wtorek, 21 czerwca 2011

Kłopot z geniuszami

Kilka tygodni temu, anonimowa studentka napisała w komentarzu do mojego wpisu o swoim koledze, wybitnie uzdolnionym matematycznie młodym człowieku, z którego talentem nikt nic nie robi. Młody geniusz studiuje w Warszawie, a ponieważ wszyscy poznali się na jego talencie, jego „studiowanie” sprowadza się do tego, że przyjeżdża tylko na egzaminy. Na dobrą sprawę ma pół roku wakacji, sesję i kolejne pół roku wakacji.

Kiedy się słyszy o takich przypadkach, nie wiadomo czy wyć z rozpaczy, czy szykować krwawą rewolucję. Oto uczeni, elita matematyki polskiej, tak naprawdę nie wie, co zrobić z młodym talentem. Talentem daleko ponadprzeciętnym, czyli nie takim, który po prostu chwyta w lot, to co mu uczelnia przekazuje, ale takim, który to wszystko już umie i chciałby się rozwijać.

Jest kilka punktów, które należałoby tutaj poruszyć. Po pierwsze, kiedy napisałem „uczeni, elita” itd., było w tym nieco ironii. Cały problem bowiem tkwi w tym, że polskie uczelnie (mam nadzieję, że nie wszystkie, ale wydaje się, że ogromna większość) mają naprawdę niewiele wspólnego z miejscem, gdzie rozwija się nauka. Są to po prostu ogromne szkoły, z naciskiem na proces dydaktyczny dla średnio uzdolnionych i prawie w ogóle nie zainteresowanych przedmiotem młodych ludzi, którzy generalnie nie wiedzą jeszcze czego chcą. Z takimi ludźmi jest oczywiście ciężko, pracownicy uczelni lubią sobie na nich ponarzekać, ale tak naprawdę tylko z takimi nauczyli się pracować. Można na nich czasami huknąć, postawić nawet dwóję (byle nie za dużo, bo przecież w kolejnym roku trzeba kogoś uczyć), ale generalnie o ile nie są bezczelni, praca z nimi nie przyprawia o ból głowy, o ile wykładowca przyjmie odpowiednią postawę.

Tymczasem nagle może pojawić się ktoś wybitny. Ktoś o bardzo uporządkowanym sposobie myślenia, o ogromnej wiedzy i jeszcze większym talencie do przyswajania kolejnych wiadomości i rozwijania kolejnych umiejętności. W takiej sytuacji typowy dydaktyk z takiej czy innej uczelni może wręcz wpaść w panikę. Młody „mądrala” nudzi się na zajęciach, a czasem może nawet i „zagiąć” prowadzącego. Co robić w takiej sytuacji? Oczywiście najlepszą metodą jest pozbycie się kłopotliwego studenta z zajęć przy pomocy pochlebstwa i dotarcia do ekonomicznej części jego natury. Skoro wszystko umie, to z góry mu się obiecuje piątkę z zaliczenia. Żeby wszystko było w porządku, niech przyjdzie tylko na egzamin, który przecież będzie dla niego formalnością, a na zajęcia niech już nie przychodzi.

Generalnie z punktu widzenia dydaktycznego, zwłaszcza w odniesieniu do innych studentów, dla których te zajęcia są i tak czarną magią, takie rozwiązanie jest dobre. Taki geniusz na zajęciach dla studentów przeciętnych sam by się nie tylko nudził, albo złośliwie poprawiał wykładowcę, ale również wpędzałby w kompleksy kolegów. Innymi słowy „zawyżałby poziom”, co mogłoby skutkować ucieczką innych studentów (i ich ewentualnego czesnego, jeżeli to uczelnia z czesnego się utrzymująca).

Kiedy uczelnie były jeszcze uczelniami (proponuję poczytać biografie wybitnych uczonych z XIX wieku, albo, jeśli ktoś woli powieści, „Frankensteina” Mary Shelley), przychodził tam człowiek nie tylko głodny wiedzy i spragniony kontaktu z wybitnymi uczonymi pozostającymi w awangardzie swoich dziedzin nauki, ale gotów rozwijać własne koncepcje, czyli po prostu do tego grona uczonych dołączyć. Uczelnia to było miejsce, gdzie wybitny uczony spotykając wybitnego studenta, a przy tym ten student przypadł mu do gustu (no niestety ten czynnik czysto ludzki, a zupełnie pozanaukowy zawsze istniał), zapraszał go do współpracy. Godzinami z nim dyskutował, podsuwał książki do przestudiowania, albo pomagał w sformułowaniu tezy. Jeśli mistrz i uczeń zajmowali się naukami empirycznymi, to całe godziny spędzali razem w laboratorium.

W dzisiejszych zbiurokratyzowanych czasach mało kto się zastanawia, co oznacza słowo „asystent”. Nie tylko studenci, ale jak podejrzewam, wielu profesorów prawdopodobnie uważa, że jest to po prostu najniższy stopień służbowy nauczyciela akademickiego. A przecież wiemy, że to słowo w kontekście pozaakademickim znaczy po prostu „pomocnik”. W prawdziwych uczelniach profesor sam sobie dobierał pomocników. Asystentem wybitnego mistrza mógł być nie tylko ktoś, kto już osiągnął tytuł magistra, ale nawet student drugiego roku, a jeżeli trafił się geniusz, to i pierwszego. Asystentowi niekoniecznie zlecano zajęcia dydaktyczne. Był po prostu pomocnikiem profesora, a równocześnie jego wybitnym studentem.

W dzisiejszych uczelniach polskich, gdzie każdy szczegół ich funkcjonowania jest zdeterminowany setkami przepisów opracowanych przez armię stołecznych biurokratów, nie ma takiej ścieżki, która pokazałaby wykładowcy, co robić z ponadprzeciętną jednostką. Logika podpowiada: naukowcy powinni dopuścić go do kompanii i zacząć traktować jak młodszego kolegę. Tak się jednak nie dzieje. Powody mogą być różne, ale prawdopodobnie występuje ich kombinacja.

Istnieją środowiska, które tak w ogóle  niechętnie dopuszczają „człowieka nowego” do kompanii. To raz.
Istnieją środowiska, które nowych ludzi się boją, ponieważ ci mogliby odkryć, że ich owo środowisko nie jest tak wybitne, za jakie chce uchodzić. To dwa.
Istnieją środowiska uczelniane, które oprócz działalności dydaktycznej, nie prowadzą praktycznie żadnych badań, więc nie ma do czego dopuszczać młodego geniusza. To trzy.
Po czwarte, nie ma prawa, które pozwalałoby asystentem uczynić człowieka bez tytułu magistra (chyba, że się mylę, więc proszę o merytoryczną korektę).
Po piąte, być może nie ma takiego mistrza, który czułby się na siłach zająć się młodym geniuszem.
Po szóste, o wiele bardziej prawdopodobne, nie ma takiego mistrza, któremu chciałoby się zająć młodym geniuszem.

Po wielu latach od znajomych, już po moich studiach historycznych, którzy lepiej poznali kulisy pracy mojej Alma Mater, dowiedziałem się dlaczego najlepszy student z mojego roku nie został asystentem. Był to człowiek, który nie tylko miał opanowany cały materiał wymagany przez wykładowców, ale który bez trudu uczył się obcych języków i w tych obcych językach czytał dzieła i źródła historyczne. Kilku moich kolegów i koleżanek zostało na uczelni. Niektórzy są już profesorami po habilitacji. Mam wobec nich duży szacunek, ale obiektywnie należy stwierdzić, że kolega, o którym mowa, przewyższał ich wszystkich wiedzą, swobodą w formułowaniu logicznych wniosków, nie wspominając o znajomości języków obcych.
Nie został asystentem u promotora swojej pracy magisterskiej, ponieważ ów uczony (wszyscy podziwialiśmy jego wykłady), jak mówią moi znajomi, bał się mieć u swojego boku kogoś, kto mógłby wkrótce przyćmić jego popularność. Może to tylko plotki, ale w takim razie nie ma żadnego wytłumaczenia dla faktu, że temu koledze nie zaproponowano pracy na uczelni.

Kiedy się słyszy o studentach Politechniki Białostockiej, których kosmiczny pojazd zyskał uznanie amerykańskich środowisk naukowych, jakaś iskierka nadziei zaczyna się w człowieku tlić. Nasi studenci wygrywają międzynarodowe konkursy informatyczne. To też cieszy. Pytanie brzmi – co dalej? Kto w Polsce zrobi z nich użytek? Obawiam się, że ci najwybitniejsi zostaną wypchnięci za granicę. Przy pierwszej lepszej okazji, kiedy obca uczelnia zaoferuje im stypendium a potem pracę, prawdopodobnie z tego skorzystają, czemu trudno się dziwić. Korporacje dydaktyków, jakimi są obecne polskie uczelnie, odetchną z ulgą, bo oto nie trzeba będzie sobie łamać głowy, co robić z młodym mądralą.

5 komentarzy:

  1. O przepraszam, z najnowszych doniesień wynika, iż wspomniany kolega-matematyk prowadzi (przypuszczam, że charytatywnie) koło informatyczne w jednym z białostockich liceów. Jakiż go zaszczyt kopnął ;).

    W tym całym galimatiasie i bronieniu swojej pozycji "najmądrzejszego" zaciera się w zawrotnym tempie przepiękna sztuka nauki dla nauki. Ba, znika nawet nauka dla prestiżu. Trudno więc zgodzić się z teorią, iż student wybitny jest zaniedbywany. Owszem, są jednostki genialne, które potrzebują troski, ale jest ich żałośnie mało. Boleśnie też kaleczy się określenie "humanista". Tak szczerze, ilu mamy studentów wszechstronnych? Ile osób, które trafiają na studia mają hobby wykraczające poza ramy "życia studenckiego" lub kierunku studiów, zakładając naturalnie, że to co studiuje w ogóle człowieka interesuje, a z tym bywa różnie. Szkoda "mądrych", którzy nie mają szans rozwoju, ani zdobycia pozycji przed otrzymaniem dyplomu, ale jak można spokojnie zająć się "lepszymi", skoro ci przeciętni nie posiadają wiedzy elementarnej o świecie. Mądrze mówił ten, kto stwierdził, iż tworzy się coraz to bardziej szczegółowe kierunki i w konsekwencji mnożą się specjaliści, których wiedza nie wykracza poza treść paru pozycji książkowych. Ponadto, co za upadek społeczeństwa, kiedy nie tępi się studentów, którzy nie potrafią wymienić jednego chociaż klasyka muzyki, czy też nie odróżniają katedry Notre Dame od katedry Św. Pawła. Na Boga, nawet Disney wyprodukował bajkę o tej pierwszej, miejcie litość. Konkludując, jak można promować kogoś rzekomo bardziej uzdolnionego, skoro na studia przyjmowane są osoby, które nie powinny być nawet absolwentami gimnazjum.

    Przepraszam za odejście od tematu, ale w tej kwestii często nerw mnie szarpie.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie problem m.in. wynika z tego, że nastąpiło jakieś tragiczne przedefiniowanie podstawowych pojęć. Wyższa uczelnia to szkoła zawodowa dla młodych ludzi, którzy nie mają o niczym pojęcia. Oczywiście, że ci zdolni nie trafiają się często - nigdy zresztą się nie trafiali - ale tym bardziej powinna istnieć jakaś ścieżka promocji tego, co dobre! Szczerze mówiąc w ogóle nie znam tego matematyka. Podałem go jako przykład za sprawą anonimowego wpisu pod jednym z moich starszych wpisów.

    To, że ktoś pomylił katedrę Notre Dame z katedrą św. Pawła, to oczywiście błąd. Co jednak począć, jeśli na polecenie "wymień trzy miejsca w Wielkiej Brytanii, które warto odwiedzić" (jedno z pytań "wyciągających", na które każdy powinien odpowiedzieć") otrzymuję odpowiedź "Cathedral of Notherdame"? (sic!) Żeby nie było wątpliwości, dodane jest również wyjaśnienie dlaczego jest to miejsce warte zobaczenia: "because when I was young I love music about it - 'Dzwonnik z Notherdame'". Gdybym nie był krótko ostrzyżony prawdopodobnie wyrwałbym sobie kilka garści włosów z głowy!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jedna ze studentek, która postanowiła pisać pracę mgr na temat Virginii Woolf oświadczyła mi, że to dlatego, że słyszała, że książka "Godziny" napisana przez tę autorkę jest bardzo dobra. Inna powiedziała, że pracę ma już prawie gotową - musi tylko poszukać bibliografii. Jeszcze inna wkleiła 17-stronicowy artykuł z netu jako główną część rozdziału i była bardzo rozczarowana, gdy stanowczo odmówiłam zaakceptowania pracy. Wiem też, że są tacy, którzy takie rzeczy akceptują (jak się ma 50-60 magistrantów nie da się tego wszystkiego sprawdzić i ogarnąć). Z drugiej strony uczelnia płaci za "obronionego magistranta", a nie za prowadzone seminarium. Może to ja jestem reliktem skoro tego wszystkiego nie potrafię zaakceptować? Może nie ma już odwrotu?

    OdpowiedzUsuń
  4. Cześć Stefan ,
    kolega o którego chodzi pracuje teraz w fabryce, przy maszynie, temat na dłuższą rozmowę.

    WF

    OdpowiedzUsuń
  5. Cześć Wojtek,
    to się po prostu w głowie nie mieści. To jest po prostu zbrodnia. Za długo jednak żyjemy, żeby nas takie rzeczy dziwiły... Cholerna szkoda!

    OdpowiedzUsuń