wtorek, 13 marca 2012

O motywacji i jej paraliżu


Podczas zajęć z przedmiotu, który się nazywał Second Language Acquisition (SLA), omawialiśmy różne metody nauczania języków obcych. Problem z całościowymi metodami jest taki sam jak z ortodoksyjnymi szkołami kung-fu. Jak już twórca systemu uznał, że jego/jej metoda zapewnia sukces w osiągnięciu sukcesu w nabyciu wiedzy i umiejętności językowych, to na żadne modyfikacje nie ma już miejsca, bo tylko trzymanie się tej metody przynosi efekty, podczas, gdy wszystko inne jest stratą czasu. Nauczyciele języka dobrze wiedzą, że w praktyce wykorzystywanie elementów z różnych szkół metodycznych pozwala na uniknięcie monotonii, natomiast nigdy nie ma pewności, czy dany element trafi do wszystkich. Doskonale wiemy, że są różne typy uczących się, do których przemawiają zupełnie odmienne bodźce, więc np. metoda TPR (total physical response) jest doskonała dla tzw. kinestetyków, czyli tych, którzy uczą się, przez skojarzenie nowej porcji wiedzy z ruchem ciała, ale niekoniecznie musi być tak atrakcyjna dla słuchowców.

Na jednych z zajęć z SLA prowadząca zarządziła debatę, w której jedna grupa miała bronić TPR, a druga jakiejś innej metody. TPR pamiętam bardzo dobrze, bo akurat mnie przypadło jej bronić, a ta druga umknęła mojej pamięci. Debata – sam charakter tej wymiany zdań – powoduje, że ludzie zaczynają się w pewnym momencie zapalać i stają się agresywni. Ja, w tym wypadku „niestety”, nie umiem w sobie wzbudzić takiej postawy. Choć zdawałem sobie sprawę, że TPR potrafi zaoferować pewne ciekawe rozwiązania, nie potrafiłem w sobie wywołać jakiejś fanatycznej wiary w całość tej metody, co pozwoliłoby mi przyjąć w dyskusji postawy bardziej ofensywnej. Kiedy więc koledzy z grupy przeciwnej zaczęli wysuwać ciężkie działa pod adresem TPR, krytykując słabe punkty tej metody, trudno mi było się nie zgodzić. Oczywiście w odwecie atakowaliśmy wady tej drugiej metody, ale znowu trudno było się nie zgodzić, że posiada ona również elementy bardzo wartościowe. W końcu wyszło na to, ze debatę (chyba) przegraliśmy.

Zajęcia te były dla mnie pewną lekcją, choć wcale niekoniecznie lekcją na temat metod nauczania. Nauczyły mnie przede wszystkim czegoś na temat charakteru debat publicznych, w których wytrawny, agresywny, ale przy tym sprytnie tę agresję „sprzedający” publiczności, zawodnik potrafi postawić na swoim, tylko dlatego, że tak bardzo był zdeterminowany, żeby na swoim postawić. Obiektywna słuszność tezy, której bronił, ma znaczenie drugorzędne, jeśli w ogóle jakieś ma. To dlatego politycy przed kamerami nie mogą się ze sobą zgodzić, choćby w rzeczywistości przyznawali przeciwnikowi rację, ponieważ liczy się tylko wyrazista tożsamość i zwycięstwo. Prawda i wspólne dobro są tutaj praktycznie nieważne.

Kolejna nauka, jaką wyciągnąłem z tamtych zajęć, z praktycznego i indywidualnego punktu widzenia jest nawet ważniejsza. O ile z publicznymi debatami prawdopodobnie nic nie zrobimy, bo od tysiącleci ich zasady praktycznie się nie zmieniają (od wieków liczy się zwycięstwo i pokonanie przeciwnika, a nie przekonanie do najlepszego rozwiązania, a więc najważniejsze okazuje się ego dyskutanta), to sami mamy szansę zmienić swoją postawę wobec otaczającej nas rzeczywistości, czy też, mówiąc górnolotnie, życia. Chodzi o to, żeby nie angażować się w coś, w co nie wierzymy, albo nie wierzymy do końca. Ile razy robimy coś, żeby zrobić przyjemność, albo, co gorsza,  żeby nie robić przykrości rodzicom, teściom, nauczycielom, przełożonym, a co do czego wcale nie mamy przekonania.

Jeżeli robimy to bezpośrednio z takiego powodu, to jeszcze nie jest tak źle, ponieważ doskonale zdajemy sobie z tego sprawę, więc jesteśmy w stanie ten problem sobie zracjonalizować i postawić jasne granice między własnymi pragnieniami a tym, co zrobiliśmy z konieczności. Gorzej jednak, jeżeli jakieś nasze decyzje i działania spowodowane są całym kodem wprowadzonym do programu operacyjnego naszego umysłu przez innych ludzi. Jeżeli komuś się wydaje, że chce zostać świetnym lekarzem i wkuwa po nocach grube medyczne księgi straszne przy tym cierpiąc katusze, nie dlatego, że rodzice lekarze tego bezpośrednio od niego wymagali, ale dlatego, że „rozsądek” (czyt. przykład udanych karier finansowych rodziców) nakazuje studiować medycynę. W świadomości takiego człowieka związek między jego kierunkiem studiów a rodzicami może się nie pojawić, ale on istnieje. Istnieje też jakaś druga część osobowości delikwenta, która ciągnie go do czegoś zupełnie innego. Jest ona spychana w świadomościowy niebyt tak skutecznie, że „rozsądny” student w końcu przestaje o tym myśleć skupiając się na nauce, ale tylko pozornie. Od czasu do czasu bowiem zaskoczy go jego własne zachowanie, które objawi się tym, że któregoś wieczora pójdzie na film, zamiast wkuwać kolejną porcję wiedzy, a potem będzie miał straszne wyrzuty sumienia, że zmarnował czas. Paraliżowanie własnych „mądrych” planów i zamiarów to przecież nasz powszechny problem!

Wynikiem takich przypadków jest życie w ciągłym stanie zaniżenia własnej wartości, poczucia winy („jestem niestety tylko śmierdzącym leniem”) i w rezultacie przygnębienie i nieszczęście. Gdyby to jednak było takie proste, niewątpliwie po odkryciu tej prawidłowości natychmiast byśmy się rzucili do robienia tego, czego chcemy i osiągnęli stan idealnej integralności osobowości, a w rezultacie prawdziwe szczęście. Takie proste to jednak nie jest, ponieważ często sami nie wiemy czego chcemy i niekoniecznie jest to wina narzuconych nam z zewnątrz (mniej lub bardziej świadomie) sposobów myślenia. Często bywa bowiem tak, że „napalimy” się na coś. Wydaje nam się, ze bardzo chcemy to robić, ale po pierwszych dniach/tygodniach entuzjazmu i szybkiego postępu, okazuje się, że nasz zapał osłabł i że „to chyba nie to”. Znowu niektórzy mogą w tym momencie zacząć cierpieć na wyrzuty sumienia, ale równocześnie poczują też ulgę z tego powodu, że już nie muszą tego robić. I gdyby na tym się skończyło, wszystko byłoby proste i bardzo racjonalnie wytłumaczalne.

Tymczasem może się zdarzyć tak, że coś, co nas na pewnym etapie życia tak znudziło, albo potwornie zmęczyło, że uznaliśmy, że to „nie na moją głowę” i że „nie chcę się tym już zajmować”, wraca do nas po dwóch, a nawet pięciu czy dziesięciu latach, zabieramy się do tego z nowym entuzjazmem, a w dodatku okazuje się, że „ściana”, do której dotarliśmy uprzednio, a która zniechęciła nas wtedy do dalszych wysiłków, teraz okazała się przeszkodą tak banalną, że pokonujemy ją bez trudu. Takie rzeczy się zdarzają, więc problem polega na tym, że nigdy nie wiadomo, czy należy łatwo rezygnować z czegoś, co nas przyprawia o poczucie nieszczęścia. Nie muszę oczywiście nawet wspominać, że rzucenie się w coś, co nam w danym momencie daje poczucie szczęścia, bardzo często bywa tragiczne w skutkach.

Niemniej, to co jest warte zachodu, to wyrobienie w swojej najgłębszej warstwie świadomości wiary, czy też przekonania do tego, co chcemy robić. Jeżeli jakiejś jej części wydaje się, że chce osiągnąć coś w danej dziedzinie, a ta głębsza i najczęściej nieuświadomiona nie jest do tego przekonana, będziemy mieli do czynienia ze swoistą schizofrenią, której wynikiem będzie porażka na całej linii. Jak dotrzeć do tej najgłębszej warstwy świadomości i jak wzbudzić w niej entuzjazm do naszego działania, to tajemnica, za zdradzenie której fachowcy (często też pseudofachowcy) od motywacji każą sobie płacić duże pieniądze. Gdyby jednak ich metody okazały się skuteczne, byłyby to najlepiej wydane pieniądze w życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz