poniedziałek, 9 stycznia 2012

Luźne wrażenia po obejrzeniu "Gry cieni" czyli drugiej części najnowszej wersji historii znanego detektywa

Sztukę trudno jest oceniać stosując jakąś skalę. Szczególnie dzisiaj jest to zadanie karkołomne, gdyż z czasem nie tylko zmieniły się kryteria oceny, ale wręcz rozregulował się, żeby nie powiedzieć że się rozpadł, cały system kryteriów. O sztuce natomiast zawsze można porozmawiać, wybrać jakieś jej elementy i wtedy dopiero porównać z innymi podobnymi, a na tej podstawie pokusić się o jakąś ocenę. Nie porównuje się szampana do coca-coli, jak to podobno powiedziała kiedyś wielka operowa diva Maria Callas, kiedy ją spytano o swoją pozycję przy jakiejś mało znaczącej gwiazdce opery. Coca-colę możemy jednak porównywać z Pepsi-colą. Możemy też porównywać smaki różnych gatunków szampana, o ile oczywiście posiadamy odpowiednie doświadczenie w ich degustowaniu.

Jeżeli np. pojawiają się rozmowy o kandydaturach do Oscara, czy do literackiego Nobla, przyjęcie jakiegoś sztywnego zestawu kryteriów byłoby niemożliwe. To dlatego często jesteśmy zdegustowani wyborem jurorów, bo my akurat w danym roku nie tyle uważamy, że się haniebnie pomylili, ile akurat nastawiliśmy się na innego rodzaju poetykę. Kiedy przestaniemy porównywać naszych faworytów ze zwycięzcami, a skupimy się na tych ostatnich, może się okazać, że wybór jurorów wcale nie był taki zły. Oczywiście teoretycznie.

Z filmowymi adaptacjami historii i postaci literackich kontrowersji jest zawsze co niemiara, ponieważ jeżeli długo w sercu swoim nosiliśmy wyobrażenie danej sceny czy danego bohatera, to potem wizja reżysera może nas strasznie rozczarować. Doskonale pamiętam krytykę pani Małgorzaty Braunek za rolę Oleńki w „Potopie” Jerzego Hoffmana. Obsada zaś „Ogniem i mieczem” wzbudziła mnóstwo kontrowersji już nie tylko „dziewczyną Jamesa Bonda” w roli Heleny, ale również panem Wołodyjowskim, którym nie był (bo nie mógł już być) Tadeusz Łomnicki.

Część druga najnowszej filmowej wersji historii detektywa z powieści i opowiadań Artura Conan Doyle’a może być porównana do… jej części pierwszej, bowiem próba zastosowania wszelkich innych kryteriów do oceny tej produkcji mijałaby się z celem. Od czasów francuskiego filmu „Vidocq” z 2001, kiedy to wprowadzono pewną konwencję pracy kamery i pracy nad obrazem (spowolnienia i przyspieszenia, nierzeczywiste kolory) weszła moda na tę wielce umowną konwencję. Kiedy oglądamy przygody Sherlocka Holmesa Guya Ritchi’ego, z jednej strony podziwiamy świetnie odrobiony Londyn, czy (w drugiej części) Paryż, ale z drugiej cały czas mamy nieodparte wrażenie, że mamy do czynienia właśnie z komiksową umownością. Trzeba pamiętać, że wiele komiksów zawiera obrazy bardzo wierne oryginałom, a jednak nie są to fotografie. Zdjęcia filmowe w Sherlocku Holmesie są doskonałe, ale jednak jakieś nierealne. To akurat według mnie jest najmocniejszy element obu części filmu.

Oczywiście po kilku scenach z części pierwszej od razu wiemy, że jeżeli chcemy się na tym filmie dobrze bawić, musimy natychmiast zapomnieć o naszych dotychczasowych wyobrażeniach na temat Sherlocka Holmesa i doktora Watsona. Zamiast dwóch wiktoriańskich sztywniaków, z których ten pierwszy to bardzo inteligentny narkoman i skrzypek-amator, ale nie przekraczający granic dobrego wychowania, a ten drugi to niezbyt rozgarnięty safanduła, mamy dwóch wartych siebie zuchów i bystrzaków. Pierwsza myśl, jaka mnie osobiście przemknęła przez głowę to Gregory House, ekscentryczny i socjopatyczny geniusz medycyny z popularnego amerykańskiego serialu, i jego spokojniejszy i bardziej uporządkowany, acz niemniej inteligentny przyjaciel, onkolog Wilson.

