czwartek, 10 maja 2012

O ochlosie i o sloganach (1)


Czy się to nam podoba, czy nie, ale my, ludzie urodzeni i wychowani w PRLu jesteśmy przesiąknięci pewnymi „memami” i pewnym sposobem myślenia, który sączono nam do mózgów w środkach masowego rażenia informacją, od których byliśmy uzależnieni niemniej niż dzisiejsza młodzież od komputerów i konsol. No, może trochę mniej, bo programy w telewizji leciały dopiero od 16.00. Mimo tego, że później, studiując historię, pewne schematy myślowe udało mi się szczęśliwie w mojej głowie zdemontować, ale niektóre pojęcia trzymają się mocno. Jednym z nich jest „lewactwo”. Nie „lewicowość”, ale „lewactwo” właśnie. Jeżeli komuś się wydaje, że słowo to zostało wymyślone przez Janusza Korwina-Mikke, to spieszę wyjaśnić, że nie, ponieważ pochodzi ono wprost z języka komunistycznej propagandy.

Ruchy lewackie to były w języku komunistycznej telewizji wszelkie ugrupowania, które stawiały się na lewo od komunistów, albo takie, które daleko odbiegały od komunistycznej ortodoksji. Bardzo ciekawą sprawą jest np. to, że o ile jeszcze na początku lat 20. ubiegłego stulecia upojeni zwycięstwem nad carskim systemem bolszewicy próbowali rozmaitych eksperymentów społeczno-obyczajowych, w tym np. wolnych związków partnerskich (heteroseksualnych oczywiście, bo na jawność homoseksualizmu nawet ci najbardziej postępowi raczej gotowi nie byli), to już wkrótce polityka obyczajowa Kraju Rad przybrała bardzo purytański kierunek, przystosowując się niejako automatycznie do rosyjskiej mentalności przez wieki kształtowanej przez prawosławie. Oczywiście były rozwody, a np. Beria był znanym uwodzicielem i gwałcicielem, ale oficjalnie państwo sprzyjało tradycyjnej rodzinie. Dlatego też lewicowe ruchy na Zachodzie, które oprócz inspiracji trockizmem (Lew Trocki, gdyby to on stanął na czele Związku Sowieckiego, byłby prawdopodobnie takim samym zbrodniarzem, a przy okazji już wcześniej rozpętałby wojnę przeciwko całemu światu, ponieważ za misję uważał szerzenie rewolucji po całym świecie, a nie budowanie socjalizmu tylko w jednym państwie), czy maoizmem, co generalnie świadczy o kompletnym zidioceniu zachodniej młodzieży w latach 60. ubiegłego stulecia, postulowały posunięcia zdecydowanie bardziej w kierunku wolności seksualnej (a więc rozluźnienia tradycyjnych więzi rodzinnych), w tym tolerancję wobec homoseksualizmu, co akurat ortodoksyjni komuniści uważali za przejaw zdegenerowanego popierania dewiacji.

Myślenie antylewackie w szeregach komunistów i ich spadkobierców co jakiś czas się objawia, a to np. gdy posłanka SLD mówi o tym, że w kolorowych skarpetkach chodziły „pedały”, a to gdy lider tej partii nazywa swoich „lewackich” konkurentów „naćpaną hołotą”.

Oczywiście dla młodzieńca zaczadzonego utopiami Janusza Korwina-Mikke, „lewakiem” jest każdy, kto mówi o państwie czy o społeczeństwie, ale to są naprawdę skrajne przykłady przyjęcia bałamutnej nomenklatury.

Po wyjaśnieniu aparatu pojęciowego, jakim się posługuję, przechodzę do osobistych zwierzeń. Otóż, podobnie jak pewien młodzieniec z bogatej ateńskiej rodziny o imieniu Arystokles, którego wszyscy znamy dzięki jego pseudonimowi, którym był Platon, mam zdecydowaną alergię na ochlos. Ochlos to z greki tlum/motłoch (ang. mob). Ateńczycy, którzy widzieli szereg słabych punktów demokratycznego ustroju swojego państwa, demokrację nazywali „ochlokracją”, czyli władzą motłochu. I tak byli bardziej eleganccy, niż wspomniany wyżej pan Janusz K.-M., który oprócz pretensji do wyższości kulturowej nad resztą polskiej sceny politycznej, nie gardzi takim słownictwem jak „dupokracja”. Ale zostawmy pana Janusza.

Zawsze się boję psychologii tłumu. Gustave le Bon już w XIX wieku opisał podstawową prawdę, że jeśli liczba ludzi zebranych w jednym miejscu przekracza 3, zaczyna się tłum i jego psychologia, a oznacza to ni mniej ni więcej, że inteligencja takiego ciała zbiorowego zdecydowanie się obniża w stosunku do inteligencji każdego uczestnika tłumu z osobna. To dlatego m.in. gabinety fachowców, albo gremia złożone z profesorów akademickich i to tych najwyższej próby, podejmują często głupie decyzje. Tak naprawdę już na etapie dyskusji, kiedy do głosu dochodzi psychologia tłumu, inteligencja i wiedza tych osób ulega drastycznej redukcji, co oznacza, że w rezultacie ich zachowania nie różnią się niczym od zachowań najgorszych prostaków. Jak pokazują przykłady rozmaitych parlamentów, wcale nie tylko polskiego, poziom dyskusji tych skądinąd wykształconych i inteligentnych ludzi (no dobra, nie wszystkich) sięga poziomu rynsztokowego. We Włoszech i na Tajwanie posłowie lubią sobie w dodatku dać po buzi przy pomocy zaciśniętych pięści.

Z tego powodu wszelkie demonstracje uliczne budzą we mnie poważne obawy, ponieważ wiem, że w każdej chwili sytuacja może się wymknąć spod kontroli. W tłumie nikt nie myśli, ale poddaje się jakiejś dziwnej zbiorowej emocji, która tak naprawdę w ogóle nie wiadomo skąd pochodzi. Raz w życiu, w II klasie liceum byłem na meczu Widzewa z Legią, i pamiętam, że dałem się ogarnąć jakiemuś zbiorowemu szaleństwu. Ha, pamiętam, że mi się to bardzo podobało, choć ani nie brałem wówczas jakichś środków pobudzających, ani nawet nie piłem wtedy alkoholu. Było coś, co sprawiło, że pobiegłem z kolegami i całym tłumem w poszukiwaniu kibiców drużyny przeciwnej w celu uczynienia im krzywdy. Nie były to jeszcze czasy ustawek i krwawych jatek, ale kibice okazywali agresję wobec kibiców „wrogich” zespołów. To są fakty. Jak już wspomniałem, był to mój jedyny mecz, na którym byłem na stadionie, ale to uczucie uniesienia, bezpieczeństwa (sic! bo przecież jesteś wśród tylu „swoich”) i bezkarności pamiętam do dziś. Dziś wiem, że na trybunach są przywódcy grup kibiców (kiboli), którzy tymi emocjami sterują. Ale generalnie mało kto się nad tym zastanawia. Na tym jedynym meczu, na jakim byłem najpierw gwizdaliśmy przeciwko milicji, wykrzykując wobec funkcjonariuszy niewybredne epitety, ale kiedy milicjanci zaczęli pałować kibiców Legii, którzy z niewiadomych przyczyn wylegli na murawę boiska w trakcie meczu, nagle nasze sympatie zmieniły się o 180 stopni. Teraz skandowaliśmy „brawo milicja!”. Kiedy sobie o tym dzisiaj myślę, jest mi głupio, że do tego stopnia wyłączyłem wówczas swój mózg i pozwoliłem się sterować jakimś nieznanym siłom.

Tłumy kibiców są nieobliczalne, tłumy demonstrantów z „Solidarności” mogą być nieobliczalne, nieobliczalne mogą być w końcu gromady feministek na manifie. Orientacja polityczna nie ma tutaj najmniejszego znaczenia. Ochlos jest ochlos i rządzi się swoimi prawami. W tłumie często wystarczy, że jakiś jeden człowiek rzuci hasło i zaraz sam się schowa, a tłum może nie tylko podchwycić samo hasło, ale również zacząć wcielać je w czyn.

Tłumy lubią proste i chwytliwe hasła-slogany. W czasie manifestacji nie ma oczywiście mowy jakimś myśleniu, więc hasła-symbole zastępują jakieś konkrety. Kiedy więc nie bardzo wiemy, o co nam chodzi, bo przecież znajdujemy się w tłumie, którym być może ktoś kieruje, ale na pewno nie my, i gdyby nas ktoś spytał, to musielibyśmy pomyśleć, zanim byśmy odpowiedzieli, to gotowe hasło/slogan/symbol zastępują nam logikę. Wykrzykujemy go np. dziennikarzowi do mikrofonu i mamy problem z głowy.

Demagodzy kierujący tłumami to swego rodzaju mistrzowie świata. Trybuni ludowi podsuwający tłumowi hasła powinni otrzymywać Noble dla copywriterów. Czasami jednak wcale nie muszą. We Francji prawie każdego można złapać na wolność-równość-braterstwo, choć są to trzy słowa, które w wielu interpretacjach tak naprawdę się wykluczają, ale w tłumie nikt przecież o tym nie myśli. Nie znaczy to wcale, że takie wartości jak wolność, równość czy braterstwo są z gruntu złe i że nie należą do kanonu wartości, którymi ludzie powinni się kierować. Problem w tym, że takie uniwersalne hasło może zostać zawłaszczone zarówno przez zwolennika monarchii konstytucyjnej czy umiarkowanego republikanina, jak też przez krwiożerczego jakobina.

Podobnie jest z hasłem, które ma swoją całkiem już długą tradycję w Polsce, a mianowicie „Bóg-Honor-Ojczyzna”.

CDN

3 komentarze:

  1. Nie przesadzasz trochę z nieoblczalnością feministek na manifie? ;)

    Wiadomo, że demonstracje rządzą się swoimi prawami, hasła i slogany muszą być chwytliwe. Ale tłum niekoniecznie musi być agresywny. Widzisz, Stefan, ja w życiu byłam na wielu demonstracjach i oprócz tego co piszesz, widzę w nich funkcję spajania jednostek wokół sprawy, które uznają za słuszną. Polemizowanie na łamach gazet, blogów, itp. ma sens, ale spotkanie się grupy ludzi, by coś wyrazić również. Owszem, inteligencja tłumu "spada", ale z tym przykładem grupy ekspertów podejmujących niesłuszną decyzję chyba też trochę przesadziłeś - uważasz, że gdyby działali w pojedynkę podjęliby słuszność. Rozumiem, że jesteś indywidualistą, ale nie neguj pozytywnej energii grupy. Wielu rzeczy nie da się zrobić w pojedynkę :) A dobry team (nie mówię w tej chwili o tłumie) może zdziałać cuda.

    OdpowiedzUsuń
  2. Boże, co ja piszę? "podjęliby słuszność"? Chodzi mi oczywiście o słuszną decyzję - tak się kończy zmienianie konstrukcji zdania w trakcie pisania ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Can you tell us morе about thіѕ?
    I'd care to find out some additional information.

    Also visit my website: formação de equipe

    OdpowiedzUsuń