niedziela, 22 stycznia 2012

Moje spotkania z księżniczką tebańską, Antygoną Edypówną

Tak jak sobie obiecałem, tak zrobiłem, czyli poszedłem wczoraj do Białostockiego Teatru Lalek na „Widmo Antygony” Nicoli Lusuardiego w reżyserii Farbrizio Montecchiego. Na początek może trochę wspomnień dotyczących moich „spotkań” z „Antygoną”. Ludzie mojego pokolenia, i jeszcze kilkanaście roczników później, omawiali tragedię Sofoklesa z bohaterką w tytule w pierwszej klasie liceum. Czytaliśmy więc tłumaczenie tekstu greckiego dramaturga, a potem dyskutowaliśmy na zasadzie „bronię Antygony” kontra „bronię Kreona”.
    Kiedy w budynku mojego liceum zawalił się sufit w auli, przeniesiono nas do budynku Zespołu Szkół Włókienniczych na ulicę Drewnowską w Łodzi. Wspominam o tym w celu ustalenia chronologii mojego kolejnego spotkania z teatrem opartym o grecką tragedię. Na Drewnowskiej chodziłem do III i IV klasy, a więc musiał to być rok 1983, kiedy to do niewielkiej salki „teatralnej” w podziemiach szkoły przybyła trupa aktorów (o ile dobrze pamiętam część z nich z pewnością była z teatru przy ul. Kopernika, który dzisiaj nazywa się Studyjny PWSFTiT, ale ówczesnej nazwy nie pamiętam (będę wdzięczny za przypomnienie), którzy wystawili „Antygonę”, ale Jeana Anouilha, napisaną w 1943 roku. Pamiętam, że grająca bohaterkę młoda aktorka miała nieco sepleniącą wymowę, co stanowiło pewne pocieszenie dla grupy koleżanek i kolegów, którzy marzyli o dostaniu się do szkoły filmowej, a których zgryz i wynikające zeń wady wymowy nie do końca pozwalały rokować nadzieję na sukces. Bo oto proszę, dziewczyna dziwnie „szeleści” przy pewnych dźwiękach, ale aktorką jest i gra na scenie.
    Nie miał to być zwykły spektakl teatralny, bo była to przecież chałtura szkołokrążna, a więc musiał być w tym jakiś element dydaktyczny. Po skończonej inscenizacji, jakiś pan, pewnie reżyser, próbował nas wciągnąć w dyskusję (teatr Studyjny miał wówczas takie zapędy; np. po spektaklu „Doktora Judyma” wg „Ludzi bezdomnych” Żeromskiego, tym razem już na scenie teatru, aktorzy też chcieli wywołać dyskusję, ale z dość miernym skutkiem, jak pamiętam). Niektórzy z nas dali się nawet „wyciągnąć do odpowiedzi”, ale poziom tych naszych wypowiedzi był o wiele gorszy, niż ten, który reprezentowaliśmy w klasie I podczas lekcji. Pan próbował nas zatem zaktywizować w inny sposób, a mianowicie zaproponował, byśmy zapomnieli o tragedii sprzed ponad dwóch tysięcy lat, żebyśmy przestali myśleć o Sofoklesie i starożytnej Grecji, tylko skupili się na „Antygonie” Anouilha, która, o ile dobrze pamiętam, rozgrywała się w czasach nam nowszych. Szczerze mówiąc przesłanie tego „nowego” tekstu nie wydawało nam się specjalnie odbiegać od tego Sofoklesowego i niczego „wpółczesnego” nie potrafiliśmy z niego wydobyć. Poza tym byliśmy cynicznymi siedemnastolatkami, którzy się cieszyli, że mogli posiedzieć na sztuce zamiast na kilku lekcjach i to bynajmniej nie lekcjach polskiego, a kiedy było po wszystkim, chcieliśmy już wyjść. Inaczej rzecz ujmując, ani gra aktorów nie była na tyle porywająca, ani pan zachęcający do dyskusji na tyle prowokacyjny, żebyśmy sobie mieli języki po próżnicy strzępić.
    Potem miałem długą przerwę w swojej znajomości z tebańską księżniczką, aż do czasu, gdy zacząłem pracować w liceum w Białymstoku. Teatr Dramatyczny im. Aleksandra Węgierki, wiedząc, że „Antygona” Sofoklesa jest nadal żelazną pozycją w zestawie licealnych lektur szkolnych, przygotował spektakl tejże tragedii wystawiany na świeżym powietrzu w żwirowni w Ogrodniczkach. Sam pomysł świetny. Wyprawa „do teatru” stawała się wycieczką autokarową. Żwirownia stawała się starogreckim amfiteatrem, więc zapowiadało się naprawdę ciekawie. I może by i było, gdyby nie jakość spektaklu, który nie można było znowu określić inaczej jak chałturą pod określoną publikę. Młodzież z mojej klasy wychowawczej miała bardzo mieszane uczucia, co tym bardziej mnie wówczas utwierdziło, że teatr pod żadnym pozorem nie może być robiony byle jak i z lekceważeniem widza, bo młody człowiek, nawet niewyrobiony w odbiorze sztuki, doskonale wyczuwa, kiedy się go lekceważy. Jedna z moich uczennic wyraziła wówczas podziw dla aktora odgrywającego rolę wróżbity Tejrezjasza (Tyrezjasza), dlatego, że „to był jedyny aktor, który się wczuwał w rolę”, a  która akurat mnie zupełnie do gustu nie przypadła, ponieważ maniera, którą aktor ów zastosował w swoim monologu przywodziła mi na myśl sposób recytacji z dziewiętnastego wieku, lub co najmniej dwudziestolecia międzywojennego (patos, drżenie głosu, wykrzykniki itp.).
    Co jakiś czas sobie przypominałem wersję Anouilha i usiłowałem dociec, dlaczego francuski pisarz stworzył nowy tekst dla z grubsza tego samego przesłania, ale próby moje nie były na tyle intensywne, żeby ten tekst skądś pożyczyć i go przeczytać. Bo i tak na co dzień Antygona i jej sprawy nie zaprzątały głowy mojej.
    Na fali mojego planu nadrobienia zaległości w życiu teatralnym wybrałem się więc na „Widmo Antygony”. Oprócz tego, że po raz kolejny chciałem zobaczyć aktorów BTLu w akcji, bardzo byłem ciekawy, co nowatorskiego wnosi sam tekst autora, który nie jest Sofoklesem. Powiedziałbym, że ilościowo wnosi dość niewiele, ale jakościowo i owszem. Rzecz się bowiem dzieje na dwóch planach a i problemy dziewczyny kochającej brata są też różne, choć niby dość równoległe. Na planie współczesnym mamy oto dylemat taki, że brat leży w śpiączce, a kochająca siostra o silniejszej osobowości podejmuje decyzję o przerwaniu podtrzymywania czynności życiowych. Plan starożytny to Sofokles po prostu. Aktorzy przechodzą od jednego do drugiego przy pomocy masek, kostiumów i scenografii. Sceny współczesne są grane bez masek, we współczesnych strojach. Głównym problemem jest eutanazja, zaś dialogi są bardzo oszczędne. Aktor grający Kreona praktycznie powtarza jedną frazę, w której grozi surową karą tym, którzy popełniają zbrodnię przeciwko życiu. Do tego pojawiają się cytaty z książek medycznych, np. z definicją śmierci.
    Kiedy aktorzy przybierają maski i kostiumy, mamy do czynienia z takim bogactwem technik teatralnych, że o ile przy „Marsz, marsz Gombro…wski” narzekałem na ich brak, to tutaj byłem pod ogromnym wrażeniem. Grają aktorzy, grają maski, grają elektryczne lampki imitujące świece, bo powodują rzucanie przez aktorów cieni, które też grają. Aktorzy świetnie operują rękami, które z jednej strony stosują zasady gestykulacji teatru klasycznego, a równocześnie rzucają cień na białe tło (i nie jest to jednolita biała ściana, ale zmieniające kształty i proporcje białe połacie tkanin, które też się zmieniają i też grają). Do pewnych scen wykorzystano maski równocześnie przedstawiający front twarzy, jak i profil, co znowu daje niesamowity efekt cieni, które niejako grają równocześnie i równolegle do aktorów. Między dialogami mamy sugestywny indyjski teatr cieni rzucanych zza białych „prześcieradeł”, przywodzący z jednej strony Indie właśnie, a z drugiej zupełnie europejski „dance macabre”.
    Monologowi Tejrezjasza (Artur Dwulit) towarzyszy znowu gra światła i cienia, tym razem rzucanego przez piasek położony na szklanym podświetlonym blacie. Wróżbita przesuwając piasek, odsłania światło, które odbija się od białej tkaniny tym razem umieszczonej nad aktorem. Pomysł fantastyczny!
    Warto zwrócić uwagę na dosłownie każdy szczegół gry wszystkich elementów pojawiających się na scenie. Kiedy np. Antygona (Sylwia Janowicz-Dobrowolska) godzi się ze swoim losem, zdejmuje maskę, układa ją przed sobą i „przytula” równocześnie jedną ręką zakrywając jej oczy a drugą usta. Niesamowicie wymowny gest!
    Spektakl jest od początku do końca tragedią, więc tym razem Ryszard Doliński (Kreon) ani razu nie spowodował u mnie choćby zalążka wesołości, ale tak przecież miało być. Doskonale wcielił się w rolę władcy, który uważa, że wszystko co robi jest dobre dla miasta, czyli w przypadku starożytnej Grecji państwa-ojczyzny.
    Podsumowując, dawno nie widziałem tyle „teatru w teatrze”. Każdy widz powinien pozostać pod wrażeniem spektaklu, w którym zastosowano tyle środków typowych jedynie dla tej formy sztuki. Dlatego gorąco namawiam wszystkich znajomych i nieznajomych, zarówno białostoczan jak i mieszkańców innych części Polski do wizyty w Białostockim Teatrze Lalek i obejrzenia „Widma Antygony”. To jest prawdziwe przeżycie.
    Wracając do tego, co mnie zawsze zastanawiało, a mianowicie, dlaczego od czasu do czasu ktoś się zabiera do historii tebańskiej księżniczki i pisze ją na nowo, tak jakby oryginalny tekst Sofoklesa przestał spełniać swoją rolę. Oczywiście sam problem pochówku zmarłego jako złamanie praw boskich, polegającym na niedopuszczeniu duszy niepogrzebanego do Hadesu, nie do końca pewnie przemawia do coraz bardziej laickiego społeczeństwa. Z pewnością dylemat związany z eutanazją jest bliższy naszym czasom. Może szkoda, że został on w „Widmie Antygony” jedynie zaznaczony, bo jednak zdecydowana większość spektaklu to była tragedia starożytna.
    Starożytna tragedia polegała m.in. na tym, że nie tyle ścierało się ze sobą dobro i zło, ile racje równorzędne. Takie postawienie sprawy wzbudza bowiem w odbiorcy poczucie nierozwiązywalnego dylematu, co z kolei powoduje frustrację, która nie jest przyjemnym uczuciem. Zwolennicy prostych rozwiązań bardzo się męczą oglądając dobrze skonstruowaną tragedię. Z Antygoną jest jednak pewien problem. Otóż współczesny widz niejako z definicji opowie się za nią, już nie tyle jako za strażniczką praw boskich sprzeciwiającą się prawom ludzkim, ale jako za młodą dziewczyną prześladowaną przez starego tyrana. Równowaga sił jest więc zachwiana, a Kreon wcale nie wzbudza sympatii widza. Myślę, że jest to postać, którą należałoby lepiej skonstruować.
    W „Antygonie” Kreon jest człowiekiem pysznym, a do tego upartym starcem. Gdyby jednak trochę osłabić akcent na jego „ego”, a przesunąć go na obowiązek wobec prawa i porządku? Gdyby od początku w jego dialogach i monologach było mniej podkreślania jego roli jako prawodawcy, gdyby miał więcej wątpliwości? Ale człowiek na ważnym stanowisku nie może być „Hamletem”. Teby mitologiczne nie były demokracją, więc Kreon Ateńczykom musiał się kojarzyć jako tyran. Rozpatrując więc jego postać z tej perspektywy, można by powiedzieć, że jego postać od początku była źle skonstruowana, od początku była bowiem skazana na potępienie przez widza.
    Nie lubimy się wczuwać w rolę rządzących. Z jednej strony wielu z nas chciałoby, żeby sternicy nawy państwowej podejmowali dobre decyzje i deklarujemy poszanowanie dla prawa, a z drugiej każdą próbę egzekucji tej władzy uważamy za gwałt na naszej wolności, na demokracji itd. Tymczasem przecież, przynajmniej teoretycznie, mogą istnieć ludzie, którzy swoją rolę jako przywódcy traktują służebnie i faktycznie mogą wierzyć w swoją misję obrońców prawa, a przez to dobrobytu obywateli. Gdyby Sofokles napisał lepiej rolę Kreona, a więc gdyby położył większy nacisk nie na pyszałka zaślepionego władzą, ale na rozdartego dylematem człowieka, na którym spoczywają obowiązki wynikające ze stanowiska, dzieciaki w szkole mogłyby przeprowadzać bardziej burzliwe dyskusje w obronie przeciwstawnych sobie bohaterów, zaś widz, czy to starożytny, czy współczesny, doznawałby większej rozterki i frustracji z braku prostego rozwiązania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz