piątek, 8 czerwca 2012

O tym, żeby swój trafił na swego, czyli... znowu o edukacji


„Kiedy uczeń jest gotowy, pojawia się mistrz”, mówi piękne chińskie przysłowie.  Przysłowia są podobno mądrością narodów, ale ja ze swoją postmodernistyczną przewrotnością (nie zdając sobie sprawy z postmodernistycznego jej charakteru) w młodości lubowałem się w dekonstrukcji takich „mądrości”, wyszukując przykłady z życia, kiedy przysłowia okazywały się bezużyteczne. Z wiekiem ten zapał mi przeszedł, choć do przysłów, jako „gotowców” zastępujących niektórym bieżące myślenie, nadal stosunek mam dość sceptyczny.

Z tym pojawianiem się mistrza, to oczywiście zwłaszcza u nas, wcale tak nie jest, bo po pierwsze prawdziwych mistrzów jak na lekarstwo, a jak się znajdą, to byle łachmyta na forum internetowym może ich bezkarnie sponiewierać; po drugie uczniowie praktycznie nigdy nie są gotowi, a znowu jeśli się jakiś pojawi, to może nigdy nie trafić na mistrza.

Legendy o mistrzach zen i uczniach pragnących pobierać u nich nauki pokazują jeden ważny element. Otóż to uczeń zabiega o naukę, a nie nauczyciel o ucznia. Jedno z takich podań opowiada o kandydacie na ucznia, który przez szereg dni i nocy stał przed domem mistrza, w spiekocie słońca i w ulewnych deszczach, a mistrz nadal nie otwierał. Kiedy kandydat postanowił w końcu dostać się do środka bez pozwolenia, otworzył drzwi i wetknął w nie swoją nogę. Mistrz natomiast drzwi z całej siły kopnął i to tak, że nieszczęsnemu chętnemu do nauki ową nogę złamał. Ból, jaki ten nagle odczuł sprawił, że doznał satori, czyli oświecenia, i gorąco mistrzowi podziękował za tę cenną naukę.

Istnieją szkoły i to nie tylko zen, polegające na nieustannym wystawianiu ucznia na stres. Jego przezwyciężanie doprowadza go na wyżyny mistrzostwa. Na takiego mistrza uczeń naprawdę musi być gotowy. Przykład, jaki przychodzi mi do głowy, to serialowy dr House, o którym można mówić różne rzeczy, ale na pewno nie to, że jest wielkim przyjacielem i opiekunem swoich podwładnych. Jest ich mistrzem, a nauka u niego jest bolesna i stresująca. Słabi muszą odpaść.

Obecnie praktycznie wszyscy dążymy do uniknięcia stresu, a w rezultacie pozbawiamy się możliwości nauki. Z drugiej strony doskonale wiemy, że stres może nas po prostu wykończyć, więc wystawianie się na niego jest hobby dla prawdziwych twardzieli. Czy istnieją bezstresowe metody nauczania? Tak w stu procentach bezstresowe to niekoniecznie, ale mniej stresujące z pewnością tak. Istnieją mistrzowie, którzy tak potrafią nauczany materiał rozłożyć na mniejsze porcje i tak je podać, że uczeń może nawet nie zdawać sobie sprawy, że już następuje proces dydaktyczny. Jednak tutaj z kolei uczniowie wychowani w kulturze, w której proces nauki zawiera w sobie duży element stresu, będą narzekać na brak konkretnych działań, ponieważ konkretne działania kojarzą im się właśnie ze stresem.

Do tego dochodzą kwestie osobowościowe. Są mistrzowie, których uczniowie kochają niczym idola muzyki pop, są też tacy, których szanują i na swój sposób kochają na zasadzie surowego rodzica. To oczywiście nie wyczerpuje całego wachlarza możliwych odniesień emocjonalnych uczniów wobec mistrzów. Podstawowy zaś problem polega na tym, że typów uczniów jest bodaj więcej niż typów mistrzów. Dlatego wcale nie jest pewne, że mistrz uwielbiany niczym gwiazda rocka, tak naprawdę dociera do wszystkich. „Surowy rodzic” może być skuteczny, ale ilu uczniów może przezywać paniczny strach przed każdym spotkaniem z nim. Strach może tak paraliżować, że może kompletnie zniweczyć proces przyswajania wiedzy. A jest szereg umiejętności, których nie można się uczyć w stresie. Uważam, że o ile stres pomaga w przyswojeniu wiadomości np. z 200 stron tekstu biologicznego w jeden dzień, to w żadnym wypadku nie przyspieszy umiejętności rozumienia tekstu słuchanego w języku obcym. Takie rzeczy trzeba trenować często i systematycznie, ale najlepiej we własnym tempie, w skupieniu ale bez stresu! To jest dopiero sztuka.

W spotkaniach człowieka z człowiekiem istnieje spory margines czynników, które są trudne do przewidzenia. Proste przejęzyczenie nauczyciela na pierwszych zajęciach,  jakiś element ubrania, czy tik nerwowy, może go pozbawić szacunku uczniów do samego końca kursu, a w związku z tym jego potencjał jako mistrza spada do zera, choć może być doskonały w swojej dziedzinie.

O braku zindywidualizowanego podejścia do ucznia zapisano już tony papieru, ale doskonale wiadomo, że przy dużych zespołach ludzkich, indywidualizacja nauczania jest technicznie niemożliwa. Nawet jednak przy grupie nielicznej nie jest to wcale łatwe, ponieważ uczymy pod pewien schemat, pod testy i pod egzaminy. Chciałoby się powiedzieć „pod rynek pracy”, ale tak w Polsce nie jest. Pytanie tylko, czy gdybyśmy uczyli właśnie pod potrzeby rynku pracy, proces nauczania byłby dla ucznia tak bardzo atrakcyjny. W tym wypadku mistrzem powinien zostać po prostu konkretny fachowiec z jakiejś konkretnej fabryki. Więc może powrócić do systemu terminowania u majstra? W wielu przypadkach to naprawdę nie byłoby głupie.

Kiedy pracowałem z prywatnej wyższej szkole o profilu pedagogicznym, w czasie jednej z przerw natknąłem się na kserokopię artykułu na temat koncepcji oświatowej Ivana Illicha, austriackiego myśliciela o poglądach klasyfikowanych jako anarchistyczne. Tak na marginesie – gdybym nie natknął się na tę kserówkę, niewykluczone, że nigdy w życiu bym o nim nie usłyszał. Żyjemy w czasach ogromnej liczby powstających nieustannie tekstów i nie jesteśmy w stanie nie tylko ich przeczytać, ale nawet usłyszeć o ich istnieniu. Wróćmy jednak do samej koncepcji Illicha. Otóż proponuje on (a raczej proponował, gdyż zmarł w 2002 r.) system, w którym ten, który wiedzy potrzebuje mógł szybko dotrzeć do tego, który ją posiada. Jako lewicowiec uważa, że społeczeństwo (ale kto konkretnie?) powinno zapewnić nieograniczone środki na ten cel, żeby wiedza była za darmo. Założenie jest proste i piękne, a oznaczałoby koniec totalitarnego systemu oświaty w postaci jarzma, w którym prowadzi się wszystkich do wodopoju i próbuje zmusić do picia. Wg Illicha ten, komu chce się pić sam będzie ochoczo biegł do źródełka i z niego pił. Trzeba tylko udostępnić kontakt z tym źródełkiem.

Jest to koncepcja tyleż prosta i genialna zarazem, co utopijna. Prosta i genialna dlatego, że przywraca podstawową definicję edukacji, którą jest „ten, który wie/umie więcej uczy tego, który wie/umie mniej”. W systemie totalitarnym, gdzie do jednej klasy może chodzić prawdziwy mózgowiec, grupa pozytywnych przeciętniaków z szansą na sukces, grupa negatywnych przeciętniaków ciążących ku klęsce i grupa ludzi z predyspozycjami do kilku bardzo prostych zajęć manualnych, może się zdarzyć, że taki mózgowiec może mieć wiedzę większą od nauczyciela w pewnych aspektach i musi wykonywać ćwiczenia przeznaczone dla przeciętniaków ze wskazaniem na ułatwienia dla grupy ostatniej, które jego akurat będą ogłupiać i uwsteczniać. W przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, gdzie ogólny poziom oświaty jest niski, ale za to geniuszy się wyłapuje i tworzy dla nich osobne programy, my po prostu takim ludziom pozwalamy się marnować i, co gorsza, gorzknieć. W tym momencie nauczyciel, któremu się ubzdurało, że jest wielkim mistrzem, może młodego geniusza zniszczyć w imię temperowania jego zarozumiałości i wymuszania szacunku dla siebie. Może się też zdarzyć, że inteligentny uczeń może zniszczyć nauczyciela, który skądinąd dobrze wypełnia swoje obowiązki wobec uczniów przeciętnych i słabych. Dlatego tak ważne jest żeby uczeń spotkał „swojego” mistrza. 

W dzisiejszych czasach to nigdzie nie jest łatwe. Na całym świecie, mimo szeregu różnic technicznych, szkoły są elementem państwowego totalitaryzmu, niezależnie od ustroju państwowego. Nie umiem tego systemu do końca potępić, ponieważ oświata mimo wszystko spełnia, czy też powinna spełniać rolę budującą wspólnotę. Niemniej próba stworzenia systemu, w którym właściwe osoby znajdowałyby się we właściwym miejscu i o właściwej porze spotykając się ku obopólnej korzyści, jest chyba warta wysiłku organizacyjnego czy wręcz ustrojowego.

Podobnie jest w odbiorze wszelkiej sztuki, ale o tym w następnym wpisie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz