czwartek, 9 czerwca 2011

O przyszłości tożsamości w Polsce słów kilka (2)

Nie chodzi o to, żeby straszyć społeczeństwo, albo żeby je nastawiać ksenofobicznie i rasistowsko. Jeżeli będziemy potrzebowali ludzi, którzy będą u nas pracować, to w naszym własnym interesie będzie ich sprowadzić. Rzecz jednak w tym, że ludzie przybywający jako jednostki inaczej się zachowują, niż tacy, którzy przybywają jako zorganizowane grupy etniczno-religijno-kulturowe. Lojalność wobec kraju pochodzenia, lub choćby lojalność wobec własnej grupy, która może stanąć w sprzeczności z interesem społeczeństwa-gospodarza, to kwestia poważna i kraje bogatego Zachodu jakoś muszą sobie z tym radzić. Polska była krajem wielonarodowościowym i nie najgorzej sobie z taką sytuacją radziła, choć z drugiej strony wcale też nie tak świetnie, jak piszą o tym uproszczone podręczniki szkolne.

Niemniej obecnie nie jesteśmy w ogóle przygotowani na politykę przyjmowania imigrantów. Nie oszukujmy się, „obcy” to ktoś, kogo niedawno nie znaliśmy, a teraz przyszedł, zamieszkał obok nas i obok nas pracuje, a my i tak nie umiemy go zaakceptować. Niestety żadne władze w żadnym kraju na świecie nie mają takiego autorytetu, żeby po prostu nakazać miłość bliźniego, a obywatele się temu podporządkują. Francuzi czy Anglicy mogą oczywiście pozować na bardzo otwartych i tolerancyjnych, ale na poziomie najniższym, czyli kontaktów osobistych (a nie instytucjonalnych), niechęć do „obcych” może się objawić choćby tym, że tego pana/tej pani nie zatrudnię, albo nie wynajmę mu/jej mieszkania w moim domu. Na domiar złego niechęć do „obcego” wcale nie jest jednostronna. Przybysze z innych krajów kurczowo trzymając się razem mają wrażenie, że oto muszą się bronić przed wrogim światem gospodarzy. Co więcej, odczuwają potrzebę obrony własnej grupy przed inną grupą imigrantów.

W Polsce nie żyje się łatwo, bo jak już wspomniałem, natura ludzka nie znosi pustki i jeżeli nie mamy „obcego” to okrzykniemy nim nawet najbliższego sąsiada. Kiedy pojawią się cudzoziemcy, mózgi tropicieli „obcych” będą mogły już odpocząć, bo oto będą „prawdziwi obcy” i na nich będzie można zwalać winę na wszelkie zło, jakie nas spotyka. Jeżeli w dodatku pojawią się przypadki, które taką postawę będą mogły usprawiedliwić (np. przestępczość ludzi o innym kolorze skóry), do zwykłego polskiego piekiełka dojdzie piekło międzynarodowe.

Zastrzegam jednak, że w żadnym wypadku nie jest moim celem podżeganie do nienawiści wobec obcych. Wręcz przeciwnie. Polskość w Pierwszej Rzeczypospolitej była na tyle atrakcyjna, że np. przyciągała do siebie niemieckie mieszczaństwo. Tuż przed rozbiorami mieszczanie o niemieckich nazwiskach stanowili jeden z najbardziej patriotycznych grup społecznych. Lipkowie, czyli Tatarzy litewscy, którzy po zdradzie na rzecz sułtana, zostali przez Jana Sobieskiego z powrotem przeciągnięci na polską stronę, od tej pory byli lojalnymi polskimi patriotami. Myślę, że świetnie wkomponowali się w polskie społeczeństwo Grecy – potomkowie komunistów, którzy uciekli przed reżimem „czarnych pułkowników”.

Tak czy inaczej, jeżeli nie chcemy w naturalny sposób zaniknąć (czyli powoli zniknąć), będziemy musieli przekonać „obcych” do projektu pt. Polska. Projekt ten ma to do siebie, że dla każdego może znaczyć coś  innego, a przy tym główne koncepcje w przeciągu ponad tysiąca lat się zmieniały. Niemniej chcemy, żeby ten projekt trwał i się rozwijał. To nie są tematy na burzliwe i pełne agresji kłótnie polityczne, bo te tylko nas antagonizują i nie prowadzą do żadnych rozwiązań. To są tematy do poważnej dyskusji, która powinna być twarda i pozbawiona sentymentów, ale równocześnie rzeczowa i nacechowana dobrą wolą, tzn. na znalezienie dobrego rozwiązania. W takiej rozmowie trzeba spokojnie brać pod uwagę wszystkie argumenty i nie wolno nikomu zamykać ust w imię poprawności politycznej. Poprawność polityczna, choć z jednej strony stawia sobie szlachetny cel wyeliminowania zła poprzez wyeliminowanie go z języka, to jednak w prawdziwym dochodzeniu do realnych rozwiązań przeszkadza. Oto bowiem w publicznej debacie nie krytykuje się jakiejś grupy społecznej, no bo przecież "język nienawiści" itd., ale potem nie wiadomo skąd i dlaczego okazuje się, że ta grupa jednak jest znienawidzona. Gdyby pewne problemy zostały odpowiednio wcześniej wyartykułowane, być może można byłoby dojść do jakichś konstruktywnych wniosków. Przy stosowaniu poprawności politycznej, problem jest "zaklinany", albo, używając innej metafory, "zamiatany pod dywan". 

Nie można też takiego tematu lekceważyć i odkładać na później, bo imigranci wcześniej czy później przybędą różnymi kanałami. Jeżeli pracodawca nie będzie mógł znaleźć pracowników w kraju, to ich sobie sprowadzi z zagranicy, załatwi im noclegi, a z czasem może i obywatelstwo. Rząd czy to taki czy inny, jeżeli będzie mu zależało na wpływach z podatków, będzie takie rzeczy akceptował. Kwestia, która się pojawia, to jaka jest wizja Polski za 30 lat? Czy ktoś chce o takiej wizji rozmawiać? Czy jest z kim? W systemie, gdzie myśl polityka partyjnego sięga czterech lat do przodu, a wyjątkowo ośmiu (dwie kadencje Sejmu), wydaje się to mało prawdopodobne. Być może istnieją już think-tanki, które o takiej przyszłości myślą, ale pytanie brzmi: jaka jest siła przebicia ich myśli.

Zostawienie tego tematu spontanicznemu rozwojowi wypadków nie jest najlepszym pomysłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz