wtorek, 15 maja 2012

O ochlosie i sloganach (3)


Pamiętne wydarzenia związane z obroną krzyża postawionego przez harcerzy po katastrofie smoleńskiej pokazały, jak działają ludzie w tłumie. Jakie instynkty może wywołać samo przebywanie w grupie ludzi, którzy kierują się podobnymi emocjami. Sam zwrot „obrońca krzyża” to w tym wypadku dość perwersyjna gra słów, ponieważ w sensie dosłownym broniono pozostawienia na miejscu konkretnego krzyża, czyli konkretnego przedmiotu (oczywiście o znaczeniu symbolicznym, to jasne), który chrześcijanie zwykle umieszczają na grobach i w miejscach upamiętniających zmarłych, ale w umysłach tłumu nastąpiła transformacja tego krzyża przyniesionego przez harcerzy już nie tylko w symbol chrześcijaństwa, ale w samo chrześcijaństwo, a może w samego Chrystusa. W związku z tym nastąpiło proste skojarzenie – kto chce usunąć krzyż z Krakowskiego Przedmieścia, ten jest wrogiem chrześcijaństwa, a więc wrogiem samego Boga! Tak oto przebywając w tłumie można wpaść w zbiorową paranoję.

Tymczasem niejeden Polak krytykował i samą obecność wielkiego cmentarza przed pałacem prezydenckim, oraz demonstracji obrońców krzyża. Ci, którzy wysuwali logiczne argumenty, byli automatycznie odsądzani od czci i wiary, bo tłum nie dyskutuje – albo jesteś z nim, albo przeciw niemu. Nie trzeba było długo czekać, aż pojawił się ochlos innego rodzaju. Mianowicie zaczęli przychodzić oglądać i kpić z katolickich demonstrantów „młodzi wykształceni z dużych miast”, czyli często podchmielona młodzież, choć również i rozrywkowo nastawieni starsi, którzy w sposób wulgarny i chamski dokuczali modlącym się fanatykom harcerskiego krzyża. Ochlos to ochlos i w tym wypadku, choć od początku byłem absolutnie za zniknięciem demonstracji z centrum Warszawy, to jednak większą niechęcią zacząłem w tym momencie pałać do pijanych pajaców, którzy zachowywali się właśnie jak typowa tłuszcza, jak banda lumpów, która tak naprawdę niczego nie reprezentuje oprócz wulgarnych słów i obscenicznych gestów.

Drugą stroną medalu jest bowiem faktyczne istnienie olbrzymiej części polskiego społeczeństwa, która tak naprawdę wcale nie jest świetnie wykształcona, ale wystarczy, że postawi się naprzeciw fanatyków religijnych i od razu wzrasta jej poczucie własnej wartości. Działa bowiem prosty mechanizm – tamci to ciemnogród, a my to właśnie „młodzi wykształceni”. To niestety takie proste nie jest.

Jak już w poprzedniej części wspomniałem, wielu ludzi zaczyna alergicznie reagować na hasła patriotyczne, ponieważ są one nadużywane przez środowiska prawicowe. Oczywiście są też tacy, którzy jawnie i wprost deklarują się jako kosmopolici, dla których wszelkie związki z własnym krajem są wynikiem przypadkowego urodzenia się w tymże kraju. Co więcej, ludzie tacy często przyjmują taką postawę jako wynik przekonania, że w cywilizowanym świecie (pojmowanym jako przeciwieństwo naszego zaścianka) taka postawa jest obecnie obowiązująca. Wielkim rozczarowanie może być dla nich faktyczne zetknięcie się z cudzoziemcami z owego cywilizowanego świata, którzy będą się do nich odnosić najpierw jako cudzoziemców z postsowieckiej strefy wpływów, potem jako konkretnie Polaków, a dopiero na końcu jako potencjalnych kandydatów do przyjęcia do swojego grona. Trudno jest pojąć rzeczywistość, w której cywilizowani, tolerancyjni i europejscy Niemcy deklarują, że muszą przede wszystkim jednak pilnować własnej gospodarki, w której demokratyczni i kosmopolityczni Anglicy dochodzą do wniosku, że na integracji z Europą Wielka Brytania wcale dobrze nie wychodzi, w której Flamandowie czy Szkoci okazują tendencje separatystyczne w imię węziej pojmowanej wspólnoty narodowej. To się wszystko dzieje w tym zachodnim „cywilizowanym” świecie.

Dobrze, tutaj możemy stwierdzić, że wszędzie są jacyś nacjonaliści i każdy naród ma swoje ciemnogrody, ale my, ludzie światli, zawsze się odnajdziemy i ze sobą dogadamy. Niestety to nie zawsze tak jest. Wbrew pozorom nasze narodowe idiosynkrazje są poprzez proces dorastania w konkretnym środowisku tak silne, że nigdy nie wiemy, kiedy nas coś zaszokuje w innym „cywilizowanym” kraju. W Belgii mogą nas zaskoczyć otwarte pisuary na ulicach i choć tak naprawdę w oddawaniu moczu nie ma niczego dziwnego, a my jesteśmy otwarci na cywilizację, w tym wypadku niejeden z nas dozna co najmniej pewnego wewnętrznego zgrzytu, bo przecież wprost na ulicy sikać może tylko ktoś kompletnie pijany. No i bingo – z tych pisuarów korzystają przecież piwosze! Co ciekawe, nie spotkałem w Belgii otwartych pisuarów dla kobiet. Co jest do diaska? Czyżby tamtejszy ciemnogród nie słyszał o równouprawnieniu kobiet? No a w takiej Szwecji, gdzie chłopcom w przedszkolu nakazuje się siusiać na siedząco, żeby nie wykształcać w nich „kulturowej stereotypizacji roli płci”, te belgijskie pisuary to chyba symbol najgorszego męskiego szowinizmu.

Wyższość cywilizacyjna, bo o kulturowej nie ma co dyskutować, gdyż jest to pojęcie bardzo relatywne i kontrowersyjne, w jednej dziedzinie nie musi się wiązać z innymi aspektami życia. Tymczasem, ktoś, kto bezkrytycznie kupuje całość stylu życia jakiegoś kraju zachodniego, wychodząc z założenia, że na tym polega cywilizacja, jest po prostu śmieszny. Polscy emigranci, którzy np. zmieniali raz lub kilkakrotnie państwo zamieszkania, doskonale wiedzą, że nie ma czegoś takiego jak jednolita kosmopolityczna kultura europejska. Co więcej, gdziekolwiek się pojawią, będą wszędzie odbierani jako Polacy, choćby nie wiem jak się odżegnywali od swoich korzeni.

Kiedy ktoś wszem i wobec deklaruje, że ma alergię na hasła patriotyczne, to warto się zastanowić, jak to zostanie odebrane. Taką deklarację można bowiem zinterpretować tak, że oto te szczytne hasła są tak często nadużywane przez środowiska bardziej lub mniej inteligentnej prawicy, że faktycznie zaczynają się one kojarzyć wyłącznie z tymi właśnie ugrupowaniami, z którymi ktoś o poglądach lewicowych się nie zgadza. Nie znaczy to, że nie kocha Polski, albo że ma coś przeciwko honorowi, ale że po prostu nie chce, żeby mu jakiś polityczny przeciwnik narzucał sposób okazywania patriotyzmu. Niestety taka prosta deklaracja może też być odebrana jako manifestacja wrogości wobec własnego kraju i jego symboli. I oczywiście nie ulega wątpliwości, że ugrupowania prawicowe skwapliwie taką deklarację tak właśnie zinterpretują i chętnie publicznie człowieka głoszącego ową deklarację alergii na hasła patriotyczne napiętnują i potępią. W dodatku przybędzie im kolejny argument na to, że środowiska lewicowe są z gruntu antypolskie.

W Białymstoku środowiska prawicowe zorganizowały akcję znaną w krajach zachodnich jako „miejska partyzantka”, ale w naszym przypadku nie było to np. urządzenie trawnika w miejscu, gdzie władze miejskie przez lata utrzymywały stan pustego bezpańskiego placu, tylko o adaptacji komunistycznego pomnika, „oswojenia” go i przyjęcia do grona symboli patriotycznych. Na Placu Uniwersyteckim, na terenie parku, który w XVIII wieku był cmentarzem żydowskim (zamkniętym już w wieku XIX), stoi olbrzymi pomnik poświęcony Bohaterom Ziemi Białostockiej odsłonięty w 1975 roku. Na szczęście nie przedstawia on żadnych figur, a więc nie ma też sowieckiego sołdata niosącego „wyzwolenie” białostoczanom, przez niejednego może zostać ominięty obojętnie. Ponieważ jednak mimo wszystko był symbolem władzy komunistów nad miastem, Związek Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego, Klub Więzionych Internowanych i Represjonowanych oraz Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych postanowiły pomnik „odkomunizować”  poprzez umieszczenie na nim wielkiego napisu „Bóg Honor Ojczyzna”. Co do tego, że co w granicach rozsądku odkomunizować można, to odkomunizować należy, nie mam wątpliwości, bo wbrew choć jestem fanatykiem wypowiadania się w duchu stanu faktycznego, a więc jestem za tym, żeby doceniać to, co dobrego dokonało się w Polsce w czasach PRLu, to jednak co do idei szerzenia sowieckiej dominacji pod lewicowymi hasłami oraz co do samej jej realizacji w postaci totalitarnego reżimu, nie mam żadnych wątpliwości. Ten system był zbrodniczy i symbole z nim związane powinny być usuwane, tak samo jak swastyki.

Problem teraz w tym, że białostoccy działacze związków kombatanckich napis umieścili po cichu i nielegalnie. Władze, jak to władze, na pewno najpierw się oburzyły, ale postanowiły pójść na kompromis i umieścić napis o tej samej treści, ale mniejszy, u podstawy pomnika. Na to nie zgodzili się inicjatorzy akcji. Ostatecznie prezydent miasta ustąpił i napis umieszczony przez „partyzantów” zostaje. Autor pomnika, profesor Bohdan Chmielewski, zgodził się na dorobienie orłu korony, ale sam nie chce się przyczynić do przeprojektowania całości. Białostocka „Gazeta Wyborcza” krytykuje prezydenta Truskolaskiego (PO), że „dał się zakrzyczeć”, sugerując, że powinien twardo przeciwstawić się samowolce.

Całość jest kontrowersyjna w niemal każdym aspekcie. Na gruncie prawa samowolka jest niedopuszczalna. Z drugiej strony jestem wielkim zwolennikiem podążania prawa w niektórych sprawach za rzeczywistością, tak jak to często obserwujemy w krajach anglosaskich. Działalność „partyzantki miejskiej” na Zachodzie często załatwia coś, co władze miasta zaniedbywały i jest to działalność bardzo pozytywna. Uważam np., że młodzież adaptująca stare budynki na squaty i urządzająca w nich happeningi i inne imprezy artystyczne, tworząc niezależny obieg alternatywnej (wobec tej lansowanej przez media) kultury, to piękna inicjatywa, a władze powinny w takich wypadkach okazywać większą elastyczność wobec inicjatyw obywatelskich. W przypadku „odkomunizowania” pomnika, prezydent Truskolaski wykazał się, jak mi się wydaje, dużą dozą zdrowego rozsądku. Wielkość napisu może drażnić  Dziennikarze GW nazwali go „szpetnym”. Wydaje mi się jednak, że prezydent Białegostoku wykazał się dużym rozsądkiem, nie dając pretekstu do jakiegoś regularnego zbierania się tłumów. Uważam, że nie potrzebujemy w Białymstoku kolejnego Krakowskiego Przedmieścia. Czy należy to jednak uznać tylko za przegraną legalnych władz wobec „terrorystów”? W tym wypadku nie stawiałbym sprawy w ten sposób, ponieważ wymowa pomnika komunistycznego jest jasna – był on symbolem komunistycznego totalitaryzmu. Że napis olbrzymi i artystycznie do całości jakoś tak niezbyt pasujący – to fakt. Dodatkowe natomiast pytanie to czy sama jego treść jest odpowiednia, skoro, jak starałem się pokazać, wywołuje tyle kontrowersji.

Uważam, że hasło „Bóg Honor Ojczyzna”, z którym ktoś się może nie zgadzać ze względów światopoglądowych, należy potraktować jako symbol historyczny, hasło Polskich Sił Zbrojnych z czasów II wojny światowej, które jak najbardziej do „odkomunizowania” się nadaje, a niekoniecznie musi być odbierany jako nawoływanie ateistów do nawracania się na katolicyzm. To, że na banknotach mamy książąt i królów Polski, nie znaczy że sami jesteśmy monarchistami.

Oczywiście z tymi ukłonami w stronę historii też należy zachować ostrożność, ponieważ wczorajsza wiadomość o decyzji prezydenta Gdańska o przywróceniu napisu na Stoczni „im. Lenina” nieco mnie zmroziła. Zabawa symbolami, walka na symbole i o symbole pokazała, jak wiele wewnętrznych sprzeczności implikuje. W 1980 i 1989 walka toczyła się m.in. o to, żeby usunąć symbole zniewolenia, czyli symbole sowieckiego totalitaryzmu. Kiedy to się udało, one wracają, w imię odtworzenia muzealnej wierności rzeczywistości sprzed lat. Na podobnej zasadzie prezydent Gdańska mógłby poobwieszać Długi Targ czerwonymi flagami z białymi kołami w środku, na tle których czerniłyby się hakenkreuze, no bo przecież był taki okres w historii, w którym Długi Targ tak właśnie wyglądał. Nie widzę tutaj łatwych i prostych rozwiązań, ale opowiadam się jednak za zdrowym rozsądkiem.

Przeciwnikom tych, którzy walą nas po głowie hasłami, doradzam, żeby sami wypowiadali się nieco obszerniej i nie poprzestawali jedynie na przeciwstawieniu jednego hasła innemu hasłu, albo na prostej deklaracji, że jakiegoś hasła nie lubią. Jeżeli bowiem tylko na tym poprzestaną, może się okazać, że są przeciwnikami nie tyle grup, które tych haseł nadużywają, nie tylko samej formuły hasła, ale również tego, co mają symbolizować.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz