sobota, 7 stycznia 2012

O systemie mistrz-uczeń

Ludzie dzielą się na tych, którzy biorą korepetycje i na tych, którzy je dają. Oczywiście często jest tak, że ci, którzy kiedyś korepetycje brali, teraz sami je dają. Mówię jednak o kategoriach „czystych”, w których wiadomo od razu o jakich ludzi chodzi. Od razu zastrzegam, że podział ten nie ma żadnego charakteru wartościującego, a więc nie jest tak, że ktoś jest tu lepszy a ktoś inny gorszy. To nie ma nic do rzeczy. Rzecz jednak w tym, że są tacy, którzy od razu przyjmują rolę korepetytorów, a inni niejako z definicji, czy też z natury, „rodzą się” ich klientami.

Często ostatnio z sentymentem wspomina się stosunek mistrz-uczeń (super sprawa przy pewnych zastrzeżeniach, bez nich to kolejna przereklamowana koncepcja). Wspomina się, bo obecnie taki układ prawie nie występuje, przynajmniej w Polsce. Niestety wielu układ między korepetytorem a uczniem myli się z tymże właśnie stosunkiem. Mistrzami zostają ludzie, którzy mają takie parcie na opanowanie całej wiedzy ze swojej dziedziny, że nic i nikt nie jest w stanie ich od tego powstrzymać. Wrodzony talent odgrywa tu ogromną rolę, ale jeszcze większą odgrywa przeogromna motywacja do owej dziedziny opanowania. Jest ona tak wielka,  że dla „przeciętnego” człowieka jest to rzecz wręcz niewyobrażalna.

Korepetytor to wcale niekoniecznie mistrz. To tylko ktoś, kto wie, na czym cały układ polega, a rzecz jest niezwykle prosta, a mianowicie w grę wchodzi podstawowa zasada pedagogiki, o której już niejednokrotnie pisałem: „ten, który umie więcej, uczy tego, który umie mniej”. Na tej zasadzie korepetytorem może być nawet dobry uczeń z tej samej klasy, który opanował większą partię materiału, niż ten który szuka u niego pomocy.

To, co mnie dzisiaj nurtuje to postawa tych, którzy biorą korepetycje. Jeszcze raz zastrzegam, że nie chodzi mi o tych, którzy w danym momencie czują, że brakuje im wiedzy, czy też zrozumienia tego, co czytają w podręcznikach, i na krótszą lub nieco dłuższą chwilę potrzebują objaśnienia materiału, nad którym pracują. Piszę bowiem o tych, którzy przez całe życie pozostają uczniami, ponieważ po pierwsze nigdy nie czuli, że już pora by zaczęli myśleć za siebie samych i własną wolą (sercem i umysłem) się kierować, a po drugie korepetytorzy, czy też pseudo-mistrzowie bardzo umiejętnie w stanie ucznia ich utrzymują.

Nie ma już prawdziwych mistrzów, ponieważ prawdziwy mistrz to depozytariusz całości wiedzy z danej dziedziny. Coś takiego było możliwe może jeszcze w XIX wieku, no w porywach do połowy XX wieku, ale dzisiaj takie zjawisko prawie nie występuje. Jeśli mam być szczery, uważam, że wcześniej mistrzowie również nie byli doskonali, ale po prostu stan wiedzy ogólnej był tak niski, że ktoś, kto danej dziedzinie poświęcił życie, wyznaczał dalsze ścieżki rozwoju tej dziedziny, ponieważ nie miał praktycznie konkurencji. Newton i Leibniz mogli w jakimś stopniu rywalizować w dochodzeniu do rachunku różniczkowego, ale oprócz nich prawie nikt na świecie nie tylko nie wiedział o co w nim chodzi, ale również niewiele o to dbał.

Mistrzem zostaje się poprzez poświęcenie całego życia swojej dziedzinie, zgłębianiem jej tajników, wyznaczaniem celów swojej dyscyplinie oraz ich osiąganiem, czyli opracowywaniem metody tejże dyscypliny. Żeby jednak w pełni na nazwę mistrza zasłużyć, ktoś z zewnątrz musi tę całą pracę docenić. Tutaj oczywiście znowu wcześniej było w pewnym sensie łatwiej, ponieważ o ile nie podpadło się Kościołowi, to się było pionierem i jedynym wyznacznikiem samej dyscypliny wiedzy. Słowo mistrz zawiera jednak jeszcze jedną implikację, a mianowicie pozycję nauczyciela. W tym wypadku bowiem nie używamy słowa „mistrz” w takim znaczeniu jak „mistrz olimpijski”, który po prostu jest najlepszy w swojej dyscyplinie, ale jest ono synonimem słowa „nauczyciel”.
Relacja „mistrz-uczeń” działała przez wieki w wielu kulturach na zasadzie warsztatu rzemieślniczego. Rodzice lub opiekunowie przyprowadzali dziecko „do terminu”. Mistrz brał takiego malca, którego używał początkowo do zwykłych posług domowych, w tym wynoszenia nocników, a rodzice/opiekunowie jeszcze za to płacili. Po pewnym czasie dopuszczano malca do pewnych robót w warsztacie, stopniowo wdrażając go do prac wymagających coraz większych kwalifikacji, aż następowało „wyzwolenie”, czyli przyznanie uczniowi tytułu czeladnika, który był już w pełni fachowcem, to znaczy znał wszystkie techniki wykonywania swojego zawodu, ale do mistrza było mu daleko. Czeladników mogło być wielu, ale przecież trudno sobie wyobrazić na średniowiecznym rynku sytuację, że oto wszyscy oni zostają mistrzami. Cech dbał o to, żeby mistrzami zostali tylko nieliczni, którzy nie będą dla siebie stanowić zbytniej konkurencji, a więc nie będą „psuć ceny”. Jedyną prawdziwą konkurencję dla mistrzów cechowych stanowili tzw. partacze lub fuszerzy, którzy swoje warsztaty umieszczali poza murami miasta. Słowo „partacz/fuszer” i dzisiaj ma pejoratywną konotację, ponieważ oznacza kogoś, kto swoją robotę wykonuje źle. Niewykluczone jednak, że średniowiecznymi partaczami zostawali czeladnicy, którzy nigdy nie mogli marzyć o patencie mistrzowskim, zaś nie chcieli całe życie wysługiwać się tym, których władze cechu faworyzowały desygnując na mistrzów.

Podobna organizacja panowała w warsztatach malarzy, którzy dopiero od połowy XVIII wieku powoli zaczęli się czuć artystami, a więc wolnymi duchami poszukującymi piękna i penetrującymi nowe obszary estetyki. Wcześniej byli po prostu zwykłymi rzemieślnikami.
I tutaj pojawia się pierwsze pytanie. Eksperci potrafią doskonale rozróżnić obrazy mistrzów od twórczości ich uczniów. „To wygląda na szkołę Rembrandta, ale nie jest to dzieło samego mistrza”. Pytanie polega na tym, ilu mistrzów wychowało godnych siebie następców? Jeżeli nawet kilku takich znajdziemy, to tylko dlatego, że zaczęli coś robić po swojemu, a nie kontynuowali drogi swojego mistrza. W tym drugim przypadku bowiem historycy sztuki nawet nie próbują doszukać się nazwiska autora skądinąd doskonałego dzieła, ale jedynie naśladującego wielkiego malarza, którego ów autor był jedynie uczniem.

Na podobnej zasadzie działały szkoły starożytnych filozofów. Jeżeli wierzyć opisom Platona, Sokrates był po prostu zwyczajnym facetem, który lubił sobie wyjść „na miasto” i pogadać o tym i o owym. Ponieważ mówił z sensem (oczywiście trafiały mu się i słabsze argumenty) i ciekawie, gromadził wokół siebie grono młodzieńców, którzy stawiali mu wino i kolację. Filozofowie wcześniejsi i późniejsi działali jednak w bardziej sformalizowany sposób. Pitagorejczycy np. tworzyli rodzaj sekty religijnej. Uczniowie utrzymywali mistrza, a ten uczył ich tego, co sam umiał. Platona co prawda nie trzeba było utrzymywać, bo był bogaty z domu, ale nie działał on tak jak jego ukochany Sokrates, tylko stworzył rodzaj regularnej uczelni w Gaju Akademosa. Podobny charakter miał też Likajon (Liceum) Arystotelesa.

Skoro jesteśmy przy Platonie i Arystotelesie, to mamy tutaj najlepszy przykład relacji mistrz-uczeń, gdzie uczeń prawdopodobnie jeszcze podczas swoich studiów w Akademii, zaczął się sceptycznie odnosić do nauk Platona, żeby potem stworzyć zupełnie inną filozofię. No właśnie! Czy mistrzem zostaje się poprzez „namaszczenie” przez starego mistrza? Tak się w wielu przypadkach oczywiście dzieje. Autorytet przekazywany z pokolenia na pokolenie uważany jest w pewnych środowiskach za jedynie prawdziwy autorytet. Chińscy mistrzowie kung fu uważani są przez swoich uczniów za niepokonanych, mimo iż często są to osiemdziesięcioletni starcy. Pamiętam pewien reportaż z Chin, w którym wzruszony dziennikarz opisywał parę mistrz-uczeń, w której ten pierwszy miał lat prawie dziewięćdziesiąt, a ten drugi był już grubo po sześćdziesiątce. Kultura dalekowschodnia w ogóle nie dopuszcza sytuacji, w której uczeń prześciga mistrza. Jest to, jak twierdzą adepci chińskich sztuk walki, kompletnie niemożliwe.

Na tym tle kultura europejska, mimo iż przez wieki, a przecież również i dzisiaj, wiedza legitymująca się autorytetem mistrza pozostała i pozostaje w wielkim poważaniu, cechuje się niezwykle częstymi eksplozjami buntu, które owocowały nowymi jakościami w filozofii i nauce. Oczywiście można polemizować, na ile były te bunty spowodowały faktyczne rewolucje, a na ile stanowiły tylko nieznaczne modyfikacje myślenia starych mistrzów, ale faktem pozostaje, że gwałtowny rozwój nauki europejskiej w olbrzymiej mierze (choć oczywiście wcale nie w 100%) dokonał się wbrew mistrzom, a nie dzięki nim. Problem jednak w tym, że nawet i tutaj oni odegrali pewną rolę, a mianowicie stymulatorów buntu, który okazywał się tak twórczy. Gdyby nie było tychże mistrzów i ich nauk, nie byłoby się przeciwko czemu buntować, ergo nie nastąpiłby żaden postęp.

Wracają do głównego wątku, należy znowu wspomnieć te całe rzecze uczniów i studentów, którzy posłusznie podążali drogą mistrzów, ponieważ posłuszeństwo i konformizm to podstawowa ich cecha. Przez całą historię nauki widzimy miliony młodych ludzi, którzy po ukończeniu studiów zajmują się jakimś drobnym wycinkiem studiowanej wiedzy i nic więcej w swoim życiu robić nie będą.

W Europie, w przeciwieństwie do kultur Dalekiego Wschodu, nawet w sztukach walki panuje zasada „bij mistrza!” Nikt w Europie nie wątpi, że z wiekiem najlepszy bokser staje się coraz słabszy i zostaje w końcu pokonany przez młodszego pretendenta. Chińscy mistrzowie bardzo często są reklamowani poprzez przymiotnik „niepokonany”. W jednym z wielu filmów dokumentalnych, jakie w życiu obejrzałem na temat wschodnich sztuk walki, pewien europejski trener opowiedział historię jak to kiedyś zapytał pewnego chińskiego mistrza co robić, żeby być niepokonanym. Na to stary Chińczyk odpowiedział: „Jeżeli jesteś mały ptaszkiem, nie siadaj na gałęzi w pobliżu tygrysa”. Ta rozbrajająca recepta nie na zwycięstwo, ale na to, żeby być niepokonanym, może służyć za kwintesencję mądrości Wschodu. Stary mistrz kung fu umiera niepokonany, ponieważ żaden uczeń nie śmie go wyzwać, a może by i śmiał, ale byłby to okropny nietakt, natomiast z innymi mistrzami się nie konfrontuje. Proste.

Trzeba pamiętać, że i w Europie przed erą Internetu, czyli możliwością natychmiastowej konfrontacji danej tezy z opiniami przeciwnymi, wielu znanych profesorów mogło po osiągnięciu swoich tytułów spokojnie spocząć na laurach i korzystać z uroków swojego statusu, ciesząc się szacunkiem studentów i podwładnych. Mój kolega, Andrzej, którego blog można znaleźć wśród tych przeze mnie obserwowanych, przytoczył krótką historię o tym, jak to podczas pamiętnej wizyty amerykańskiego poety Allena Ginsberga w Polsce, towarzystwo jego polskich znajomych (przygodnie poznanych w knajpie) wzięła go do mieszkania profesora Artura Sandauera. Co ciekawe sam Sandauer nie chciał pojechać do mieszkania, do którego został zaproszony, ponieważ jak relacjonuje świadek tamtych wydarzeń „on jest profesor”. Wielkie ego to nieodłączna cecha wielu mistrzów, więc niby nie ma się czemu dziwić. Zadziwiająca jest jednak reakcja Artura Sandauera, na buddyjską mantrę intonowaną monotonnym głosem przez pijanego Ginsberga. Otóż ten jeden z ówczesnych nielicznych świeckich hebraistów, uznaje ten popis za starohebrajską pieśń! Jak mógł się aż tak pomylić? No zwyczajnie, każdy mógłby się pomylić słysząc amerykańskiego żyda mruczącego coś pod nosem w monotonnym rytmie jakiejś dziwnej pieśni. Rzecz jednak w tym, że Sandauer najpierw podkreślił swoją pozycję w społeczeństwie – „ja wielki profesor”, a potem „popisał się” taką niekompetencją. Ja akurat Artura Sandauera pamiętam z jego książki „Bóg, Szatan, Mesjasz i…?”, która we wczesnych latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia wywołała wiele kontrowersji, zwłaszcza po stronie praktykujących chrześcijan (nie tylko katolików). Nie wątpię, że był człowiekiem o olbrzymiej wiedzy. Niemniej zapamiętano mu ten moment, kiedy wypowiedział się na temat, o którym nie miał pojęcia.

Nie ma ludzi doskonałych. W dzisiejszych czasach upublicznienie faktu, że „król jest nagi” jest niezwykle łatwe. Teorie, które jeszcze w latach 80. byłyby dyskutowane tylko w kręgach naukowych, a poprzez swoją hermetyczność byłyby niedostępne zwykłym zjadaczom chleba, dzisiaj mogą być w ciągu doby rozerwane na strzępy przez grupę amatorów. Autorytetów praktycznie nie ma, ponieważ nie ma ludzi nieomylnych (tak samo jak nie było ich nigdy przedtem) i nie ma „jedynych” depozytariuszy całości wiedzy z danej dziedziny. Jest to bowiem fizycznie niemożliwe.

W dobie Internetu, czyli narzędzia, dzięki któremu każdy idiota może podważyć autorytet wielkiego „mistrza”, należy się zastanowić nad tym psychologicznym momentem, w którym powinniśmy się już zbuntować i poczuć ambicje do samodzielnego mistrzostwa. O ile wieczni uczniowie, czyli ci, którzy całe życie dają zarobić korepetytorom, takiego momentu nie czują nigdy, ponieważ nie posiadają krzty autonomii uczącego się, o tyle w dzisiejszych czasach pojawia się też grupa bezczelnych idiotów, którzy pretendują do wszechwiedzy i wszem i wobec podważają opinie ludzi uznanych za mistrzów. Są też i tacy, którzy już na etapie szkoły podstawowej „wszystko wiedzą” i, będąc silnymi osobowościami, przez całe życie pozostają bezczelnymi prostakami pouczającymi innych.

Ten psychologiczny moment, w którym można się już wyzwolić spod władzy mistrza, a nawet można wyśmiać jego naukę, musi nastąpić w odpowiednim momencie, kiedy nasza wiedza jest na tyle obszerna i ugruntowana, że faktycznie może się stać teorią konkurencyjną wobec poglądów mistrza. Weryfikacja może się okazać bardzo bolesna. W polskich warunkach może nawet nigdy nie dojść do tego etapu, ponieważ system akademicki jest feudalny i naukowe meritum w tym świecie wydaje się najmniej ważne. Jak w znanym studenckim dowcipie, nadal ważniejszy od tematu jest promotor.

Gdybym miał się w jednym zdaniu wypowiedzieć na temat relacji „mistrz-uczeń”, powiedziałbym pewnie, że tak, jestem za, ale o ile mistrz jest naprawdę mistrzem i może nauczyć ucznia swojego warsztatu. Jednakże taki układ nie może trwać zbyt długo, ponieważ obowiązkiem ucznia, który sam ma się stać mistrzem, jest rzucić własnemu mistrzowi wyzwanie i w ten sposób, na zasadzie dialektyki, przyczynić się do postępu w nauce.

Na koniec element humorystyczny, czyli ilustracja tego, jak „mistrzowie” traktują siebie nawzajem:

1 komentarz:

  1. No cóż - napisałem komentarz do notatki naszej Prezeski o 122 miejscu naszego IV LO w Polsce w kontekście 7 miejsca Kopra i przywołałem swój słynny tekst o walorach głowy i ciała naszych uczennic a tu nic ... cisza ... Nikt sobie włosów nie rwie jak wtedy ... cisza i tyle ...
    zima !!

    OdpowiedzUsuń