czwartek, 26 stycznia 2012

Czytając popularne czasopismo, czyli o Afryce i ilorazie inteligencji

Mój syn jest zagorzałym czytelnikiem artykułów popularyzujących wiedzę o świecie w ogóle, a w tym o odkryciach naukowych. M.in. dlatego regularnie kupuje polską wersję „Newsweeka”. Ja już teraz nie wiem, czy łamię prawo, czy jeszcze nie, kiedy czytam egzemplarz przywieziony przez niego do domu. W końcu on za pismo zapłacił, a ja nie! W ten sposób, czytając pożyczone czasopismo, pozbawiam jego wydawcę, a pośrednio autorów artykułów w nim umieszczonych ich należnego zarobku. Bo przecież skoro przeczytam pożyczony egzemplarz, to sam go już nie kupię, bo i niby po co? Moje wyrzuty sumienia jeszcze bardziej się pogłębiają, kiedy wchodzę na stronę www.newsweek.pl i czytam sobie te same artykuły w wersji online. No teraz to ja już na pewno nie kupię sobie tego numeru. I w taki to sposób chyba staję się przestępcą, a jeszcze większym staje się mój syn, który pozwolił staremu ojcu skorzystać z jego egzemplarza „Newsweeka”. Ciężka sprawa, psiakrew! Prawnikiem nie jestem, ACTA przeczytałem, ale nie jestem pewien, czy do końca zrozumiałem i masz babo placek! Paranoja mnie dopada i tyle!

Tymczasem w numerze udostępnionym mi przez syna (mam nadzieję, że żaden gorliwy urzędnik nie weźmie tego wpisu za donos na własne dziecko) znalazłem niezwykle interesujące artykuły. Między innymi jeden dotyczy sytuacji w Afryce. Wczoraj pisalem o Islandii jako o kraju, o którym praktycznie nic nie wiemy, bo generalnie, nie oszukujmy się, wiemy najczęściej tylko to, co nam zechcą podać media. Mało kto z nas jest na tyle dociekliwy, żeby specjalnie poszperać gdzieś dalej i głębiej.

Afryka do tej pory nie pojawiała się zbyt często na łamach gazet i czasopism, a jeśli już to albo w kontekście biedy i głodu, zacofania (np. historyjka o darze Amerykanów w postaci komputerów dla szkoły, która nie ma nawet dostępu do prądu), okrutnych dyktatur i krwawych wojen, a do tego w kontekście całkowitej obojętności bogatego Zachodu. Tzn. nie tak do końca, bo Zachód od czasu do czasu wysyła do Afryki wojsko (zwłaszcza Francuzi), zaś krwawe wojny są tam możliwe dzięki broni skwapliwie sprzedawanej miejscowym kacykom przez zachodnie koncerny. I tak przez ten jeden wielki stereotyp wyrabiany przez media przez dobrych kilkadziesiąt lat, my pospolici (nie mówię oczywiście o specjalistach) jako odbiorcy informacji z kraju i ze świata, przegapiliśmy gwałtowny rozwój gospodarczy szeregu państw afrykańskich.

Artykuł Moniki Rębały („Nesweek Polska” 3/2012 16-22.01.12) „Po pieniądze do Afryki” zaczyna bardzo wymowny akapit:

Nigeria zamierza wysłać człowieka na Księżyc, Angola chce pożyczać pieniądze bankrutującej Portugalii, a w Rwandzie [wydaje mi się, że kiedy chodziłem do szkoły, nazwa tego kraju była już spolszczona, a mianowicie Ruanda – SK) łatwiej robić biznes niż w Polsce. Nadchodzi dekada Afryki?

Artykuł gorąco polecam, zaś nad retorycznym pytaniem ze wstępnego akapitu należy się porządnie zastanowić i wyciągnąć wnioski. Wśród blogów, które obserwuję znajduje się również blog Kamila Cebulskiego, młodego biznesmena, który wykonuje mnóstwo dobrej roboty jeśli chodzi o edukację biznesową innych młodych Polaków. Wczoraj tam właśnie obejrzałem jego rozmowę z dziennikarzami śniadaniowego programu TVN, w którym dyskutowano wielką szansę polskich przedsiębiorców na dobre interesy z krajami afrykańskimi. Nigeryjski gość programu m.in. poinformował o inwestycjach Jana Kulczyka w nigeryjską ropę, zaś sam Kamil Cebulski opowiedział o swoich planach zbudowania przedszkola i szkoły w Zambii. Nie wiem, czy to będą instytucje płatne, no bo przecież, żeby były rentowne, ktoś musi ten zysk zapewniać, ale w każdym razie trzymam za Kamila kciuki.
Bardzo ciekawy jest przykład, jaki podał w różnicach rozwojowych krajów afrykańskich. Zimbabwe, które kiedyś było jednym z najbogatszych krajów Afryki, teraz przez totalitarną politykę Roberta Mugabe stała się krajem najbiedniejszy, i Botswany, która z kolei kiedyś była biedna, a teraz dzięki maksymalnej swobodzie działalności gospodarczej i minimalnej roli urzędników państwowych, stała się jednym z najszybciej rozwijających się krajów kontynentu.

Z artykułu Moniki Rębały wynika, że coraz więcej Portugalczyków decyduje się na emigrację do swojej byłej kolonii, czyli Angoli. Może się więc okazać, że Europie wcale nie grozi zalew biednych Afrykańczyków, a nasze europejskie społeczeństwa po prostu wymrą śmiercią naturalną, bo dzieci rodzimy mało, a skoro nie przyjadą młodzi imigranci, to nie będzie miał kto zarabiać na nasze emerytury. System emerytalny rządu Jerzego Buzka okazał się przecież fiaskiem.

Kiedy czytam o Nigerii moje pierwsze skojarzenie to nauczyciel matematyki z IV LO w Łodzi, do którego uczęszczałem, a prywatnie ojciec mojego nieżyjącego już niestety kolegi z klasy, Pawła, pan profesor Frankowski. Nigdy nie uczył mojej klasy, ale to, co się dało zauważyć, to fakt, że co kilka lat „znikał” z naszej szkoły na jakiś czas (rok/dwa lata), a potem znowu wracał. Oprócz tego, że był specjalistą od matematyki, świetnie znał angielski, rosyjski, francuski i niemiecki. Dzięki temu podczas tych swoich nieobecności w IV LO mógł wykładać na uniwersytecie w Lagos. Był postacią nietuzinkową, ale niestety jak to często bywa z takimi osobowościami, często miewał problemy z opanowaniem rozwydrzonych polskich nastolatków. To już jednak zupełnie inna historia.

Inny artykuł z tego pożyczonego od syna numeru „Newsweeka” dotyczy możliwości podniesienia swojego IQ. Nie ukrywam, że to zagadnienie mnie zawsze nurtowało i że intuicyjnie koncepcja raz na całe życie ustalonego ilorazu inteligencji zawsze wydawała się podejrzana. Okazuje się, że przez odpowiednią pracę nad sobą, wysiłek umysłowy i zdrowy tryb życia, choć przy tym, uwaga, poprzez granie w „gry pełne przemocy” możemy wydatnie poprawić swój iloraz inteligencji.

Przesłanie artykułu Sharon Begley, „Podnieś sobie IQ” jest bardzo optymistyczne, ale równocześnie powinien przyczynić się do stresu wielu nauczycieli, którzy na niektórych swoich uczniach postawili już przysłowiowy krzyżyk, że oni niby „z nich to już nic nie będzie, bo są tacy mało inteligentni”. Nie wolno więc nikogo traktować jak epsilona z „Nowego wspaniałego świata” Aldousa Huxleya, tylko solidnie pracować z każdym uczniem.

Tu jednak widzę bardzo poważny problem – otóż lobby kretynów oświatowych, zwolenników kształcenia jedynie „złotych rączek” i wypełniaczy PITów, czyli „tego co się w życiu przydaje” z pewnością podniosą wrzask, jeśli nauczyciele zaczęliby zmuszać uczniów do „wyłączenia smartfona i odejściu od Internetu”, „pisania ręcznego”, „uczenia się na pamięć” w tym „uczenia się na pamięć wierszy” (Już słyszę „A po jaką cholerę mi/mojemu dziecku/młodym ludziom to?”).

Dlatego powtarzam po raz kolejny, bo artykuł ten dostarczył mi potwierdzenia mojej tezy – najlepsze szkoły prywatne, czy to angielskie grammar schools, czy to amerykańskie prep schools stawiają m.in. na „pamięciówę”, gry zespołowe (w tym rugby) i na rozwiązywanie ambitnych problemów. Szkoły publiczne, których nikt nie szanuje, nawet nauczyciele w nich pracujący, stawiają na to, żeby było łatwo i bezstresowo. U nas teraz też jest łatwo i bezstresowo, a już nie tylko poziom wiedzy, ale prawdopodobnie sam poziom IQ się obniża. Na szczęście nie wszędzie i nie u wszystkich.

Do rad podanych w artykule „Newsweeka” dorzucę – czytajcie inspirujące artykuły!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz