środa, 18 stycznia 2012

O nienawiści i antysemityzmie, czyli o intelektualistów i ludzi prostych ocenie świata

Intelektualiści, rozumiani w pozytywnym tego słowa znaczeniu, to ludzie, którzy starają się wyjść poza ciasnotę własnego wąsko pojętego interesu, wczuć się w Innego i dzięki temu ogarnąć w jakimś stopniu całość. Tam gdzie człowiek prosty zwyczajnie zastosuje pięść lub łokieć, intelektualista próbuje dojść do porozumienia z Innym, bo wie, że tak będzie najlepiej dla niego i dla Innego. Jest to postawa szlachetna i generalnie pochwalana, gdyż jest ona zrozumiała nawet dla ludzi prostych, ale posiadających nieco wiedzy na temat własnej religii – zasady tolerancji, miłosierdzia, wybaczania to przecież fundamenty chrześcijaństwa, a w pewnym stopniu również innych religii.

Wbrew krokodylim łzom wylewanym przez niektórych intelektualistów nad naturą ludzką, która rzekomo bestialska jest, bo wszak „człowiek człowiekowi wilkiem” itd., to że ludzkość przetrwała do dziś to przede wszystkim zasługa pewnej naszej wrodzonej cechy, która każe nam unikać stresów. Jeśli stres jest do uniknięcia, to go jednak unikamy. Niewątpliwie prowadzi to do postaw, które często są określane jako tchórzostwo albo w innych przypadkach lenistwo, ale niechęć do przeżywania stresu daje ten pozytywny rezultat, który każe nam powstrzymywać się od sytuacji stresowych, w tym konfliktowych. Walka jest sytuacją stresową, dlatego staramy się jej unikać. Zadanie Innemu śmierci wbrew tym, którzy w czambuł zaliczają gatunek ludzki do drapieżnych agresorów, nie przychodzi ludziom łatwo. Naturalnych drapieżników nie ma tak wielu, choć oczywiście się zdarzają, a większość natychmiast kwalifikuje ich jako zjawisko patologiczne. W większości przypadków do pozbawienia kogoś życia należy ludzi przyuczać w trakcie szkolenia wojskowego i nie mam tu na myśli jedynie techniki zadawania śmierci, ale całego przygotowania psychicznego do takiego czynu.

Jak wiemy, specjalne szkolenie przechodzili esesmani, które miało na celu wykształcenie uodpornienie nie tylko na własny ból, ale również obojętności na ból innych. Oczywiście nie możemy popadać w przesadę w drugą stronę i idealizować natury ludzkiej, która mimo wszystko jest nastawiona na obronę i atak. W końcu jesteśmy tymi drapieżnikami, które opanowały tę planetę. W przypadkach skrajnych, gdzie chodzi o obronę własnego życia, życia najbliższych czy zdobycie pożywienia w sytuacjach autentycznego głodu, nawet najspokojniejsi z nas są w stanie wykrzesać z siebie takie pokłady agresji, o które sami siebie byśmy nie podejrzewali. Istnieją więc sytuacje, w których okres szkolenia w okrucieństwie można wydatnie skrócić, wmawiając osobnikom, których chcemy do okrucieństwa skłonić, że ta czy inna grupa Innych jest ewidentnym zagrożeniem dla nas.

Zasada „divide et impera” była znana jeszcze zanim zastosowali ją Rzymianie. Napuszczanie jednych na drugich jest metodą, jaką stosował niejeden inteligentny władca przez całą historię ludzkości.

Nienawiść jest uczuciem bardzo konkretnym. Jeśli kogoś kochamy, to chcemy dla tej kochanej osoby jak najlepiej, ale z drugiej strony nie zawsze wiemy, co to jest to „najlepiej”. W wielu przypadkach ludzie nie bardzo wiedzą jak swoją miłość zamanifestować. Jeśli chodzi o miłość erotyczną, sytuacja jest o tyle prosta, że dąży się do odbycia stosunku płciowego z obiektem miłości. Ale nawet tutaj rodząca się i rozwijająca relacja niemal codziennie tworzy sytuacje, w których nie do końca wiemy co robić, jak je ocenić i jak na nie zareagować. W przypadku miłości bardziej wysublimowanej, czy żeby nie używać zbyt wielkich słów, życzliwości czy tolerancji, często chcemy dobrze, ale popełniamy błędy i w rezultacie wychodzi źle.

Z nienawiścią jest zupełnie inaczej. To uczucie niezwykle proste. Psychicznie zdrowy człowiek nie przepada za nim, ponieważ wiąże się ono nieuchronnie ze stresem, ale z drugiej strony daje ogromny komfort psychiczny w postaci braku konieczności zbyt długich rozważań. Określenie obiektu nienawiści zwalnia z myślenia, a jak już kiedyś napisałem, myślenie wbrew popularnemu powiedzonku, zdaje się być procesem bolesnym. Kiedy nie musimy rozważać żadnych dylematów, tylko możemy całą energię swojego jestestwa skierować przeciwko wrogowi, oddajemy się temu uczuciu bez reszty, bo oto reguły są jasne. Wroga trzeba zniszczyć, najlepiej fizycznie unicestwić, możliwie wszelkimi sposobami.

Nie uważam, żeby wykształcenie uwalniało ludzi od łatwego poddawania się nienawiści. Niestety znamy nawet profesorów uniwersyteckich, którzy wszem i wobec swoją nienawiść głosili i głoszą. Niemniej od człowieka wykształconego wymaga się by w ogóle nie poddawał się łatwym emocjom, żeby włączył do tego procesu rozum i to nie tylko jako tej negatywnej emocji sługę (bo tak najczęściej bywa, że cała inteligencja wykorzystywana jest w służbie zniszczenia przeciwnika), ale jako tychże emocji kontrolera.

Największą jednak winą ludzi wykształconych jest stymulowanie nienawiści ludzi prostych. Nie tak dawno obserwowaliśmy makabryczny teatr powszechnej nienawiści wzajemnej kilku (a więc więcej niż dwóch) grup etniczno-religijnych na terenie byłej Jugosławii. Gdzieś podskórnie nieufność, niechęć czy właśnie nienawiść zostały przekazane z pokolenia na pokolenie w postaci wychowania w domu. Tolerancja, która miłością nie jest, ale pozwala ludziom żyć, utrzymywała się, dopóki najwyższe władze, w tym wypadku Josip Broz Tito, miały w jej utrzymaniu interes. Kiedy do władzy doszli pomniejsi wodzowie etniczni (Milosević, Tudjman), zaczęli na tych starych emocjach grać wpędzając ten niegdyś najlepiej prosperujący kraj komunistyczny w piekło wojny o eskalacji okrucieństwa nieznanej na naszym kontynencie od czasów II wojny światowej. Jeżeli ktoś zbyt dużo o świecie nie wie, Innego poznawać nie chce (bo to jednak wysiłek intelektualny), ale ktoś, komu ufa, mu powie, że oto ten Inny się na niego szykuje (a wszak od dziecka słyszał, że ten Inny to drań i wróg), to wzbiera w takim człowieku nienawiść. Co więcej, w jego mniemaniu jest to nienawiść jak najbardziej usprawiedliwiona i szlachetna! W ten sposób ludzie prości zaczynają uważać się za bohaterów, podczas gdy dla obserwatora z zewnątrz są mordercami.

Serbowie, którzy w opinii tzw. Zachodu stali się największymi zbrodniarzami wojennymi, jakby takich zbrodni nie popełniali Chorwaci czy bośniaccy muzułmanie, sami siebie uważali, a wielu pewnie nadal uważa, za ofiary zmuszone do obrony. Sprawa Kosowa, która kosztowała Serbów bombardowania ze strony NATO (przede wszystkim USA), na długie lata jeszcze wzbudzać będzie kontrowersje. Z jednej strony bowiem Serbowie faktycznie prowadzili politykę dyskryminującą kosowskich Albańczyków, w którym to regionie stanowią one większość, ale poparcie dla tych ostatnich ze strony Zachodu (w tym niestety Polski) doprowadziło jedynie do odwrócenia ról, bo oto kosowscy Albańczycy prześladują dziś Serbów, wymuszając ich emigrację z własnego kraju.

Dlaczego tak się dzieje? Problem z intelektualistami polega na tym, że deklarując swoją dobrą wolę i gotowość do ogarnięcia rozumem całości, a nie tylko interesów jednej ze stron, popełniają błąd ufając, że dyskutują z podobnymi sobie. Jeżeli do stołu negocjacji siada na przykład intelektualista i twardziel o prostym sposobie myślenia (co nie znaczy, że z niskim IQ, to są bowiem zupełnie inne kwestie), zakładając, że siły stojące za nimi są mniej więcej równe, to intelektualista jest na z góry straconej pozycji, bo coś tam rozważa, chce dla wszystkich dobrze, nikogo nie nienawidzi. Tymczasem człowiek prosty ma proste cele do osiągnięcia i najkrótszą drogą do tego dąży.
Zostawmy jednak jakichś tam negocjatorów i zupełnie teoretyczne sytuacje. Przyjrzyjmy się lepiej intelektualistom potępiającym nienawiść. To, że to podłe i niskie uczucie potępiają nie powinno nikogo dziwić. Jest to bowiem powinność każdego człowieka, który choć trochę odczuwa odpowiedzialność za losy świata. Tym bardziej więc człowieka wykształconego.

Problem polega jednak na tym, że wielu intelektualistów w szlachetnym oburzeniu publicznie potępia ludzi prostych, którzy poddali się nienawiści i dopuścili się zbrodni. Kiedy mamy do czynienia z jednorazowym przestępstwem, sprawa powinna być stosunkowo prosta (choć często niestety nie jest). Jest udowodniona zbrodnia, więc powinna być przewidziana prawem kara i sprawa jest załatwiona.

W przypadku zbrodni wojennych rzecz jest niestety o wiele bardziej skomplikowana. Jeśli bowiem mamy konkretnych sprawców konkretnej zbrodni, albo lepiej dowódców odpowiedzialnych za rozkaz jej popełnienia, możemy ich aresztować, osądzić z skazać. Co jednak z całymi populacjami, które poddały się szaleństwu nienawiści? Niejednokrotnie przypomina się dzisiaj, i słusznie, że nazistowskich zbrodni nie dokonywali tylko członkowie NSDP, ale często robili to zupełnie zwyczajni żołnierze Wehrmachtu, natomiast przez szereg lat zbrodnie hitlerowskiego reżimu miały zdecydowane poparcie większości narodu niemieckiego. Jako państwo, RFN niejednokrotnie płaciło innym państwom czy grupom pokrzywdzonych pieniędzmi. Na arenie międzynarodowej rządzący tym państwem swego czasu dość często kajali się za zbrodnie wojenne. Niewątpliwie jednak żadnej kary nigdy nie poniósł niejeden szary obywatel Niemiec, który z radością witał pozbycie się Żydów z sąsiedztwa, czy sukcesy frontowe Wehrmachtu.

Słusznie co jakiś czas Polacy przypominają całemu światu, że obozy koncentracyjne nie były „polskie” tylko „niemieckie”, bo to Niemcy stworzyły cały wysoce sformalizowany system zorganizowanej zbrodni przeciwko ludziom. Wielu z nas się oburza, kiedy Gross, czy inny pisarz żydowski przypomni sobie, że wielu Żydów spotkała krzywda z rąk Polaków. Jak to? Z rąk naszego umęczonego i bohaterskiego narodu? Od razu bowiem rozumujemy w kategoriach solidarności grupowej – oto znowu ci Żydzi czegoś od nas chcą, a myśmy ich przecież chronili przez 800 lat! Tutaj w grę wchodzi błąd metodologiczny w rozumowaniu, ponieważ myślimy o całej grupie, całym narodzie – zarówno o naszym, polskim, jak i o żydowskim. Trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, że narody jako jakieś całości to pewna kategoria, którą stosujemy w naszym rozumowaniu. Myślenie wielkimi kategoriami to zresztą m.in. wielki błąd intelektualistów. Tymczasem cierpienie spowodowane bólem, strachem czy chorobą odczuwają  nie żadne narody, tylko jednostki ludzkie.

Jednostki odczuwają też nienawiść. Największy problem zaczyna się tam, gdzie nienawiść jednostki skupia się na całej grupie Innych, z których może dwóch czy trzech faktycznie zrobiło mu coś złego (jeśli w ogóle). Jeżeli jakiś polityk czy ideolog zaszczepił w kimś nienawiść do jakiejś grupy, to spowodował, że konkretne jednostki z jego grupy są gotowe zabijać wszystkie jednostki z grupy wskazanej jako wroga.

Kwestia stosunków polsko-żydowskich, polsko-ukraińskich, polsko-niemieckich, ukraińsko-żydowskich, ukraińsko-niemieckich i niemiecko-żydowskich doszła do punktu kulminacyjnego podczas II wojny światowej. Nie chcę się teraz wdawać w cały historyczny proces, który doprowadził do takiej czy innej sytuacji w tymże czasie, bo musiałoby to być kilka opasłych tomów historii stosunków etnicznych w Europie i na świecie, ale należy pamiętać, że w historii nic nie bierze się z niczego. Każda sytuacja wynika z poprzedniej. Nie wolno się oszukiwać i wmawiać sobie, że Polacy byli narodem Żydów miłującym. To, że np. Rosjanie w swoim antysemityzmie potrafili być o wiele gorsi (zorganizowane pogromy), nie znaczy, antysemityzm był nam obcy. Nie wolno też zapominać, że po stronie żydowskiej uczucia wobec Polaków nie były wcale bardziej przyjazne. Oczywiście można w tym momencie mówić o proporcjach, ale to też jest często popełniany błąd metodologiczny. Nienawidzą jednostki, głupoty wygadują jednostki, a fakt że jednych jednostek jest więcej niż drugich, nie zdejmuje odpowiedzialności z jednostek! Na ten temat mam zamiar wypowiedzieć się jeszcze w najbliższym czasie.

To, że część Żydów żyła w hermetycznie zamkniętym świecie własnej religii wzbudzało w jednostkach prymitywnych po stronie polskiej-katolickiej (ale nie tylko, wśród prawosławnych było tak samo) taką samą niechęć, jaką wśród gitowców wzbudzali hippisi w latach 70. ubiegłego stulecia. Byli inni, więc trzeba ich bić. Psychika prostego człowieka z definicji skomplikowana być nie może, więc człowiek prosty, czego nie rozumie, to niszczy albo w najlepszym razie wyśmieje.

Część Żydów to byli bogacze, właściciele fabryk i sklepów, a to zawsze w tzw. prostych przedstawicielach naszego narodu wzbudzało zawiść i nienawiść. Tak jest zresztą do dzisiaj – jak ktoś jest zamożniejszy, to od razu musi być złodziej i cwaniak. Jeżeli w dodatku taki prosty człowiek pracował u Żyda i nie zarabiał tyle, ile oczekiwał, nienawiść gotowa. No i żeby to do tego konkretnego biznesmena, ale nie, od razu do wszystkich przedstawicieli jego wyznania. I przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie to, że widział przecież całe masy żydowskiej biedoty, której przynależność do tej grupy finansistów i fabrykantów, którzy „wspomagają swoich” wcale im nie pomogła.

Byli też syjoniści, czyli świeccy Żydzi, których marzeniem był wyjazd do Palestyny i stworzenie tam państwa dla narodu, który wszędzie w Europie wzbudzał niechęć. Ci nie cuzli żadnej lojalności wobec państwa polskiego, ponieważ myśli ich koncentrowały się na swoim własnym państwie. Obok nich występowali też socjaliści i komuniści. Ci ostatni, jak to w ogóle komuniści, byli po prostu pożytecznymi idiotami Moskwy i wypełniali zadania przez nią powierzone. Podczas okupacji sowieckiej wschodniej części II Rzeczypospolitej ci ostatni jawnie przyłączyli się do okupanta.

Była też znaczna grupa Żydów zasymilowanych, którzy nie tylko byli częścią kultury polskiej, ale którzy ją aktywnie współtworzyli.

Dla człowieka prostego cała ta (i tak uproszczona) typografia nie ma żadnego znaczenia, tak samo jak to, że Żyd-komunista mógł zesłać do łagru nie tylko sąsiada-Polaka, ale również Żyda-fabrykanta. Dla antysemity wszystko przemawia przeciwko Żydom bo to wszystko jeden wielki spisek.

Oczywiście do prostych rozwiązań zagadek typu, skąd się wzięły problemy tego świata, dochodzi podłoże religijne. Jak już kiedyś napisałem, chrześcijaństwo z definicji jest antyjudaistyczne (nie antysemickie, ale to z kolei dla dzisiejszych nadgorliwych tropicieli antysemityzmu jest równoznaczne), ponieważ współczesny judaizm wywodzi się z tradycji rabinicznej, a więc faryzejskiej. Ten odłam żydostwa Jezus najbardziej krytykował i był jego naturalnym przeciwnikiem. Jeśli pamiętamy Ewangelie, to wiemy, że Jezus był przeciwnikiem pustego formalizmu faryzeuszy, kładąc nacisk na raczej na indywidualną moralną postawę niż na skrupulatne przestrzeganie każdego najmniejszego przepisu. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa to Żydzi prześladowali chrześcijan, m.in. faryzeusz Paweł z Tarsu, ale potem role się odwróciły. Prości ludzie jednak nie studiują historii starożytnej, bo wystarczyło im usłyszeć, że Żydzi zamordowali Jezusa.

Kolejnym czynnikiem przyczyniającym się do antysemityzmu pewnych Polaków w czasie okupacji niemieckiej, była niewątpliwie chciwość. Nie twierdzę, że była ich większość, ale wystarczyła jedna taka rodzina na jedną wieś, żeby w świat poszła opinia o Polakach antysemitach. To jest jednak dość proste tłumaczenie, bo mielibyśmy tu do czynienia z twardymi złodziejami. Logika rabunku umierającego ma bowiem jeszcze inne podłoże. Pamiętamy scenę z „Greka Zorby”, po śmierci Bubuliny? Wieśniacy, ludzie bogobojni i do cerkwi regularnie chodzący, bez skrupułów rabują dom zmarłej. Salman Rushdie również opisuje scenę, w której wieśniacy rabują, a jak trzeba dobijają ofiary wypadku kolejowego.
Sama bieda nie tłumaczy tak okrutnego zachowania, ponieważ na świecie żyją tysiące ludzi biednych, którzy nigdy nie popełnią przestępstwa. Musi nastąpić czynnik, który sumienie takiego wieśniaka rozgrzeszy. Rozumowanie może być bardzo proste – przecież on już umarł, więc jemu się na nic nie przyda, a mnie i owszem. A jak jeszcze nie umarł? No nie umarł, ale przecież umrze na pewno, więc na co mu bogactwa jego, a mnie się przydadzą. Myślę, że w wielu przypadkach i takie rozumowanie towarzyszyło polskiemu prostemu człowiekowi?

A co jeśli te wszystkie czynniki się w danym osobniku skumulowały? A jeśli skumulowały się w grupie osobników? Bieda, chciwość, do tego usprawiedliwienie tej ostatniej poprzez rozumowanie na zasadzie „przecież i tak ich zabiją Niemcy”, a do tego usprawiedliwienie na innej zasadzie, a mianowicie „przecież to krwiopijcy, lichwiarze i bogacze, przecież zabili Jezusa bo to wszystko bolszewicy”? Myślę, że to takie właśnie myślenie kierowało polskimi „prostymi ludźmi”, którzy do łapania Żydów przykładali rękę. Nie tylko jacyś wyrachowani szmalcownicy, ale również zwykli bogobojni chłopi i mieszczanie.

Problem jest o tyle drażliwy, że kiedy rozmawiamy o odpowiedzialności całych narodów za jakieś zbrodnie, automatycznie robimy krzywdę przedstawicielom tego narodu, którzy tego nie robili. Stosowanie odpowiedzialności zbiorowej jest zawsze krzywdzące. Niemniej wypieranie pewnych czynów z pamięci historycznej jest zabiegiem równie żałosnym. Sam się nieraz zetknąłem z opinią, że „Hitler dobrze zrobił, że Polskę z Żydów oczyścił” i to ze strony ludzi skądinąd dobrych, którzy muchy by nie skrzywdzili. Zapewne z ulgą przyjęli fakt, że ktoś inny wykonał to stresujące zadanie. Nie możemy równocześnie mówić, że nie jesteśmy antysemitami, a równocześnie deklarować biologiczną nienawiść do wszystkich Żydów. To jest logicznie sprzeczne, a niestety z taką postawą w Polsce możemy się spotkać powszechnie. Nie można nawoływać do jakiegoś moralnego oczyszczenia, jeżeli wypieramy się jakiegoś elementu naszej historii. Jednym z najgłupszych aktów tego typu było obrażenie się Turcji na Francję za ogłoszenie prawdy o zbrodniach na Ormianach. Sami domagamy się słusznie prawdy o Katyniu, która w końcu została przyznana przez Rosję, i słusznie domagamy się prawdy o Wołyniu, do której Ukraińcy przyznać się nie kwapią.

Nie musimy się przyznawać do zorganizowanych akcji ludobójstwa, bo polskie działania przeciwko Żydom można by nazwać „antysemityzmem pełzającym”, nie zorganizowanym na szeroką skalę, a często niebezpośrednim. Nie można jednak mówić, że go nie było, albo nie ma! Ba, obecnie mamy do czynienia z antysemityzmem „drugiego stopnia”, który polega na tym, że „nienawidzę Żydów za to, że mówią, że ich nienawidzę”.  Czy wśród Żydów nie ma chorobliwych antypolaków? Oczywiście, że są i głupotą byłoby z kolei twierdzić, że po ich stronie nie wypowiada się stereotypowych opinii krzywdzących Polaków. To też jest fakt. Z rachunkiem sumienia jest jednak tak, że każdy go musi zrobić wobec siebie. Nie jest to jednak rzecz łatwa ani prosta. Nie można usprawiedliwiać braku własnego rozliczenia się z tego, co nam obciąża kartotekę, brakiem podobnego aktu po drugiej stronie, bo to nie jest jakiś targ, tylko kwestia oczyszczenia własnego sumienia właśnie.

Oczywiście tutaj dochodzą takie kwestie, że np. ja się osobiście do żadnej winy wobec innych narodów nie poczuwam, bo ani za swoich przodków odpowiadać nie mogę, ani też potomkowie pokrzywdzonych nie mają żadnego upoważnienia do wybaczania w imieniu swoich przodków. Nie chodzi więc o klasyczny rachunek sumienia, czy akt skruchy (tu przypominam, że są to pojęcia ze słownika chrześcijańskiego), ale raczej o otwarte i odważne mówienie o historii. Postawa typu „nie mówmy o tym, czy o owym, bo oto cały świat będzie nas postrzegał jako złych ludzi i szanował nas nie będzie” jest śmieszna i głupia. Wielu Anglików, których znam, wprost mówi, że wstydzą się swojej imperialnej historii (no, tutaj wydaje mi się, że trochę przesadzają), niemieccy politycy głośno mówią o winie swojego kraju za II wojnę światową. Ale już Rosjanie, Ukraińcy i Turcy nie chcą tego zrobić. Proporcjonalnie wina Polaków wobec Żydów jest z pewnością mniejsza niż Niemców, lub wyżej wymienionych narodów wobec innych, ale nie należy sprawy zamiatać pod dywan, czy zamykać ust tym, którzy o tym głośno mówią. Stawianie tych, którzy z premedytacją propagują wizję Polski jako kraju współwinnego holokaustu zapominając o tych, którzy Żydom pomogli przetrwać, obok tych, którzy domagają się prostej prawdy o tym, że wielu Polaków przyczyniło się do śmierci Żydów jest przesadą, która w rezultacie obraca się przeciwko nam.

Intelektualiści próbują ogarnąć wszystko i często podejmują się zadania pogodzenia ognia z wodą. W szlachetnym zapale walki z nienawiścią w sobie i w sobie podobnych rozpalają nienawiść do ludzi prostych, co z kolei powoduje niechęć tych ostatnich do intelektualistów. Proste potępienie nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Jeżeli bowiem ktoś chciałby w Polsce jakimś łatwym aktem potępić wszystkich, którzy się krytycznie wyrażali/wyrażają o Żydach, pewnie musiałby zamieszkać w pustelni, bo nie miałby do kogo ust otworzyć. Nie tędy droga. Sposobem na problem antysemityzmu jest, niestety, bardzo żmudna edukacja i to w dodatku niezbyt namolna, ponieważ buntujemy się często, kiedy w szkole czy w mediach słyszymy coś innego, niż usłyszeliśmy w rodzinnym domu od kochanych osób. Robota jest więc długa i niewdzięczna, ale konieczna.

Ponieważ obrazy przemawiają do ludzi lepiej niż słowa, zaś ruchome obrazy wraz ze słowami tym bardziej oddziałują lepiej niż same słowa, sztuka filmowa w przypadku wielu ludzi może odegrać wielką rolę w szerzeniu postaw otwartych na innych ludzi. „Skrzypek na dachu” z niezapomnianym Topolem w roli głównej, odegrał ogromną rolę w przybliżaniu społeczności i kultury żydowskiej ludziom, którzy o niej do tej pory niewiele wiedzieli.

Artyści nie muszą być intelektualistami. O ile ludzie prości nie chcą ogarniać całości, bo wystarczy im, że pilnują tylko własnego interesu („chłop żywemu nie przepuści”), zaś intelektualiści nie dość, że próbują zrozumieć całą złożoność problemu to w dodatku czują się w obowiązku znaleźć całościowe rozwiązanie, o tyle artyści mogą również próbować ogarnąć całość, ale nie podsuwają prostych rozwiązań, zadowalając się sprowokowaniem odbiorcy do samodzielnego zmierzenia się z problemem. Oczywiście istnieje niebezpieczeństwo, że widz dokona zupełnie nieprawidłowej interpretacji, lub dopuści się nadinterpretacji, niemniej artysta nie powinien próbować narzucać mu gotowej odpowiedzi na postawione przez swoje dzieło pytania.

Myślę, że Agnieszka Holland kręcąc swój najnowszy film „W ciemności” przedstawiła złożoność stosunków narodowościowych we Lwowie pod niemiecką okupacją w sposób najlepszy, w jaki to można było zrobić. Polak Leopold Socha, człowiek prosty, kanalarz i złodziej z przeszłością więzienną sprzed wojny, o poglądach standardowo wobec Żydów pogardliwych, ratuje ich grupę przed pewną zagładą z rąk Niemców. Jego przyjaciel z więzienia, Ukrainiec, służy w policji współpracującej z Niemcami m.in. w wyłapywaniu ukrywających się Żydów. Nie wydaje się potworem. Wobec Sochy jest bardzo lojalnym przyjacielem i za takiego wobec siebie ma Sochę. „Niemcy to najlepsza rzecz, jaka mogła się przytrafić Ukraińcom”, powiada. Niestety, historia rzutuje na nasze stosunki z Ukraińcami, bo oto mamy do wyboru albo prorosyjską Ukrainę wschodnią, albo zachodnią, czyli tę, gdzie do dziś żywy jest kult Stepana Bandery i współpracy z Niemcami, jako „najlepszej rzeczy, jak się mogła Ukraińcom przytrafić”. Z intelektualnego punktu widzenia impas nie do przezwyciężenia. On oczywiście byłby do rozwiązania, gdybyśmy wszyscy nauczyli się swobodnie i bez emocji mówić o historii, o wszelkich, nawet tych najbardziej wstydliwych aspektach, a w zamian za to zaczęli myśleć o teraźniejszości i przyszłości jak o nowej karcie w naszych stosunkach. Niby wiele nie trzeba, a jednak tego nie potrafimy. Może ten i ów polityk by nawet potrafił, ale przecież zakrzyczą ich ich własne elektoraty.

Realistyczny jest obraz Żydów, którzy w żadnym wypadku nie jest wyidealizowany. Obok wzorowej rodziny Chigerów, mamy np. Janka, który do kanału nie zabrał swojej żony i córki, ale swoją kochankę. Obok Żydów mówiących czystą niemczyzną, są ci mówiący jidysz i po polsku. Jeden z ukrywających się w kanale to pobożny ortodoks, którego w pewnym momencie Janek chce zastrzelić, bo drażni go modlitwa w tałesie i z filakteriami.

Czytając wypowiedzi internautów na portalu Filmweb, dostrzegłem zarzut, że Leopold Socha (doskonały Robert Więckiewicz w tej roli) jest nieprzekonujący, bo nie widzimy momentu, w którym dokonuje się jego przemiana z chciwego cwaniaczka ukrywającego Żydów za pieniądze, w człowieka szlachetnego pomagającego im z samej potrzeby serca. Na ogół staram się unikać argumentu wieku i nie zwalać czyjegoś braku zrozumienia problemu na młody wiek. Myślę jednak, że w tym przypadku muszę założyć, że ktoś kto taki zarzut filmowi postawił naprawdę nie przeżył zbyt wiele lat i nie zdążył zaobserwować pewnych procesów. Otóż ludzie się do siebie przywiązują bardzo często na bardzo dziwnych zasadach. Istnieją np. grupy znajomych, gdzie od lat wszyscy się między sobą kłócą, ale nie potrafiliby bez siebie funkcjonować. Po jakimś czasie obcowania ze sobą ludzie nawet nie darzący się nawzajem sympatią zaczynają odczuwać jakaś solidarność wobec siebie nawzajem. Uważam, że w filmie Agnieszki Holland doskonale pokazano ewolucję Sochy, który od pewnego momentu (i bardzo dobrze, że nie wiadomo od jakiego konkretnie) zaczyna odczuwać odpowiedzialność za całe dzieło, którego dokonuje. Końcówka filmu pokazuje to doskonale, kiedy z radością i dumą mówi wszystkim o wychodzących z kanału ludziach: „To moje Żydy!”

Inne, już pozafilmowe źródła podają, że Socha ratując Żydów chciał w ten sposób odpokutować swoje przedwojenne przestępstwa. Mogło być i tak. Sposób ludzkiego rozumowania bywa bowiem bardzo pokrętny i często wymyka się prostym analizom.

W filmie Agnieszki Holland nie spodziewajmy się wielkich efektów w stylu Spielberga. To w ogóle inne kino, oszczędne, oparte na grze aktorów. W tym wypadku uważam, że taki styl przemawia na korzyść tego obrazu. Tak przy okazji chwała reżyserce i aktorom za odtworzenie gwary lwowskiej i swoistego klimatu tego miasta, czego chyba nikt po wojnie nie robił. Nie jest to kino hollywoodzkiego patosu (na szczęście) ani prostych czarno-białych kresek. Sami musimy się zmierzyć z oceną występujących postaci, bo, inaczej niż w Hollywood, reżyser nam w tym nie pomoże.
Przed pójściem do kina, podobnie jak wielu znajomych, miałem pewne obawy co do swoich reakcji. Po co się dołować? Mało to człowiek ma problemów? Po co jeszcze iść do kina, żeby oglądać smutne rzeczy. Smutne i straszne sceny oczywiście są. Znęcanie się niemieckiego żołdactwa nad ludnością getta podczas jego likwidacji to scena wstrząsająca i pozostawiająca człowieka w stanie przygnębienia przez długi czas. Scena pędzonych świtem przez las nagich kobiet, które za moment będą rozstrzelane to kolejna taka scena. To są zresztą sceny znane z wcześniejszych filmów o tematyce niemieckiej eksterminacji ludności żydowskiej. Najgorsze w nich zawsze jest to, że ukazują, jak człowiek potrafi odrzeć drugiego człowieka z godności umierania, bo śmierć Żydów z rąk niemieckich oprawców nie miała w sobie niczego ani bohaterskiego ani godnego. Myślę, że wrażliwy człowiek nigdy nie będzie sobie w stanie poradzić z takimi scenami.

Niemniej większa część filmu ma wydźwięk pozytywny. Jest to bowiem opowieść o nadziei, o pozytywnej przemianie i po prostu o ludziach i ich uczuciach. Wzruszające są sceny z dziećmi Chigerów. Na podstawie książki Krystyny Chiger (czyli małej Krysi) „Dziewczynka w zielonym sweterku”, napisano scenariusz. Na portalu Filmweb można obejrzeć jej wypowiedź na ten temat. Jej brat, Staś, zginął w 1978 roku jako żołnierz izraelski z rąk Palestyńczyków. Sam Leopold Socha poniósł śmierć odpychając swoją córkę spod kół rozpędzonej sowieckiej ciężarówki 12 maja 1945 roku, czyli tuż po kapitulacji Niemiec. Co za ironia losu!

Ten film trzeba obejrzeć, jeżeli się chce cokolwiek zrozumieć z tamtych czasów. Jeżeli chce się pojąć całą złożoność nie tylko skomplikowanych stosunków etnicznych Lwowa czasów niemieckiej okupacji, ale przedziwne mechanizmy rządzące myśleniem pojedynczych ludzi skłaniające do przyjęcia przez nich określonych postaw.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz