czwartek, 5 stycznia 2012

Polityk a tytuł akademicki

Od czasu do czasu słyszę od rozżalonych wyborczą porażką tych czy innych znajomych (w zależności od wygranej w wyborach), że „my Polacy to jednak nie potrafimy docenić ludzi wykształconych, ludzi z tytułami akademickimi”. Ostatnio taki tekst usłyszałem po przegranej Jarosława Kaczyńskiego, który wszak jest doktorem, ale wcześniej takim zarzutem zostałem uraczony przy okazji dobrania przez tegoż polityka do koalicji Andrzeja Leppera. Zarzuty braku poszanowania dla tytułów akademickich przy wyborze politycznym pojawiają się więc zewsząd. Janusz Korwin-Mikke na przykład uważa, że demokracja dlatego jest beznadziejnym ustrojem, ponieważ głos dwóch lumpów spod budki z piwem (ha, kto dziś pamięta budki z piwem? Nawet ja ich nie pamiętam, bo już w latach 70. je polikwidowano w naszym kraju) przeważa głos jednego profesora uniwersytetu. Oczywiście zgadzam się z Korwinem-Mikke, że demokracja najlepszym ustrojem nie jest, ponieważ głosy ludzi głupich zawsze przeważą głosy ludzi mądrych. Tych ostatnich jest bowiem w każdym społeczeństwie dużo mniej niż tych pierwszych. Niemniej przykład tych lumpów i profesora do najfortunniejszych nie należy.

Polityka bieżąca, a nie żadna tam historia polityki czy politologia, to zjawisko, gdzie wszystko zdarza się po raz pierwszy. Niby zjawiska są podobne do tych już kiedyś zaistniałych, niby czasami coś tam przewidujemy, ale tak naprawdę każda sytuacja jest nowa. Czy nam się to podoba czy nie, czy przestudiowaliśmy tysiące stron na temat kryzysów gospodarczych, czy też nie, każda następna recesja w gospodarce światowej nas mniej lub bardziej zaskakuje. Z pewnością zawsze pojawiają się ludzie, którzy jakieś zjawisko typu niezadowolenie społeczne przewidzą (to akurat jest najłatwiejsze), a potem z gorzkim uśmiechem tryumfują „a nie mówiłem?”, ale kiedy tylko oni sami są postawieni na stanowisku wymagającym podejmowania decyzji, popełniają takie same błędy jak ci, których dotychczas krytykowali.

Michal Korybut Wiśniowiecki był to król polski, którego wybrano po bardzo niepopularnym Janie Kazimierzu (wbrew Sienkiewiczowi, nawet po szwedzkim „potopie” mało kto go w Polsce kochał), bo po pierwsze chciano, by na tronie zasiadł „Piast”, a więc Polak, a nie żaden król z importu, po drugie był to syn słynnego pogromcy Kozaków księcia wojewody ruskiego Jaremy Wiśniowieckiego, a po trzecie był to młodzieniec wielce wykształcony, władający podobno sześcioma językami. Młody książę bowiem ukończył Jezuickie Kolegium w Nysie, a potem studiował na Uniwersytecie w Pradze. To o nim jednak złośliwcy komentowali, że „mówi sześcioma językami, ale w żadnym nie ma nic do powiedzenia”. Historycy w większości negatywnie oceniają króla Michała, często przypisując mu zniewieścienie i dewiacje seksualne. Trzeba oczywiście brać też pod uwagę fakt, że nieprzychylne temu władcy źródła pochodzą z otoczenia późniejszego króla, Jana III Sobieskiego, który od samego początku był Korybuta Wiśniowieckiego zaciekłym wrogiem. Niezależnie jednak od tego, czy opinie były mniej lub bardziej krzywdzące, faktem pozostaje, że wykształcenie synowi wielkiego pogromcy Chmielnickiego niewiele we władaniu pomagało.

Czy ktoś się na przykład zastanawiał nad edukacją Jana Sobieskiego? Władca ten, owszem, uczęszczał do Akademii Krakowskiej, gdzie studiował na Wydziale Filozoficznym, już wcześniej skutecznie opanowując kilka języków obcych, natomiast to, dzięki czemu zdobył swoją sławę i w rezultacie władzę, czyli umiejętności dowódcze, nabył biorąc udział w wojnach. Umiejętności zdobyte podczas nauki w Kolegium Nowodworskiego, a później w Akademii z pewnością uczyniły z niego świetnego mówcę, co z pewnością przyczyniło się do pozyskiwania zwolenników. Dlaczego jednak nie do końca politycznie wykorzystał zwycięstwo pod Wiedniem? Dlaczego nie udało mu się umocnić pozycji monarchy w coraz bardziej anarchizującym się ustroju Rzeczypospolitej? Jednym słowem, dlaczego będąc geniuszem w jednej dziedzinie, w innej do końca sobie nie radził?

Odpowiedź nie wydaje się zbyt skomplikowana – istotą ludzką był po prostu, a nie ma ludzi nieomylnych, ponieważ każda sytuacja, jaka nas spotyka, jest nowa. Jeżeli przypomina taką, którą już znamy, to wspaniale, ponieważ możemy wykorzystać swoją wiedzę i doświadczenie. Problem w tym, że historia się NIGDY nie powtarza, wbrew popularnemu powiedzonku. Gdybyśmy struktury ludzkich zachowań porównali do fraktali, moglibyśmy rzec, że minimalne przekształcenie jednego drobnego elementu prowadzi do sytuacji, w której owszem cały schemat się niby prawie dokładnie powtarza, ale to „prawie” robi właśnie tę kolosalną różnicę.

Nie chcę przez to oczywiście powiedzieć, że wiedza i umiejętności są politykowi zbędne. Wręcz przeciwnie! Dobremu politykowi potrzebna jest przede wszystkim inteligencja, a jedną z definicji inteligencji jest „radzenie sobie w sytuacjach nowych”. Trzeźwy osąd sytuacji to warunek wstępny, żeby sobie z nią poradzić. Dlatego wiedza i to najlepiej zarówno fachowa w danej dziedzinie, jak i wszechstronna dająca wyobrażenie o ogólnym kontekście jest niezbędna. Potem znowu wiedza jest niezbędna, żeby po właściwej diagnozie zastosować właściwe środki. Politycy, jakich znamy często wykładają się już na pierwszym etapie niewłaściwie oceniając problem i jego wagę. Rozwiązania natomiast, jakie stosują są najczęściej tak chaotyczne i tragicznie błędne, że „lumpy spod budki z piwem” często się dziwią, że mogli je zastosować ludzie z jakimkolwiek wykształceniem. W wielu sytuacjach politycznych bowiem czasami zwykły cwaniacki instynkt byłby lepszy od propozycji o pozorach naukowości.

Zastosowanie wiedzy w praktyce to przede wszystkim domena ludzi biznesu i menadżerów. To oni są tak naprawdę wyćwiczeni w grze, gdzie codziennie ryzykuje się wszystkim. Życie ich weryfikuje okrutnie (o ile nie są postawionymi przez swoje partie dyrektorami spółek państwowych), a ci, którzy się utrzymują na powierzchni i pną się w górę, to ludzie, którzy naprawdę muszą posiadać ogromną wiedzę, wielkie umiejętności interpersonalne, oraz niezwykłe wyczucie sytuacji.

Nie można powiedzieć, że nie ma takich profesorów. Z definicji są to jednak ludzie, którzy „się przyglądają” (theoreo – przyglądam się) zjawiskom i je opisują. Niektórzy są „na pierwszej linii frontu”, czyli faktycznie badają same zjawiska, ale wielu swoją karierę zawdzięcza przede wszystkim studiowaniu dzieł swoich starszych kolegów (ba, żeby zostać profesorami przede wszystkim muszą poznać setki nazwisk swoich starszych kolegów zajmujących się tą samą dziedziną). Niewątpliwie długotrwała obserwacja danego zjawiska daje podstawę do wykrywania pewnych prawidłowości i do wyciągania wniosków. Czy jednak wnioski te pasują do każdej przyszłej sytuacji? Gdyby tak było, politycy byliby nam w ogóle niepotrzebni, a naukowcy staliby się tylko depozytariuszami raz odkrytej prawdy, bowiem mielibyśmy oto już gotową maszynkę do rozwiązywania problemów. Tak się nie jednak dzieje i to właśnie tylko z tego względu, że drobne przekształcenie jednego z elementów układanki prowadzi do nowego fraktalu, a więc do sytuacji, która się okazuje nieprzewidywalna.

Profesorowie ekonomii dyskutują pewne zjawiska od lat i nadal są zaskakiwani kryzysami gospodarczymi, albo przynajmniej ich rozmiarami czy też charakterem. Niektórzy z nich są w tej komfortowej sytuacji (jako naukowcy), że rządy (na całym świecie) pozwalają im weryfikować swoje teorie na żywych organizmach swoich obywateli, co często kończy się dla tych ostatnich tragicznie.

Nie można więc jednoznacznie powiedzieć, że akademicki tytuł gwarantuje najwyższą jakość podejmowanych decyzji. Niestety w ogóle nie ma takiego czynnika, który by mógł taką gwarancję dać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz