Przeczytałem wczoraj bardzo ciekawy artykuł Pawła
Dobrowolskiego pt.
Harvard w Polsce
nielegalny (
http://www.rp.pl/artykul/877153.html#.T7YGoQtsYEY.facebook
) na temat uczelni amerykańskich w porównaniu z polskim systemem szkolnictwa
wyższego. W 80% zgadzam się z tezami autora, bo sam od dawna wiem, że nasza
państwowa regulacja dosłownie wszystkiego, to zabójstwo dla jakiejkolwiek
innowacyjności czy próby wprowadzenia pozytywnych zmian na polskich uczelniach.
Zgadzam się, że pani minister zamiast dać większą swobodę uczelniom w sposobie
organizowania procesu naukowego i dydaktycznego, na podobieństwo ministrów z
czasów komuny i współczesnych rosyjskich, próbuje mnożyć przepisy, które mają
na celu poprawienie przepisów uprzednich, ale w ten sposób polska nauka i
szkolnictwo wyższe jest przytłoczone stalową siecią uregulowań prawnych, w
której nie mają żadnego pola manewru.
Smutną prawdą jest też to, że w Polsce takie uczelnie, jak
Harvard, czy angielski Oxford, byłyby nielegalne, ponieważ nie spełniałyby
wymogów polskiego prawa o wyższych uczelniach.
Są jednak pewne punkty, z którymi już bym polemizował.
Zacznę jednak od pewnego rysu historycznego. Ci z moich Czytelników, którzy uważają,
że wiedza historyczna im się do niczego nie przyda, mogą ten fragment
przeskoczyć, niczym opis przyrody w Nad Niemnem.
Współczesne uniwersytety wywodzą się w prostej linii od
uczelni średniowiecznych. Owszem w starożytnych Atenach była Akademia i Likajon,
była prężna uczelnia przy bibliotece aleksandryjskiej, ale niestety nie ma
żadnej ciągłości z tymi ośrodkami nauki. Ze średniowieczem jest. Tak na
marginesie – przysłowiowa średniowieczna ciemnota, a tu początki wyższych
uczelni. Czy to nie zaskakujący paradoks?
Średniowieczne uniwersytety w Europie organizacyjnie
opierały się na dwóch modelach: bolońskim i paryskim. Model boloński jest
niezwykle interesujący, ponieważ tam studium generale (jak wówczas nazywano
uniwersytet) to była korporacja studentów, którzy sobie wynajmowali profesorów.
Profesor to był po prostu nauczyciel - człowiek, który posiadał książkę
(czasami więcej niż jedną) i ją głośno czytał – stąd angielskie „lecture”, co
przecież od razu kojarzy się z polską „lekturą”, a więc z czytaniem. Jeżeli
profesor potrafił jeszcze skomentować to, co czytał, a robił to w sposób
ciekawy i twórczy, rosła jego sława wielkiego uczonego. Niektórzy oczywiście
sami pisali naukowe rozprawy. Ale wracajmy do tematu. W Bolonii rektorem mógł
zostać wyłącznie student, ponieważ to studenci kierowali uczelnią. Zrzeszyli
się bowiem po to, żeby sobie zorganizować naukę, a tę można było uzyskać od
profesorów, więc ich wynajmowano. Owi studenci musieli mieć wręcz gigantyczne
poczucie autonomii uczącego się oraz być ludźmi naprawdę odpowiedzialnymi! (W
praktyce bywało jednak bardzo różnie, ale to inny temat).
W Paryżu, w uczelni, którą później nazwano Sorboną, a która
rozwinęła się z paryskiej szkoły przykatedralnej, panował inny model
organizacyjny, a mianowicie była to korporacja profesorów. Paryscy wykładowcy
kontrolowali więc cały proces dydaktyczny, ponieważ założyli przedsiębiorstwo
świadczące usługi edukacyjne, zaś studenci stawali się jego klientami.
Uniwersytet w Oxfordzie został założony przez grupę uczonych,
którzy przybyli z Paryża, a Cambridge przez grupę odszczepieńców z Oxfordu.
Można więc rzec, że te uczelnie to niejako klony Sorbony.
W Polsce Kazimierz Wielki, który przede wszystkim
potrzebował prawników, postanowił założyć własne studium generale. Znamy akt
powołania uczelni z 1364 roku, ale nie wiemy nic o jej działalności. Jest
wysoce prawdopodobne, że przez kolejne 36 lat z uczelnią krakowską działo się
to, co obecnie z odcinkiem autostrady A2, albo po prostu na projekcie
poprzestano. Uczelnia Kazimierza Wielkiego miała być wzorowana na modelu
bolońskim. Wiemy jednak, że kiedy królewska para Jadwiga i Jagiełło po raz
kolejny wydali akt „odnawiający” studium generale, było to tak naprawdę
założenie go na nowo, tym razem już na wzorze paryskim. Można więc powiedzieć,
że od samego początku faktycznej działalności Uniwersytetu Jagiellońskiego,
była to korporacja profesorów. Na tej zasadzie rozwinęły się wszystkie polskie
uczelnie. Jak widać jednak, na przykładzie Oxfordu czy Cambridge, nie tylko polskie.
Choć nie ma żadnej ciągłości między platońską Akademią czy
arystotelesowskim Likajonem (stąd nasze liceum), to warto jednak uświadomić
sobie, że tamte starożytne ośrodki naukowe były przede wszystkim skupiskami
ludzi przyciąganych przez wielkie nazwiska (no, imiona, mówiąc ściśle). Był
mistrz i gromada jego uczniów. Dużo wcześniej na podobnej zasadzie działał
Pitagoras, choć w jego przypadku, była to raczej sekta parareligijna, jeśli nie
wprost religijna, niż jedynie uczelnia.
Dlaczego wprowadzam taki długi wstęp historyczny? Otóż
chodzi o pokazanie pewnej tradycji, którą wszyscy znamy jako relacja
mistrz-uczeń. Była ona podobna to stosunków panujących w cechach
rzemieślniczych, gdzie trzeba było kilka/kilkanaście lat terminować zanim można
było zostać wyzwolonym czeladnikiem, a jeszcze więcej czasu zajmowało uzyskanie
tytułu mistrzowskiego, który nadawał rzemieślnikowi absolutną samodzielność
jako przedsiębiorcy. Oczywiście działał w cechu, więc był jednak ograniczony
przepisami, które nie pozwalały na wolną konkurencję, gdyż chodziło o to, żeby
mistrzowie nie psuli sobie nawzajem rynku. Wiemy, że monopol cechowych mistrzów
łamali „partacze” (fuszerzy), którzy działali nielegalnie poza murami miasta.
To mogli być naprawdę ludzie, którzy wykonywali swoją robotę źle, ale równie
dobrze mogli to być świetni fachowcy, np. czeladnicy, którzy nie mogli się
doczekać na śmierć jakiegoś mistrza i zajęcia jego miejsca w cechu. Korporacje
profesorów działały na bardzo podobnej zasadzie – cały proces uzyskiwania
stopni naukowych to w prostej linii kontynuacja średniowiecznych tradycji
korporacyjnych.
Kontynuacja tradycji ma oczywiście swoje dobre i złe strony.
System cechowy, ale i uniwersytecki, miał na celu nieustanne doskonalenie się
człowieka pragnącego zostać mistrzem czy profesorem. Jeżeli ktoś jednak osiągał
podobne wyniki poza systemem, mógł spodziewać się szykan. Prawdziwy liberalizm,
jaki pojawił się w Europie w wieku XVIII (nie mylić tym, co dzisiaj mówią o PO
jego wrogowie – bo zarówno PO nie ma pojęcia o liberalizmie, jak i ci, którzy
członków tej partii nazywają liberałami), m.in. polegał na likwidacji monopolu
cechowego. W jakimś stopniu (cechy istnieją do dziś, więc chyba jednak nie do
końca) się to udało nawet wcześniej, bo przecież system manufakturowy, czy
praca nakładcza to już było przełamanie sztywnej kontroli cechu nad daną
gałęzią. Uczelni jednak nikt nie ruszył.
Nie znaczy to, że nie następowały zmiany. W krajach
niemieckich zaczął się stopniowo szerzyć model Humboldta, który uniwersytet z
typowego centrum dydaktycznego przekształcał w ośrodek naukowo-badawczy i
dydaktyczny. W przeciągu XIX i XX wieku taki typu uczelni opanował praktycznie
cały cywilizowany świat. Co ciekawe, Harvard, założony już 16 lat po
wylądowaniu „Mayflower” i 6 lat po dotarci „Arbelli" do Massachusetts, co
jest naprawdę wielką sprawą, bo oto ludzie ledwo zdążyli przetrwać i się
urządzić na nowym kontynencie, a już założyli szkołę wyższą, praktycznie do czasów poprzedzających I wojnę światową pozostawał
jedynie szkołą. Owszem, można wśród absolwentów znaleźć wielkiego poetę
Longfellowa, ale trudno mówić o jakichś osiągnięciach badawczych tej uczelni.
Należałoby jeszcze dodać, że do początków XX wieku jedyną
formą zajęć uniwersyteckich był wykład i to nie taki, jakie znamy z
amerykańskich filmów, na których studenci zadają profesorowi pytania, albo on
zwraca się do jakiegoś konkretnego studenta z pytaniem w celu sprowokowania
dyskusji, ale taki jak najbardziej tradycyjny, bez krzty interaktywności; taki,
na którym profesor siedzi lub stoi i non stop mówi. Dzisiaj często uznajemy tę
formę za najmniej efektywną dydaktycznie, ale przez cały XIX wiek, studenci
zdobywali dzięki takim nudnym wykładom całkiem niezłe wykształcenie, ponieważ
każdy student wiedział również i to, że jego wiedza nie może się ograniczać
jedynie do tego, co zanotował z wykładów, ale również musi wykonać całe mnóstwo
samodzielnej pracy i to takiej, do której nikt go nie przymusza, ani nikt go za
nią nawet nie będzie oceniał. Na uniwersytecie typu humboldtowskiego należało
bowiem już przychodzić z jakimś pomysłem na problem, którymi student chce się
zajmować. Oczywiście nie każdy był do tego gotowy. Pamiętamy młodego
Frankensteina z powieści Mary Shelley (wątek całkowicie pomijany we wszystkich
adaptacjach filmowych), który zanim zajmie się chemią i fizyką, początkowo się
miota co do wyboru przedmiotu swoich studiów. Tak przy okazji – nie musi wcale
pisać podania do dziekanów czy rektorów o zmianę „kierunku studiów”, bo czegoś
takiego tam nie ma. Przyszedłeś na uniwersytet z planem zrobienia czegoś
ciekawego, masz do dyspozycji książki, masz też do dyspozycji profesorów,
którzy mogą ci pomóc zarówno jako wykładowcy (jeśli uznasz ich wykłady za
zgodne z twoim profilem zainteresowań), albo jako mistrzowie, którzy dopuszczą cię do swojego
warsztatu, czyli w tym wypadku laboratorium, albo grupy seminaryjnej.
W Stanach Zjednoczonych dopiero Woodrow Wilson, który zanim
został prezydentem swojego kraju był prezydentem Princeton University,
wprowadził zajęcia, które my w Polsce znamy jako „ćwiczenia”, tzn. zajęcia
interaktywne, na które studenci muszą się przygotować z odpowiedniej porcji
literatury i dyskutować z wykładowcą na zadany temat. Trudno sobie wyobrazić, ale
wcześniej takich zajęć nie było!
Wiek XX przyniesie dopiero sprowadzenie z Europy szeregu
wybitnych uczonych, zwłaszcza po dojściu Hitlera do władzy, choć Albert
Einstein czy John von Neumann przybyli tam nieco wcześniej i po prostu do
Niemiec już nie wrócili. Co ciekawe, to znowu Princeton, a nie Harvard, okaże
się tą uczelnią, która otoczy opieką europejskich uczonych. Co więcej, na
uczelni tej wykształci się też zwyczaj nie zawracania głowy wybitnym uczonym
zajęciami dydaktycznymi, zwłaszcza że owi geniusze w wielu przypadkach w
kontaktach ze studentami byli beznadziejni.
Jeżeli chodzi o tytuły naukowe, to jeszcze w XIX wieku
panowały porządki średniowieczne. Ukończenie studiów z jednej dziedziny mogły
się kończyć tytułem magistra (zazwyczaj po uprzednim osiągnięciu stopnia
bakałarza, tak jak jest do dziś w krajach anglosaskich), a inne doktora. Np.
Karol Marks, który studiował prawo (najpierw w Bonn, a potem w Berlinie) w
końcu zrobił doktorat na podstawie rozprawy z filozofii w Jenie. Nie słyszymy,
żeby najpierw uzyskał tytuł magistra. Na uniwersytetach anglosaskich jest
zresztą podobnie. Jeśli ktoś jest zorientowany na pracę akademicka, ten od razu
po uzyskaniu tytułu bakałarza (BA lub BSc) może robić doktorat. Ciekawostką
jest przy tym, że np. na Oxfordzie czy Cambridge, rok lub dwa po uzyskaniu
tytułu bakałarza można dostać magistra (MA) bez żadnych dodatkowych studiów, a
za dodatkową opłatą.
Co warto jedna zapamiętać, to fakt, że tytuł doktora
uprawnia do zatrudnienia na wyższej uczelni w charakterze wykładowcy. Profesor
z kolei, to nie jest żaden tytuł naukowy, ale nazwa stanowiska pracy. Wiemy
skądinąd, że wspomniany wyżej Marks starał się o katedrę, czyli o stanowisko
profesora, ale jej nie dostał i całe życie pozostał niespełnionym wykładowcą
akademickim.
W międzyczasie jednak Niemcy, przy swoim zamiłowaniu do
wprowadzania formalnego porządku, wprowadzili habilitację, oraz tytuły docenta
i profesora, które stały się już nie tylko nazwami stanowisk, ale niejako
osobnymi tytułami naukowymi. Nie dam głowy, ale to chyba również w Niemczech
wykształcił się zwyczaj nadawania tytułu profesorskiego przez władze państwowe
– rzecz w krajach anglosaskich zupełnie nieznana i chyba odbierana jako
dziwactwo.
Wracając do artykułu Pawła Dobrowolskiego, należy od razu
stwierdzić, że wprowadzenie porządków amerykańskich z „cywilnym” (czyli
pozaakademickim) zarządem uczelni, oznaczałoby rewolucję, a nawet przewrót
kopernikański w polskich stosunkach akademickich. Amerykanie są pragmatyczni i
w dużym stopniu elastyczni, choć jeśli się przyjrzeć szczegółom funkcjonowania
ich systemu, można znaleźć szereg punktów, które są dziwactwem z naszego punktu
widzenia. Pragmatyzm polega m.in. na tym, że jeżeli ktoś przeszedł drogę „od
zera do milionera” i prowadzi świetnie funkcjonującą firmę, to taki ktoś,
choćby nawet nie skończył szkoły średniej, zostanie zaproszony do wykładania na
prestiżowej uczelni, ponieważ jest to ktoś, kto naprawdę jest jedynym ekspertem
w swojej dziedzinie. W Europie jest to praktycznie niemożliwe. Wykładać o
działalności przedsiębiorstw może tylko ktoś z korporacji profesorów, który być
może nigdy w życiu nie prowadził biznesu, a tylko czytał o biznesach innych.
Ale uwaga! To wcale nie musi być zarzut. Jeżeli profesor na bieżąco obserwuje
wszystkie zjawiska zachodzące w jego dziedzinie, a przy tym jest człowiekiem
inteligentnym (co wcale nie musi być takie oczywiste), może robić wspaniałe
rzeczy. Gorzej, jeżeli jest to ktoś, kto się swego czasu nauczył jednego lub
nawet kilku podręczników na pamięć i przez 30 lat każe studentom traktować
swoją wiedzę jak prawdę objawioną.
W Polsce w wielu przypadkach prywatnych uczelni faktyczny
zarząd należy do osób, które nauką nie mają nic wspólnego, za to mają zmysł
organizacyjny i wiedzą kogo zatrudnić. W takich przypadkach tytuł rektora
faktycznie przypada profesorowi, ale w rzeczywistości całością rządzi kanclerz,
który jest po prostu menadżerem. Czy sam ten fakt automatycznie sprawia, że
uczelnia jest lepsza? Wcale nie, bo wszystko zależy od wiedzy, doświadczenia,
zaangażowania i podejścia do kadry naukowo-dydaktycznej przez menadżera.
Czasami daje to świetne wyniki, a czasami opłakane. Polski menadżer to przede
wszystkim człowiek, który kieruje się twardymi wymogami wypracowania zysków,
albo przynajmniej utrzymania uczelni w znośnej kondycji finansowej. Jeżeli
komuś takiemu brakuje pasji i wizji, to niewiele z tego wynika. Niestety wizję
wspaniałej uczelni najczęściej mają jednak ludzie związani z pracą
naukowo-dydaktyczną, zaś menadżerowie w tym wypadku odgrywają rolę wielkich
hamulcowych, co znowu czasami jest dobre, gdyż profesor-wizjoner mógłby puścić
uczelnię z torbami, ale czasami tragiczne, ponieważ każda inicjatywa kadry
naukowej może zostać sparaliżowana, zaś zakomunikowanie tego może przybrać dla
wrażliwych naukowców formy nader upokarzające. Obawiam się więc, że przełamanie
monopolu korporacji profesorskiej na zarządzanie polską nauką wcale nie
implikuje automatycznej poprawy sytuacji.
Jedną z cech charakterystycznych systemów anglosaskich jest
brak jakiejkolwiek ogólnokrajowej koordynacji pracy naukowo-dydaktycznej
wyższych uczelni. Regulacja wszystkiego co się da do najmniejszego szczegółu
jest plagą życia w Polsce i nie ogranicza się do szkolnictwa wyższego. „Sprzedaż
wiązana” w postaci kierunków studiów, gdzie student musi przyjąć określony
zestaw zajęć bez szemrania (to się gdzieniegdzie na szczęście zmienia i
niektóre uczelnie wprowadzają pewien wybór przedmiotów, ale nadal dzieje się to
w ramach sztywnego „kierunku studiów”). Tymczasem uważam, że z faktu, że w
Polsce profesor to ktoś, kto uzyskał państwowe namaszczenie w uznaniu za
wybitne osiągnięcia w swojej dziedzinie, można też wyciągnąć korzyści dla
całości systemu, jeżeli rolę profesora się odpowiednio zinterpretuje i o ile
dany profesor na swój tytuł faktycznie zasługuje.
Otóż wychodząc z założenia, że profesor to prawdziwy mistrz,
czyli całkowicie samodzielny pracownik naukowy (tak zresztą się go nazywa),
powinien być to człowiek, który jest w stanie poprowadzić własną szkołę.
Rozumiem to tak, że gdyby taki profesor osiedlił się w przysłowiowym Pcimiu
Dolnym, gdzie nie byłoby żadnej uczelni, to on miałby prawo we własnym domu
otworzyć szkołę np. ekonomii, literatury angielskiej, czy jaka by była jego
specjalność, przyjąć grupę studentów i przekazać im to, co sam wie, w ten
sposób kształcąc swoich następców. Ponieważ jest to sytuacja raczej
nieprawdopodobna, pozostańmy przy uczelniach, gdzie każdy profesor to katedra
(w Polsce współczesne katedry nie mają nic wspólnego z tradycyjnym znaczeniem
tego słowa, tak samo jak na wielu uczelniach nikt już nie rozumie pierwotnego
znaczenia słowa asystent, czyli pomocnik profesora – istnieją „katedry”, gdzie profesorów
jak na lekarstwo, za to cała gromadka asystentów). Każdy profesor powinien być
niczym Platon w swojej Akademii, czy Arystoteles w Likajonie i być w stanie
poprowadzić swoich studentów przez swoją dziedzinę, swoim asystentom zlecając
dokształcenie ich w umiejętnościach i wiedzy wstępnej potrzebnej do owej
dziedziny zgłębienia. Ale jeżeli ktoś jest w stanie np. samodzielnie przeczytać
poradnik na temat metodologii badań, to nie należy mu zawracać głowy chodzeniem
na obowiązkowe zajęcia ze wstępu do badań takich a takich. Ponieważ jednak
realnie patrząc na zagadnienie, studentów, którzy samodzielnie i z własnej
nieprzymuszonej woli się do czegoś przygotują jest u nas jak na lekarstwo, prawdopodobnie
trzeba im zlecić chodzenie na pewne zajęcia.
Dlaczego jednak o tym piszę i jaka byłaby w takim razie
różnica między tym systemem, a obecną „sprzedażą wiązaną”? Otóż te dodatkowe
przedmioty byłyby ściśle powiązane z głównym nurtem badań prowadzonych przez
studenta pod kierunkiem mistrza-profesora, a nie zajęciami, których związku z
głównym nurtem studiów student nie dostrzega. Owszem, student powinien jak
najbardziej mieć prawo wybrać sobie zajęcia nawet nie związane ze swoją
specjalnością, ale to już osobny temat. Chodzi o to, że mistrz-profesor zna
cały proces, jaki musi przejść jego student i umiejętnie tym procesem kieruje. Np.
po pierwszym fragmencie pracy pisemnej dostarczonej przez studenta widzimy, że
ten ma problemy z pisaniem, więc kierujemy go na zajęcia z pisania tekstów
akademickich. Jeżeli jednak widzimy, że inny student sobie z tym świetnie
radzi, to niech więcej czasu poświęca samym badaniom, a nie osobnemu
doskonaleniu umiejętności pisania. Ogólnie chodzi więc o to, żeby student nie
czuł się przytłoczony mnogością przedmiotów pomocniczych, a jeżeli już musi na
nie uczęszczać, powinien odczuwać to jako dobrodziejstwo, dzięki któremu
łatwiej sobie poradzi z głównym przedmiotem swoich zainteresowań. Nie może być
tak, że traktuje te wszystkie przedmioty jako balast przeszkadzający mu w pracy
nad wybraną dziedziną.
Myślę, że kilku, a nawet kilkudziesięciu profesorów, którzy
nie tylko są gigantami w swoich dziedzinach, ale prawdziwymi mistrzami, którzy
wiedzą, jak się do mistrzostwa dochodzi, byśmy w Polsce znaleźli. Może jednak
zamiast robić antyprofesorską rewolucję, warto byłoby do takich dotrzeć i z
nimi próbować coś zmieniać? Tutaj tak do końca pewny nie jestem, bo tam, gdzie
grupa ludzi działa na zasadzie korporacji, tam trudno przełamać opór betonu.
Dlatego uważam, że wielkich profesorów z wizją należy powyrywać ze swoich
środowisk i pozwolić im tworzyć nowe jakości. Tutaj byłoby dobrze, gdyby
państwo w ogóle się nie wtrącało.
Osobiście uważam, że uczelnia powinna być miejscem spotkania
ludzi, których łączy pasja zdobywania wiedzy. Dlatego sprzeciwiam się
kategorycznie roli uczelni jako szkoły zawodowej z całą masą przypadkowych
studentów, którzy na studia poszli, bo „coś trzeba studiować”. Nie trzeba.
Potrzebujemy dobrych fachowców w wielu dziedzinach, które studiów nie wymagają.
Uczelnia zaś powinna pozostać miejscem, gdzie młody pasjonat może spotkać
starego pasjonata, którego rola nie będzie się sprowadzała do udowodnienia mu,
że jest nieukiem i idiotą, ale pokazanie drogi jak dojść tam, gdzie on sam
doszedł. Nie powinno się to odbywać na zasadzie „ja, wielki profesor, któremu
winniście hołdy składać i pokłony bić, przyjmuję was łaskawie do terminu”, ale „młody
człowieku, widzę, że fascynują cię te same zagadnienia, co mnie, a ja ci
chętnie pomogę je zgłębić”.
Aby nastąpił taki stan, trzeba jednak zdać sobie sprawę z
tego, że takie studia nie są dla wszystkich, bo ludzi z autentyczną pasją, czy
choćby z poczuciem autonomii uczenia się, zbyt wielu nie mamy. Dla tych pozostałych należy
faktycznie stworzyć sieć szkół zawodowych, w których zdobędą umiejętności
niezbędne do przetrwania. Jeżeli jednak na jakimś etapie życia nagle najdzie któregoś
z nich ochota na studia uniwersyteckie, ponieważ dojrzał do pewnego sposobu
myślenia, powinien jak najbardziej mieć otwartą drogę.
To tyle o moim marzeniu.