poniedziałek, 23 stycznia 2012

Oryginalność kontra oryginalność, czyli myślenie twórcze kontra kupowanie markowych ciuchów

–Nigdy nie bij się z Makowiczem –mówił tymczasem pan Leim surowo i głośno –nie zbliżaj się do niego,nie proś go nigdy o jakieś tam jego parszywe okładki..." Stefan Żeromski, Syzyfowe prace (kopiuj-wklej z http://biblioteka.jubilerskie.info/syzyfowe/Praca08.htm).

Pamiętam, że jeszcze w latach 70. pewnym wyznacznikiem elegancji było noszenie ubrań szytych na miarę. Owszem, już wtedy docierała do nas moda na coś, co dziś nazywamy markowymi ciuchami, a także, co tu dużo gadać, coraz więcej kupowano ubrań gotowych ze sklepowego wieszaka. Dążność do posiadania czegoś, co przypomina świat wolności i nieograniczonych możliwości, prowadziła do tego, że ci, których było na to stać i którzy mieli możliwość wyjazdów, przywozili prawdziwe Wranglery lub Riffle, czyli dżinsy. Tkaninę znaną w krajach anglojęzycznych jako denim, my nazywaliśmy tak samo jak spodnie, a więc dżinsy (jeans), ale w telewizji lansowano nazwę teksas. Tak więc ktoś, kto miał spodnie, a w dodatku i bluzę z oryginalnego teksasu, to był gość. W Polsce pojawiły się oczywiście podróby, często nieudolne, natomiast któraś z państwowych firm włókienniczych zaczęła produkować tkaninę przypominającą nieco dżins, o nazwie arizona (że niby też taka amerykańska jak teksas).

Dzisiaj możemy się z tego śmiać, bo sklepów z oryginalnymi markowymi dżinsami mamy w Polsce mnóstwo, w tym z firm, które nie są aż tak drogie jak te najbardziej „prestiżowe”. Niemniej, pojawiają się też podróbki, a ludzie, którzy ubierają się na rynkach, „w budach” czy „u Wietnamczyka”, mogą kupić sobie „odrobinę luksusu” w postaci spodni czy innego wyrobu ze znakiem znanej firmy, co z ową firmą jednakowoż nie ma nic wspólnego.

Z jednej strony firmowanie swojego produktu o wyraźnie gorszej jakości znakiem znanego producenta jest przestępstwem. Jest tak oczywiście również wtedy, kiedy jakość niewiele ustępuje oryginałowi. Motywy przestępców są tutaj oczywiste – chodzi o lepszy zbyt, ale to co jest naprawdę dziwne, to postępowanie nabywców takich towarów. Oczywiście wielu z nich zwyczajnie daje się oszukać zwodniczej marce, bo w końcu po to została ona umieszczona, żeby klient sobie myślał, że to oryginał. Dziwi mnie jednak myślenie człowieka, który wie, że metka na ubraniu ma się nijak do producenta, a mimo to kupują, ponieważ chcą się pokazać w swoim środowisku, że noszą markowe ciuchy.

Niewątpliwie wielką rolę odgrywają tutaj media, zwłaszcza niektóre kolorowe magazyny, które lansują pewien styl życia polegający na noszeniu np. specjalnie podartego podkoszulka, ale jakiejś znanej firmy. Kilka lat temu czytałem artykuł, w którym wyjaśniano, że w świecie (może światku) artystycznym każdy od razu pozna, czy ktoś, kogo niewtajemniczony wziąłby za dziwoląga w bardzo pospolitym ubraniu (jakiś naddarty T-shirt, lekko wytarta kurtka czy postrzępione spodnie), nosi oryginalne markowe ciuchy, które od nowości takie były, bo tak właśnie zostały zaprojektowane, czy też jest to w faktycznie biedak chodzący w ciuchach podniszczonych przez czas i używanie. Rozpoznawanie takich rzeczy jest swego rodzaju kodem środowiskowym, nie pozwalającym na dopuszczenie do „elitarnego klubu” jakichś „parweniuszy”.

Kiedy powiem, że mnie to nieco bawi, to oczywiście narażę się na zarzut, że sam jestem biedakiem, którego nie stać na markowe ubrania a, jak wiadomo, jak ktoś czegoś nie może mieć, to próbuje to zdyskredytować, wyśmiać, pokazać, że mu nie zależy. Zdaję sobie sprawę z tego, ale na taki zarzut odpowiadam, gdyby mnie faktycznie było stać na drogie ubrania i gdybym do stroju przywiązywał aż taką wagę, nie kupowałbym tzw. markowych ciuchów, ale raczej kazałbym sobie szyć garnitury i inne części garderoby na miarę. Zawód krawca szyjącego w domu lub w niewielkim warsztacie, co prawda nie jest już tak popularny, jak w latach 70., ale jak ktoś chce, to dobrego rzemieślnika znajdzie. Oczywiście i tutaj są zakłady, często rodzinne, które wyznaczyły sobie wysoki standard jakości, a przez to obecnie mogą sobie pozwolić na dyktowanie wysokich cen swoich usług.

Na początku lat osiemdziesiątych przy różnych okazjach towarzyskich natykałem się na pewną dziewczynę (była to koleżanka moich starszych kolegów), która w latach komunistycznej szarzyzny (ta szarzyzna to jednak metafora, Polska to nie były Chiny, jakieś kolory w ubraniach oczywiście były) chodziła w bardzo oryginalnych strojach. Jej bluzki, spodnie, sukienki czy spódnice, były zupełnie inne od tych, które można było dostać w sklepie, czy nawet zobaczyć w telewizji. Jej córeczka (ok. 4-5 lat w tamtych czasach) również nosiła niebanalne ubranka. Jak się okazało, dziewczyna ta sama szyła i projektowała ubrania dla siebie i dla dziecka. Śmiała się, że czasami spotyka się z reakcją ludzi typu „o to te dziwaczki”, ale to był wynik kompletnego zakompleksienia ludzi, którzy tak mówili, ponieważ ich stroje w niczym nie przypominały „dyżurnych mundurków” hipisek i innych pozujących na oryginalność dziwaczek. Była to po pierwsze bardzo atrakcyjna kobieta ze świadomością swojej klasy, przy tym wcale nie zarozumiała, zaś jej stroje były bardzo eleganckie, tyle że kolorowe i zupełnie odmienne od peerelowskiej mody. Jak wielu ludzi niebanalnych w tamtych czasach, zabrała córeczkę i wyjechała za granicę. Co ciekawe, wcale nie do Niemiec Zachodnich czy USA, ale do Wenezueli. Nie wiem, jak potoczyły się jej losy.

W latach komuny kobiety starszego pokolenia często same sobie coś szyły. Niektóre, co bardziej utalentowane (jak np. moja babcia), szyły nawet dla ludzi. Nie były to rzeczy tak twórcze, jak ubrania dziewczyny, którą opisałem powyżej, panie te bowiem raczej korzystały z gotowych krojów z żurnali, jak wówczas nazywano katalogi mody z szablonami wykrojów, ale nierzadko dzięki takiej działalności (nigdzie nie rejestrowanej), kobiety PRLu wydobywały się ponad proponowaną przez państwo przeciętność.

Ponieważ zaostrza się walka z podrabianymi towarami i zresztą bardzo słusznie, proponuję tym, których na markowe ciuchy nie stać, żeby w ogóle przestali na nie chorować, i przede wszystkim nie kupowali czegoś, co nosi prestiżową markę, a jest dziwnie tanie. O wiele lepszym pomysłem jest poszukanie we własnym środowisku kogoś z talentem krawieckim, kto uszyje coś bez znaku firmowego, za to coś naprawdę oryginalnego. Przy okazji damy zarobić osobie znajomej, a nie jakimś amerykańskim czy włoskim molochom korporacyjnym. Tutaj wpadamy w semantyczną pułapkę dwóch znaczeń tego słowa. Oryginalność ciuchów markowych polega przecież na zgodności z marką, a niekoniecznie na odkrywczości. Pewne firmy produkujące dżinsy od dziesiątek lat wypuszczają tysiące podobnych modeli, co sprawia, że są to po prostu uniformy, w których nie ma żadnej inwencji twórczej, nie mówiąc już o dopasowaniu do indywidualnych potrzeb i indywidualnego typu urody nabywcy. Jeżeli z pewnych rzeczy zrezygnujemy bez żalu a postawimy na własną kreatywność, życie może okazać się o wiele ciekawsze, zaś molochy dyktujące ceny będą musiały spuścić z tonu. Czy jednak stać nas (w sensie metaforycznym, nie finansowym), żeby zrezygnować z tego co „robią wszyscy”?

7 komentarzy:

  1. Ciekawy artykuł, i ma takie przemyślenia w związku, po pierwsze można kupowac markowe szmaty - jak ktoś bardzo chce - ale używane, są bardzo tanie i dostepne wszedzie, wiem nie każdy to ma taką możliwości i chęć by tyego uzywać.

    Po drugie np. ja często lubię chodzić w zimie w berecie i nawet za to ostanio byłem szarpany przez pijanych wyrostków, oczywiście leciały też wyzwiska itp ... czyli chyba się czułem jak twoja kolezanka, - jako dziwak, bo mam 37 lat i w berecie chodzę, i do tego czasem czarnym czasem, szarym a czasem brązowym, po prostu podoba mi się to, moda niema tu znaczenia, zresztą nawet nie wiem czy jest moda teraz na berety ...

    po trzecie, moja babcia kiedyś pracowała w hotelu, w kuchni a było to na początku lat 90-tych, i dzieci właścicielki miały super modne wtedy dżinsy, przywiezione z zagranicy, jako super modne były one właśnie podarte, z dziurami na kolanie, to ta poczciwa kobieta jak to zobaczyła, przestraszyła się i to pracowicie zacerowała, dzieci te zrobiły z tego taką aferę że babcie zwolnili ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I o to chodzi, żeby nie poddawać się żadnej dyktaturze, tylko chodzić w czym lubimy i w czym się dobrze czujemy!

      Usuń
  2. Stefan, a kogo ty znasz, kto nosi markowe ciuchy? Bo czy sieciówki można uznać za markowe? No niekoniecznie raczej.

    Konsumpcja mody to jest fascynujący temat, ale nie chodzi tylko o marki. Pół globu kupuje za śmieszne pieniądze rzeczy, które po dwóch praniach nadają się do wyrzucenia. Butów często nie da się naprawić. Kupujemy, wyrzucamy, kupujemy, wyrzucamy.

    Nie cierpię szyć sobie rzeczy na miarę, bo nie potrafię sobie wyobrazić końcowego efektu (natomiast uwielbiam klasyczne męskie garnitury szyte na miarę). Nie lubię być "elegancka". Nie lubię sieciówek. Co mi zostaje? Głównie second-handy. Slow-fashion ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha! Dobre pytanie! No znam. Znam człowieka, który jest menadżerem w pewnej zagranicznej firmie (ale w Polsce) i lubi sobie kupić coś wysokiej jakości i z odpowiednią marką (taką jakie znamy z filmów).

      Co do jakości większości tego, co kupujemy - oczywiście masz rację. Ale to jest problem znany od co najmniej stu lat, jeśli nie dłużej, kiedy to właściciele fabryk w wielkiej mierze zniszczyli rzemiosło produkując rzeczy stosunkowo tanie, ale o niskiej trwałości - po to, żeby ludzie znowu musieli kupować.

      Mówiąc szczerze, kiedy jeszcze moi rodzice zabierali mnie do krawca (ostatni raz to był mój garnitur ślubny), nie specjalnie lubiłem te nudne przymiarki.

      W jakimś stopniu odpowiada mi współczesny styl "akademicki", czyli jednak pewna nonszalancja (pamiętasz pewnego dziekana, który próbował nam narzucić strój bardziej formalny?). Na większą pozwalają sobie tylko geniusze-informatycy.

      Czasami jednak lubię tęsknię do atmosfery spotkań towarzyskich, gdzie ludzie specjalnie się ubierali elegancko, co stwarzało pewną atmosferę, która wcale nie musiała być "sztywna", ale wymuszała pewien poziom zachowania.

      Moda na "luz" w ubiorze poszła już tak daleko, że w BTLu zrezygnowano nawet z normalnej szatni z numerkami, wystawiając w hallu rusztowania z haczykami. A gdybym tak na przykład chciał przyjść w eleganckim płaszczu i w cylindrze? Nie miałbym go nawet gdzie położyć! Oburzające ;) :D

      Usuń
  3. Nie widać po mnie na codzień ;), ale są okazje, gdy drażni mnie nieformalny styl. I trochę mi brakuje miejsc, gdzie elegancka formalność byłaby wymagana, np. naprawdę eleganckiej restauracji. Poważnie w BTLu są tylko haczyki? Bez pań szatniarek? Bez sensu. Ciekawe, kiedy sobie ktoś mniej elegancki płaszcz na bardziej elegancki wymieni ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Słowo teksas pięknie uwiarygadnia cały ten wpis. Gdyby nie padło czegoś by brakowało. Dawno nie słyszane. Teksas to jednak teksas. Powiedziałbym: jeszcze bardziej sztywny jeans.

    OdpowiedzUsuń
  5. Kolejna korzyść z tego bloga dowiedziałem się co to jest BTL ...

    OdpowiedzUsuń