Ponieważ mimo komiksowości, rzeczywistość wiktoriańskiego Londynu jest świetnie przedstawiona i to nie tylko od strony klas wyższych, ale również robotników fabrycznych, mieszkańców ulic i szemranych dzielnic, dość szybko dałem się wciągnąć w ten świat i wcale nie brakowało mi tradycyjnego dżentelmena z fajką.

Afery kryminalne, w jakie wplątany jest główny bohater są już całkowicie komiksowe. O ile w drugiej części mamy do czynienia z geniuszem zła, profesorem Moriartym, którego poznajemy również z książek Conan Doyle’a, to zło wcielone z części pierwszej jest prekursorem dwudziestowiecznych totalitaryzmów po mistrzowsku wykorzystującym osiągnięcia nauki w celu wywołania wrażenia panowania nad siłami nadprzyrodzonymi. Pozorna ezoteryka nadaje całej kryminalnej historii aurę tajemniczości, której rozwiązanie w duchu racjonalizmu tym bardziej wzbudza podziw dla geniuszu detektywa i pomysłowości scenarzysty. W części drugiej ezoteryki już nie ma, ale mamy za to do czynienia ze spiskiem mającym na celu wywołanie wojny światowej, żeby Moriarty mógł wszystkim stronom sprzedawać broń, której jest producentem.

Sam wątek kryminalny jest tak samo naciągany i komiksowy, jak w części pierwszej, więc widz powinien od razu się na taką konwencję nastawić i nie narzekać na jakość samej zagadki kryminalnej. Ponieważ jednak mogę porównać część drugą z pierwszą, uważam, że o ile w części pierwszej, która niejako stworzyła konwencję, wszystko odbywało się odpowiednich proporcjach i miało swoje uzasadnienie, w części drugiej autorzy w kilku miejscach przeszarżowali.

Przejście ze sceny w restauracji, gdzie Holmes w stylu doktora House’a obraża narzeczoną Watsona, w rezultacie czego zostaje sam z posiłkiem, do brutalnego pojedynku bez żadnych reguł w jakiejś szemranej jaskini nielegalnych walk, to majstersztyk, zaś scena, kiedy Holmes analizuje sytuację symulując w wyobraźni przewidywany przebieg walki, jest pomysłem zaskakującym i zabawnym zarazem. Kiedy podobny zabieg reżyser stosuje kilkakrotnie (zwolnione tempo) w części drugiej, w starciu z Moriartym robiąc z niego groteskę, nie mogę się oprzeć ziewaniu, a nawet pewnemu zażenowaniu. Eksploatacja do znudzenia numeru, który raz wyszedł, to plaga zachodniego kina od wielu lat. To dlatego sequele są najczęściej dużo gorsze od części pierwszej, tej oryginalnej.

Scena z rosyjskim kozakiem, którego detektyw dosłownie wyczuł nosem, który jest ubrany jak krakowski lajkonik, ale walczy jak najprawdziwszy japoński ninja, jest przezabawna, ale nie należy się jej zbytnio czepiać biorąc pod uwagę ogólną konwencję filmu. Okazuje się też, że genialny i wszechstronnie (umysłowo i fizycznie) uzdolniony Holmes ma jednak słaby punkt, a mianowicie nie potrafi jeździć konno. Kiedy więc wraz z Watsonem i grupą francuskich Cyganów maja udać się konno do Niemiec, Holmesowi trzeba dać kucyka, który niczym mongolski konik nie galopuje, nie szaleje, ale po prostu idzie kłusem do przodu niczym maszyna do szycia. Scena ta, moim zdaniem przydługa (ta konna podróż) wywołuje salwy śmiechu w sali kinowej, ale ja osobiście uważam, że to chwyt już nawet nie z komiksu, ale z niemej komedii slapstickowej, która do całości niczego nie wnosi.

Nie chcę się już dłużej pastwić nad słabymi punktami „Gry cieni”, ponieważ jako całość jest to nadal bardzo sympatyczna rozrywka z kilkoma dowcipnymi rozwiązaniami, których tu nie zdradzę. Jedyne co mogę powiedzieć, to to, że w ramach konwencji wypracowanej w tych dwóch częściach, o ile zdążyliśmy się jej nauczyć oglądając jej klasyczną wersję w części pierwszej, to w drugiej jesteśmy epatowani spotęgowaniem elementów z tejże do tego stopnia, że możemy odczuwać przesyt a nawet znudzenie. Liczne spowolnienia nie mają wielkiego uzasadnienia, a są czystym efekciarstwem zbudowanym na sukcesie tego elementu z części pierwszej. Niemniej, kto lubi komiksy i konwencję właściwej im narracji, ten nadal będzie się dobrze bawił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz