a mianowicie stwierdził (przynajmniej tak to odebrałem), że chrześcijanie (a może tylko katolicy) popełniają straszny błąd, nie biorąc pod uwagę odrębnego, żydowskiego charakteru Biblii hebrajskiej, a interpretują ją jedynie w kontekście jednego wydarzenia, a mianowicie śmierci Jezusa z Nazaretu. W tym miejscu podkreślił celowość użycia zwrotu „Jezus z Nazaretu” a nie „Jezus Chrystus”, bo trudno powiedzieć, czy Jezus był naprawdę tym samym „pomazańcem” ( hebr. Masziah, stąd nasze Mesjasz, przetłumaczone na grekę jako Christos), którego oczekiwali starożytni Żydzi.
Chyba się powstrzymałem od „rozdziawienia gęby” z wielkiego zdziwienia, ale chyba gdzieś wewnątrz tak właśnie zareagowałem. Oto bowiem teolog i egzegeta chrześcijański (o ile się dobrze zorientowałem) podważa podstawę odrębności chrześcijaństwa od judaizmu i bardzo się dziwi, że inni chrześcijanie tego nie robią!

Jako człowiek, który w hebrajskiego Boga nie wierzy, uważam, że generalnie teologia jest nauką pozbawioną przedmiotu badań. Niemniej od setek lat setki ludzi pisze tysiące tekstów na jego temat z różnych pozycji, które stają się potem zarzewiem poważnych konfliktów między ludźmi, a także przyczyną wewnętrznego rozdarcia u co wrażliwszych jednostek. Jeżeli są teksty, to jest i „nauka”. Jako człowiek przyglądający się takiemu problemowi z zewnątrz, mogę sobie pozwolić na uwagę, że przecież Biblia hebrajska (Stary Testament) tak naprawdę ma bardzo niewiele wspólnego z chrześcijańskim Nowym Testamentem, a wszelkie próby interpretacji wydarzeń związanych z Jezusem poprzez Stary Testament są zabiegiem wielce naciąganym. Kiedy jako dziecko czytałem fragmenty Starego Testamentu z Biblii Tysiąclecia, a równocześnie Opowieści biblijne Zenona Kosidowskiego (czołowego „misjonarza ateizmu” z czasów PRLu), hebrajski Bóg wcale nie wydawał mi się dobrotliwym i miłosiernym Ojcem z opowieści siostry katechetki. Już w liceum wpadły mi do ręki fragmenty (nie pamiętam już czy w „Znaku”, czy innym miesięczniku literackim) książki Artura Sandauera (Żyda i hebraisty!), Bóg, Szatan, Mesjasz i…, w której analizując odpowiednie części Biblii, nazywał Jahwe „złośliwym gnomem”. Wywołał tym zresztą wielkie oburzenie wśród chrześcijan wszelkich odmian oraz samych żydów (mam na myśli wyznawców judaizmu – stąd mała litera).

Oczywiście, człowiek który pozostaje pod wpływem tej czy innej religii, nie może sobie pozwolić na takie zdroworozsądkowe podejście, ponieważ dla kogoś takiego doskonałość Boga jest aksjomatem. Tymczasem wystarczy tylko na moment zapomnieć o konieczności padania na twarz przed bohaterem antologii hebrajskich tekstów zwanej Biblią, i przyjrzeć się opisywanym tam historiom z punktu widzenia zwykłego doświadczenia życiowego, a starotestamentowy Bóg faktycznie okaże się małostkowym plemiennym watażką, o byle co się obrażającym, domagającym się krwawych ofiar i surowo karzącym za brak posłuszeństwa. Wraz z rozwojem społeczeństwa izraelskiego, Bóg również się cywilizuje, na co zresztą wpływa szereg czynników, w tym wpływy teologii zagranicznych. Wiadomo przecież, że ogromną zmianę w podejściu do religii przyniosło przebywanie w tzw. niewoli babilońskiej.

To „nad rzekami Babilonu” z braku Świątyni, a więc miejsca, gdzie kapłani mogliby kontynuować przepisane rytuały, wykształciła się warstwa nauczycieli (rabbim), czy „uczonych w Piśmie”, którzy przejęli rolę przewodników duchowych lokalnych społeczności żydowskich. Po powrocie do Palestyny stanowili stronnictwo faryzeuszy, ludzi traktujących religię przede wszystkim jako przestrzeganie prawa, i to co do litery!

Jezus z Nazaretu był nauczycielem, który również objaśniał Pismo. Wchodził do synagogi, prosił o zwój, dostawał go, czytał fragment i go po swojemu objaśniał. W tym sensie był również uczonym w Piśmie i rabinem (zresztą tak go nazywali uczniowie – „rabbi”, czyli mistrzu, jak wyjaśniają ewangeliści). Jego nauka była jednak odmienna od faryzejskiej, ponieważ formalizmowi, który uważał z pusty i obłudny, przeciwstawiał podstawy etyki pojmowanej naturalnie i, zaryzykuję, że „zdroworozsądkowo”.

Po ostatecznym zburzeniu Świątyni kapłani stracili rację bytu, zaś funkcję depozytariuszy żydowskości przejęli faryzejscy rabini, którzy opracowali Talmud. Sekta nazarejczyków natomiast, której ewolucję możemy zaobserwować już przy lekturze Dziejów Apostolskich, po burzliwych dyskusjach a nawet schizmach, wyemancypowała się z judaizmu i stała się religią całkowicie odrębną.

Jedynymi Żydami (tym razem chodzi mi i o przedstawicieli narodu i religii) nierabinicznymi, a więc nie nawiązującymi do tradycji faryzejskiej, byli karaici (karaim), którzy w czasie, gdy żydzi talmudyczni skończyli z prozelityzmem i zaczęli się zamykać we własnym gronie, nawracali na judaizm inne ludy – stąd dzisiejsi Karaimi na Litwie to potomkowie ludu turkojęzycznego. Ale to tak na marginesie.

Rzecz w tym, że chrześcijaństwo posiada swoją definicję i jest religią od judaizmu zasadniczo odmienną. Kiedy jako nastolatek nagabywałem księży, żeby mi wyjaśnili ten obraz Boga ze Starego Testamentu, którego nijak nie da się powiązać z miłosiernym i wybaczającym Ojcem Jezusa, nieodmiennie mi odpowiadali, że Stary Testament musi być odczytywany tylko i wyłącznie w kontekście Nowego Testamentu, czyli musi być wpisany w szeroki kontekst boskiego planu zbawienia ludzkości poprzez śmierć Jezusa na krzyżu i jego zmartwychwstanie. Oczywiście odpowiedź ta mnie w ogóle nie usatysfakcjonowała, ponieważ potraktowałem ją jako, używając współczesnego kolokwializmu, „ściemę” i intelektualną bezradność wobec próby pogodzenia tak kompletnie odmiennych podejść do rzeczywistości (oraz przede wszystkim do nierzeczywistości). Sam „plan zbawienia”, to koncepcja, która jakoś do mnie nie trafiła, więc sobie po prostu tymi problemami przestałem zawracać głowę.

Tymczasem słyszę człowieka o wielkiej erudycji i, po spójności wypowiedzi sądząc, niezwykle inteligentnego, który porusza problemy, które dla mnie nie posiadają substancji. To jednak mogę przeboleć, bo jestem człowiekiem tolerancyjnym i nie przeszkadza mi to, że inni wierzą w coś, w co ja nie wierzę. Zgrzytem jest dla mnie zawsze uchybienie logice. Nie chodzi mi tutaj o jakieś ogólne zasady, które kazały mi przestać wierzyć w to, co głoszą religie, ale o logikę wewnętrzną w ramach świata, który mówca rzekomo reprezentuje. Chrześcijanie, w tym katolicy, przecież nie mogą interpretować Starego Testamentu inaczej, niż jako kontekstu do Nowego, ponieważ nie są żydami! Podstawą chrześcijaństwa jest Nowy Testament, który od Starego różni się zasadniczo. Ponieważ chrześcijaństwo mimo wszystko wywodzi się z tradycji mozaistycznej, Biblia hebrajska jest mu potrzebna do legitymizacji czy też ciągłości kontaktu z tym samym Bogiem, którego koncepcja wyewoluowała w myśli żydowskiej.

Oczywiście są Kościoły chrześcijańskie, zwłaszcza protestanckie, w tym amerykańskie ewangeliczne, o których dr Kluczyński wspominał jako filosemickich z nie do końca uczciwymi intencjami (ich przedstawiciele manifestują wielką miłość do Żydów i państwa Izrael, ale w celach instrumentalnych, ponieważ w Palestynie spodziewają się wkrótce Harmageddonu ), które Stary Testament traktują o wiele poważniej niż katolicy, ale nawet one nie robią tego w taki sposób, jak robią to żydzi.

Oburzenie doktora Kluczyńskiego doprawdy mnie dziwi. Mogę nie lubić tygrysa, bo zjada mi krowy, ale nie mogę mieć do niego pretensji, że nie jest wegetarianinem! Można chrześcijaństwu zarzucić wiele i można się z niego w związku z tym „wypisać”, ale nie można od niego samego wymagać, żeby się stało czymś diametralnie odmiennym. Gdyby chrześcijanie zrezygnowali z interpretacji Starego Testamentu (Biblii hebrajskiej) w kontekście ofiary Jezusa, jako Zbawiciela ludzkości i przez to jako Mesjasza (Chrystusa), straciliby zasadniczą część własnej definicji i de facto przestaliby być chrześcijanami. Chrześcijański teolog powinien to wiedzieć.

Ludzie wierzący, a przy tym myślący, z całą pewnością borykają się z całym szeregiem problemów związanych z rozdarciem między koniecznością wiary w baśnie a logiką i zdrowym rozsądkiem. Teologowie jednak, jako intelektualiści, mają ten dodatkowy problem, że znajdują się w pułapce słów i metafor, które ja np. mogę spokojnie odrzucić jako całość, ale oni muszą w nich tkwić i szukać rozwiązań. Ponieważ tych rozwiązań być nie może, gdyż wiele z tych koncepcji (a już przecież zwłaszcza teologicznych) jest wewnętrznie sprzecznych, mogą się zdarzyć takie toki myślenia, jaki usłyszałem z ust doktora Kluczyńskiego. Nie wierzę, żeby teolog mając materiał, jaki posiada, mógł dojść do jakichkolwiek rozwiązań, ale mógłby od czasu do czasu wrócić do podstaw logiki:

Jeżeli przyjmiemy następujące definicje

żydzi – ludzie, którzy nie uznają Jezusa z Nazaretu za Mesjasza
chrześcijanie – ludzie, którzy uznają Jezusa z Nazaretu za Mesjasza

nasuwa się wniosek, nawet bez formułowania jakichś tez:
żydzi to nie chrześcijanie, ergo chrześcijanie to nie żydzi

Wszelka ingerencja w ten porządek wymagałaby zmiany definicji, ale wtedy cała teologia chrześcijańska musiałaby lec w gruzach, na czym chrześcijańskiemu teologowi chyba zależeć nie powinno. Mam nadzieję, że po ukazaniu się tomu pokonferencyjnego będę miał okazję przeczytać artykuł doktora Kluczyńskiego i zrozumieć, jaki był punkt wyjścia do dyskusji, na której środek trafiłem wszedłszy do czytelni Wszechnicy Podlaskiej. 
CDN

2 komentarze:

  1. Stefanie, nie chodziło o to, żeby mylić xian z żydami, tylko o to, żeby nie przeinaczać tekstów staro- i nowo-testamentowych w celu udowodnienia wcześniej założonych idei. Pozdrawiam, aśka auron

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Joasiu, w tym wypadku to jedno I to samo. Wszystkie religie polegaja na naginaniu reczywistosci do zalozonych irracjonalnych najczesciej idei. Chrzescijanstwo polega na naciaganiu pod takie a nie inne idee I nie powinno nas specjalnie dziwic, ze one sa inne od zydowskich .

      Usuń