wtorek, 26 czerwca 2012

Z kraju, w którym ręce opadają...


Politycy chyba nigdzie na świecie nie maja dobrej prasy. Pod każdą szerokością geograficzną ludzie na nich narzekają i wzdychają z bezsilności. To jest chyba norma i trzeba się z tym pogodzić. Historia, jeśli nas czegoś uczy, to przede wszystkim tego, że stanu idealnego w polityce czy gospodarce nie było nigdy, bo nawet jeśli się pojawiły jego pozory, zaraz coś się zepsuło. Brutalna walka o władzę, zakulisowe machlojki i akty brutalnej przemocy towarzyszą ludzkości od jej zarania i właściwie powinniśmy się do tego stanu rzeczy przyzwyczaić, ale jakoś od tych kilku tysiącleci nie możemy. Cały czas mamy w głowie jakieś ideały, do których najchętniej byśmy dopasowali cały świat, a one zamiast się przybliżać, w najlepszym razie pozostają na swoich odległych pozycjach.

W Stanach ludzie narzekają na polityków. Nie do końca może wiedzą o co im samym chodzi z tym narzekaniem, ale suchej nitki na nich nie zostawiają. W Anglii wcale nie jest lepiej. Jeśli uda się temat skierować na politykę, co nie jest wcale takie łatwe, przede wszystkim usłyszy się krytykę klasy rządzącej. Chyba jednak w żadnym cywilizowanym kraju rozwiniętej Europy nie mamy aż tak dyszących ku sobie wzajemną nienawiścią „narodów”. Tak to chyba trzeba w końcu nazwać, ponieważ sposoby myślenia zwolenników partii rządzącej i głównej partii opozycyjnej są tak odmienne, że doprawdy trudno wykryć, że to przedstawiciele tej samej populacji znad Wisły.

Po Internecie krąży ostatnio tekst, w którym przyrównuje się warunki życia w Polsce i w krajach rozwiniętej Europy zachodniej, w który mówi się, że gdyby nasi zachodni przyjaciele zarabiali średnio tyle co my i mieli do czynienia z naszymi cenami, kraje te pogrążyłyby się w permanentnej wojnie domowej. Oczywiście trudno to zweryfikować, bo na Zachodzie nie było profesora Balcerowicza, który by wszystkim pozaciskał pasy i kazał pracować a nie pyskować. Cały tekst wieńczy apel do Polaków, żeby się obudzili. 



I do tej pory było wszystko pięknie, trudno się było nie zgodzić z treścią tego krótkiego tekstu, ale teraz właśnie… Budzimy się i co? Nasuwa się odpowiedź: głosujmy na partię patriotów i mocarstwowców, którzy z Polski uczynią kraj miodem i mlekiem płynącym, a z Polaków bogaczy i gospodarzy na swoim. Niestety nie mam krzty zaufania do PiS i prezesa Kaczyńskiego. Przede wszystkim dlatego, że jest to grupa ludzi tkwiąca mentalnie w całkowicie odmiennej epoce, i nie mam tu wcale na myśli tego, że oni głoszą patriotyzm i katolicyzm, tylko że głoszenie sloganów wydaje się im zastępować namacalne działania. Wczoraj np. mogliśmy się przekonać, czym chce nas w najbliższym czasie uraczyć PiS – najważniejsza sprawa do przecież delegalizacja metody in vitro, no bo przecież tyle płodów się marnuje, żeby mogło powstać jedno lub dwa życia. Nie chce mi się tutaj rozwodzić nad myśleniem, dla którego jedynym uzasadnieniem jest wiara w Boga, w którego inni wcale nie wierzą, więc dlaczego mieliby się podporządkować woli tych, którzy wierzą. Pomińmy to. W skrócie powiem tylko tyle, że dla PiS najważniejsze będą właśnie kwestie budowy kościołów, polowanie na układ (może i słuszne, ale jakże mało skuteczne), homilie na temat moralności w ustach polityków, być może już „tygodnice” katastrofy smoleńskiej, krzyże i wszystko to, co dla zmiany ekonomicznej sytuacji przeciętnego obywatela nie ma żadnego znaczenia.

Dwadzieścia lat w gospodarce to niemało. Właśnie w takim przeciągu czasu Hiszpania wydostała się z frankistowskiego ekonomicznego marazmu, a był to kraj o poziomie życia porównywalnym z gierkowską Polską. Wkrótce się rozwinął, a dzięki pieniądzom unijnym szereg zapyziałych prowincji zaczęło kwitnąć. Obecny kryzys to już inny temat. Nasz poziom życia od początku lat 90. się nie poprawił, poza pewną grupą, która się czasami wymądrza w Internecie. Władza w rękach PO, dla których profesor Balcerowicz, ekonomista o mentalności księgowego, jest nadal autorytetem nie wróży nam nic dobrego. Politycy PO są na najlepszej drodze do zburzenia ostatnich instytucji publicznych, które dawały obywatelowi złudzenie wspólnoty – służbę zdrowia i oświatę. Oszczędzać i ciąć to jedyna znana metoda, a równocześnie obserwujemy rozrost struktur biurokratycznych i wywalania publicznych pieniędzy w błoto. (Gdyby ktoś się naprawdę uważnie przyjrzał projektom unijnym, wiedziałby o czym mówię).

Nie obudzimy się i nie zaprotestujemy. Jeden raz się udało z ACTA, ale też wcale nie wiadomo na jak długo. Związki zawodowe są anachroniczne, a „Solidarność” to po prostu przedłużenie PiSu. Kiedy się przyjrzymy poszczególnym konkretnym ludziom na różnych szczeblach władz rozmaitych partii, może nam się zjeżyć włos na głowie, bo ma się wrażenie, jakby się słuchało ludzi niedorozwiniętych, albo takich, którzy nas mają za niedorozwiniętych. Czasami oba zjawiska występują równocześnie.

„Kogo wybieracie?”- pytają złośliwi. Tych, którzy się wystawiają. Polityka wymaga nieustannej postawy zaczepno-obronnej, więc nie jest to miejsce dla spokojnych obserwatorów rzeczywistości. Ponieważ, żeby w polityce przetrwać trzeba być największym twardzielem, niczym „ojciec chrzestny”, nie ma się co dziwić, że na czołowe pozycje wybijają się ludzie średnio inteligentni i oczytani, ale za to cwani i cyniczni.

Tragedia naszego kraju polega na tym, że takie zjawisko występuje nie tylko w świecie wielkiej polityki, ale dosłownie na każdym szczeblu organizacyjnym. Czy to z tej, czy z innej strony rządzi u nas „kierownik Grad”, którego postać pozwolę sobie przypomnieć (filmik ten zamieściłem dwa lata temu, a przecież obraz powstał w latach 70. ubiegłego stulecia i nic nie stracił na aktualności). 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz