czwartek, 29 marca 2012

O buddyzmie myśli kilka w kontekście wypowiedzi Wojciecha Cejrowskiego i lektury "Złotej Pagody" Yukio Mishimy

Kilka tygodni temu Newsweek Polska opublikował artykuł, z którego wynikało, że Wojciech Cejrowski opowiada kompletne dyrdymały na temat buddyzmu. Wg niego jest to religia okultystyczna, co automatycznie znaczy satanistyczna, Dalaj Lama modli się do Lucyfera o unicestwienie niewiernych, a mnisi w Japonii i w Indochinach robią ludziom wodę z mózgu, świadomie wciskając im głupoty. Oczywiście całość poglądów Wojciecha Cejrowskiego na inne religie bierze się z jego silnego przywiązania do katolicyzmu, które on zapewne bierze za głęboką wiarę. Nie byłoby o czym rozmawiać, bo kto choć trochę się orientuje, jakie poglądy ma ten znany katolicki podróżnik, tego takie wypowiedzi nie powinny w najmniejszym stopniu dziwić. Niemniej warto się przyjrzeć pewnym elementom, na których je zbudował. Żeby wyszło dobre kłamstwo, musi być w nim sporo prawdy, jak wyczytałem w bułgarskiej książce dla młodzieży Z nikim, kiedy byłem dzieckiem.

Błąd metodologiczny, być może nawet nieświadomy, choć tego pewni być nie możemy, ponieważ fanatycy religijni są gotowi na każdą manipulację, byleby postawić na swoim, polega na tym, że buddyzm generalnie nie jest religią w takim samym znaczeniu, jak znane nam systemy teistyczne. Budda nie jest żadnym bogiem, a mistrzowie zen mawiali nawet, że jeśli ukaże ci się sam Budda, to czym prędzej go przegoń. W buddyzmie chodzi bowiem o osiągnięcie stanu umysłu poza myśleniem dyskursywnym, do wydostania się poza pułapki języka i dotarcia do ogólnej „pustki”, która jest źródłem wszystkiego. Błędem naszego umysłu, jak uważają mistrzowie buddyzmu, jest myślenie na zasadzie różnicowania, a to powoduje nasze rozliczne nieszczęścia. Likwidacja stanu opozycji ja-coś innego prowadzi wg nich do stanu doskonałego szczęścia. Oczywiście w praktyce nie jest to wcale łatwe, jesteśmy istotami uwarunkowanymi naszymi ciałami i ich biologią, niezwykle trudno jest się również wyrwać ze sposobu myślenia, w jakim jesteśmy wychowywani itd. itp. Niemniej osiągnięcie stanu zespolenia z powszechną świadomą (ale nie „samoświadomą”, bo to powoduje rozdwojenie) „pustką” jest najwyższym celem buddyzmu. Taki cel przyświeca mnichom hinajany na Cejlonie. Niemniej zwolennicy mahajany uważają, że takie podejście byłoby egoistyczne i, że postawa najwłaściwsza to droga bodhisattwy, a więc istoty, która już mogła stać się buddą (czyli zjednoczoną z wszechświatową świadomością), ale się w ostatniej chwili zatrzymała, żeby pomóc innym cierpiącym istotom.

Można by powiedzieć, że pewne elementy nie są naszej kulturze tak całkiem obce, skoro mieliśmy w Europie Plotyna, czy potem Spinozę. Rzecz w tym, że Europejczycy, którzy zetknęli się z buddyzmem, zaobserwowali już tylko zewnętrzne znamiona tego systemu, który niewątpliwie stał się religią, na zewnątrz bardzo podobną do każdej innej – a więc z kapłanami/mnichami, obrządkami, wizerunkami istot czczonych (Buddy i bodhisattwów), kadzidłami itd. itp.

I tutaj musimy jasno powiedzieć, że Wojciech Cejrowski wcale się nie pomylił, kiedy powoływał się na rozmowę z mnichem buddyjskim, który mu powiedział, że sprzedaż wróżb, czy w ogóle rozmaite obrzędy, to tylko teatr dla prostego ludu. Jest to bowiem prawda. Chciałoby się powiedzieć, że nie chodzi tutaj o świadome oszustwo ze strony szlachetnych mnichów, ale raczej o wyjście naprzeciw potrzebom ludzi prostych, których mentalność na całym świecie jest taka sama, ponieważ wszyscy mają tendencję do oddawania pokłonów siłom, których nie rozumieją, a których się boja, oraz wszędzie na świecie ludzie lubią „pójść na skróty” i przy pomocy modlitwy załatwić cały szereg spraw, które przyrodzonym trybem idą niezwykle ciężko. Mnisi wyszli tym potrzebom naprzeciw i zaczęli odgrywać dokładnie taką samą rolę społeczną w Chinach czy Japonii, jak np. franciszkanie w Europie. No i niestety nie można też wcale powiedzieć, że owi buddyjscy mnisi byli i są zawsze ludźmi szlachetnymi, litościwie wychodzącymi naprzeciw potrzebom prostego ludu, ale sami kierujący się twardymi zasadami nauk Siddharty Gautamy i jego uczniów. W średniowiecznej Japonii istnieli mnisi-wojownicy, których rolę w ówczesnej rzeczywistości tego kraju da się porównać do roli zbrojnych zakonów rycerskich w Europie, m.in. tak nie lubianych przez nas Krzyżaków.

Czytając książki o buddyzmie zen trafiłem na fragment, w którym odradza się europejskim kandydatom do oświecenia kontaktów z „zawodowymi” mnichami buddyjskimi. Oto bowiem uczeń przychodzi do mistrza, ten daje mu „koan”, czyli zagadkę-paradoks mającą na celu nie tyle wyciągnięcie od ucznia logicznej odpowiedzi, co zburzenie właśnie struktur logiki w jego umyśle, aby przedrzeć się właśnie do naturalnej pierwotnej „pustki”. Tymczasem mnich za drobną opłatą chętnie podpowie europejskiemu uczniowi, co ten ma odpowiedzieć mistrzowi, żeby wypaść wiarygodnie. Owszem, mistrza można na to nabrać (oczywiście niekoniecznie, ale jest taka możliwość), ale przecież chyba nie o to chodzi. Nie po to ludzie jeżdżą do Japonii po „oświecenie”, żeby oszukiwać samych siebie. W prawdziwym zen nikt za nas lekcji nie odrobi, ani też tak naprawdę nikt nam nie pomoże. Co najwyżej wskaże metodę. To dlatego można usłyszeć, że „buddyzm zen jest dla wszystkich, ale nie dla każdego”. „Pomocni” mnisi natomiast to faktycznie oszuści i szalbierze.

Półtora tygodnia temu przeczytałem powieść Yukio Mishimy Złota pagoda, której protagonista i narrator to syn buddyjskiego mnicha, który sam ma się również stać mnichem. Ja wiem, że to dziwnie brzmi – mnich, który ma normalną rodzinę. Fakty są bowiem takie, że w Japonii buddyzm stał się w pewnym stopniu tym samym, co chrześcijaństwo w Europie, z tą różnicą, że żyje w symbiozie z tradycyjną religią Japonii – sintoizmem. Religie te nie mieszają się, ale też i nie zwalczają. Żonaci mnisi buddyjscy obejmują „parafie”, czyli lokalne świątynie, do których uczęszczają miejscowi wierni utrzymujący  „proboszcza”, zaś po jego śmierci najczęściej jego stanowisko obejmuje syn.

Bohater Złotej pagody po śmierci ojca dostaje się pod opiekę opata tytułowej Złotej pagody, która jest świątynią dużą, w której młodzi mnisi przechodzą okres formacyjny. Jest on człowiekiem zdolnym, więc opat wysyła go na studia w buddyjskim uniwersytecie. Tymczasem sam przełożony to człowiek nie odmawiający sobie przyjemności życia. Znany jest ze swojej słabości do kobiet z pewnych dzielnic. Nie chcę ujawniać treści książki, ponieważ jest ona warta przeczytania.

Najbliżsi koledzy bohatera to swoje przeciwieństwa. Jeden to chłopak niezwykle szlachetny, niemal uosobienie dobra, zaś drugi to cynik, bez skrupułów wykorzystujący swoje kalectwo (ma poważne problemy z chodzeniem z powodu zniekształcenia stóp) w celu uwodzenia kobiet i ich wykorzystywania (nie tylko seksualnego). Jak w każdej dobrej powieści, nic nie jest do końca takie, jak się wydaje.

Cała historia to analiza psychopatycznego umysłu protagonisty, którego obsesja na tle tytułowej świątyni doprowadzi do kulminacyjnych konsekwencji, ale znowu, jak to w doskonałej powieści bywa, obcując z tekstem możemy ulec empatii wobec narratora.

Wracając jednak do tematu – czytając Złotą pagodę wchodzimy w świat buddyjskich mnichów, z których żaden w najmniejszym stopniu nie przypomina ideału buddysty zen, godzinami medytującego w celu osiągnięcia satori, rozwiązującego koany itp. Opat to zwyczajny urzędnik, który prowadzi rozwiązłe życie, nowicjusze zaś to młodzi mężczyźni, o których można mówić różne rzeczy, ale nie to, że żyją naukami Buddy. Piją, awanturują się, uwodzą kobiety. Jeżeli rozmawiają o swojej religii, to tylko w kontekście przyszłej kariery, a więc np. objęcia „parafii” po ojcu na prowincji, albo zostaniu następcą opata, jak w przypadku głównego bohatera.

Żeby więc było wszystko jasne, w Japonii, a z pewnością i w innych krajach Azji, można spotkać autentycznych mistrzów zen, którzy naprawdę wiedzą o co chodzi w nauce buddyzmu i którzy nią żyją. Niemniej odkąd buddyzm stał się religią, zaczął odpowiadać na te same potrzeby ludzi, co wszystkie religie na całym świecie. Ludzie zaś nie potrzebują skomplikowanych filozofii, czy bolesnego przebijania się przez słabość własnego umysłu. Większość z nas chce po prostu czuć się lepiej niż obecnie, więc zanosi modły do istot, które, jak wierzymy, mogłyby nam to zapewnić. Oczywiście dochodzi do tego strach przed śmiercią i chęć przedłużenia własnej egzystencji. I to wszystko. Ponieważ nie trzeba być wielkim geniuszem, żeby się zorientować, że z tej ludzkiej potrzeby można sobie zapewnić niezłe utrzymanie, na całym świecie pojawiła się grupa roszcząca sobie pretensje do głębszej wiedzy na tematy duchowe, w rzeczywistości posiadająca troszkę większą wiedzę na temat psychiki ludzkiej. Mnisi buddyjscy nie byli i nie są zsyłani z nieba, tak samo jak księża katoliccy czy prawosławni. Są to ludzie z krwi i kości podlegający prawom biologii, psychologii i socjologii.

Przytaczając więc wypowiedź jakiegoś buddyjskiego mnicha, że obrządki tej religii to teatr dla ludu, Wojciech Cejrowski nie minął się z prawdą. Nie zmienia to jednak faktu, że o istocie buddyzmu nie ma pojęcia. Nie trzeba być zbyt wnikliwym obserwatorem, żeby zauważyć, że bogaci "książęta Kościoła", biskupi i proboszczowie bogatych parafii również nie mają zbyt wiele wspólnego z wędrownym nauczycielem z Nazaret, ale to już osobny temat.

1 komentarz:

  1. W każdej z "religii", występuje zjawisko teatru dla ludu. Chodzi przecież o rząd dusz.
    A "ciemny lud" kupuje wszystko co mu każą...

    OdpowiedzUsuń