czwartek, 2 czerwca 2011

Autonomia uczącego się, czyli wiedza a wykształcenie (2)

W starożytnym Egipcie wiedzę posiadali kapłani i strzegli jej jak źrenicy oka. Średniowiecznym mnichom również specjalnie nie zależało, żeby oświecać lud boży. Dopiero wiek osiemnasty przynosi pewne koncepcje pedagogiczne, świadomość tego, że dobrze kiedy ludzie umieją czytać i pisać itd. Nie było to zresztą wcale powszechne. Niewątpliwie wiedza jeszcze długo była pojmowana jako atrybut władzy, stąd arystokracja, zwłaszcza w Europie Środkowej i Wschodniej utrzymuje swoich chłopów w ciemnocie, bo przecież gdyby wszyscy byli wykształceni, to kto by chodził „na pańskie”? Pod koniec XIX wieku pewna grupa polskiej szlachty dochodzi do odkrycia, że bez wciągnięcia chłopów w polskość, nie może być mowy o odrodzeniu niepodległego kraju, stąd „praca u podstaw” i szlachetne damy uczące czytać i pisać chłopskie dzieci, tudzież „Pan Tadeusz”, który „zbłądził pod strzechy”.
Wracając jednak do błędu w rozumowaniu Keira Hardie’go, to problem o ile dostęp do oświaty na poziomie podstawowym wg mnie nie powinien podlegać dyskusji, to szkoły mieniące się średnimi i wyższymi powinny kierować się bardziej selektywnym podejściem. Istnieje bowiem kilka czynników, które sprawiają, że powszechna darmowa oświata prowadzi do drastycznego obniżenia jej poziomu, a przez to de facto nie tylko nie udostępnia, ale wręcz hamuje dostęp do wiedzy, a wiedza (i umiejętności) to prawdziwa wartość, podczas gdy sama „oświata” to abstrakcyjny termin obejmujący przede wszystkim nauczycieli, którym organizuje źródło utrzymania.
Od czasu do czasu moje koleżanki, które są specjalistkami od metodyki nauczania języka angielskiego, epatują nas „rewelacjami” o autonomii ucznia. Mówią to często takim tonem, jakby odkrywały przed nami jakąś prawdę dotychczas pilnie strzeżoną, a chodzi po prostu o to, że dojrzały uczeń ma w sobie wyrobić taką samoświadomość swoich potrzeb dotyczących nabywanej wiedzy, żeby nie czekał na nauczyciela aż ten mu nakaże przyswoić sobie daną partię materiału, ale sam ten materiał opanowuje, a nauczyciela traktuje albo jako kolejne źródło wiedzy (obok książek, Internetu i In.), albo jako bardziej doświadczonego partnera do uczonej dyskusji. Nauczyciel uczniowi o poczuciu autonomii nie musi organizować roboty, bo tenże uczeń sam wie, czego chce.
„Rewelacje” na temat autonomii w nauczaniu śmieszą mnie niepomiernie, ale nie dlatego, że jestem jej przeciwny, bo jest wręcz odwrotnie, tylko że uważam, iż ostatnie przejawy autonomii uczących się, zamordowano w ostatnich dwudziestu latach poprzez powszechny dostęp do szkolnictwa licealnego. Ja sam należałem do pokolenia, o którym starsi mówili, że „was to się prowadza za rączkę”. Niemniej doskonale pamiętam, że w I klasie liceum nasza polonistka nie dyktowała nam żadnych notatek, natomiast skrupulatnie sprawdzała, czy je sporządzamy! Jaki to ma związek z lansowaną (teoretycznie) autonomią w nauczaniu? Otóż taki, że żeby samemu zdobywać wiedzę, trzeba umieć to zrobić. Trzeba wiedzieć jak np. przeczytać książkę i wyłapać z niej rzeczy najistotniejsze, a w dodatku efektywnie je wynotować. Trzeba wiedzieć, jak w materiale, który przeczytaliśmy, bądź usłyszeliśmy, znaleźć problem, odkryć go, a czasami wręcz go stworzyć, i to tak, żeby umieć go potem ciekawie zaprezentować. Jedną z najlepszych metod budowania technicznej strony autonomii ucznia/studenta, jest postawienie go w sytuacji stresowej. Nie ma innej metody – płyniesz, albo toniesz. Oczywiście jak zaczynasz tonąć, to nauczyciel powinien cię uratować, ale błędem jest ochrona ucznia przed stresem za wszelką cenę.
Mój ojciec, który chodził do szkoły podstawowej w latach 40. XX wieku, miał nauczycielkę j. polskiego, pochodzącą z Poznania (zaraz napiszę dlaczego to ważne), która zasiewała wśród tego powojennego pokolenia prawie panikę, ale która skutecznie je nauczyła tego, co zamierzała. Kiedy ojciec poszedł do technikum leśnego, od pierwszych lekcji nie miał żadnych problemów z robieniem notatek z lekcji (wszystkich lekcji, bo tam nikt niczego nie dyktował!). Widząc swoich kolegów mających z tym problemy, a dodajmy do tego, że był to czas, kiedy nie wszystkie podręczniki były dostępne, docenił swoją nauczycielkę z „powszechniaka”, jak wtedy mówiono na podstawówkę. Pochodzenie pani Konc (Koncówny, jak mawia ojciec) jest o tyle ważne, że należała ona do grupy poznańskich pedagogów, którzy już przed II wojną światową stanowczo sprzeciwiali się karom cielesnym wobec dzieci. Mimo to, że nie uciekała się do przemocy fizycznej w dyscyplinowaniu uczniów, z dyscypliną nie miała żadnych problemów. A najważniejsze, że przez swój apodyktyczny styl na pewnym etapie, przygotowała swoich podopiecznych do samodzielności na etapie późniejszym!
cdn.

3 komentarze:

  1. Z zainteresowaniem czytam ten "mini cykl" twoich tekstów o wiedzy i edukacji i odniosę się do autonomii.

    Co roku, proszę studentów o napisanie krótkich mini-ankiet, co im się podobało na zajęciach, co nie, co można by zmienić. Ostatnio, ze zdumieniem odkryłam, że to, czego wielu z nich(z roku na rok coraz więcej) chciałoby ode mnie "więcej notatek", niektórzy piszą wręcz, że "najważniejsze rzeczy trzeba podyktować, gdyż to ułatwia uczenie". Na studiach. Moje zajęcia opierają się raczej na mniej lub bardziej sterowanej dyskusji, mającej na celu dojście do jakichś wniosków. Wnioski te zawsze podkreślam, i wydawało mi się, że nie umykają. Otóż, umykają. Smutne to.

    Co do stawiania w sytuacji stresowej, to do pewnego stopnia się z Tobą zgadzam. Ale sam wiesz, że nie zawsze się da ;). Na kursach językowych, gdzie często mam do czynienia z młodzieżą licealną, zawsze spory nacisk kładę na "uczenie się jak się uczyć". Bardzo często, pokazuję im, jak ja robię notatki. Większy nacisk kładę na sporządzanie własnych notatek z tekstów audio i pisanych niż na typowe reading czy listening comprehension.

    Rewelacje metodyki nauczania odnośnie autonomii są obecne bardzo modne, ale okazuje się, że ludzie (również dorośli) nie do końca są przygotowani na wzięcie odpowiedzialności za efekty swojej nauki. Dużo wody jeszcze upłynie zanim to się zmieni.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Większy nacisk kładę na sporządzanie własnych notatek z tekstów audio i pisanych niż na typowe reading czy listening comprehension." No właśnie! Bo na tym polega prawdziwy comprehension, czy to reading czy listening. Na tym polega jego sens. Ćwiczenia egzaminacyjne, ze szczególnie ogłupiającymi multiple choice, nie służą praktycznie żadnym innym celom, oprócz tym "wewnętrznie" tym ćwiczeniom przynależnym. Jeżeli np. polskie dziecko trafia do angielskiej szkoły, chodzi na zajęcia z j. angielskiego i musi na nich szybko wyrównać braki, to nie wykonuje żadnych z ćwiczeń wymyślonych przez specjalistów od TEFL. Po prostu się mówi, śłucha i czyta.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadza się, Stefan. Multiple choice - to jakaś masakra umysłowa! Uczyłam w tym roku z niezłego podręcznika na poziomie C1 - zero multiple choice, nacisk na wyłapanie i przetworzenie (czy to w mowie czy w piśmie) istotnych informacji, sekcje poświęcone study skills. Dobrze mi się z tym podręcznikiem pracowało :)

    OdpowiedzUsuń