sobota, 19 maja 2012

O reformowaniu polskiego szkolnictwa wyższego, czyli o tym od której strony się do tego przymierzyć


Przeczytałem wczoraj bardzo ciekawy artykuł Pawła Dobrowolskiego pt. Harvard w Polsce nielegalny (http://www.rp.pl/artykul/877153.html#.T7YGoQtsYEY.facebook ) na temat uczelni amerykańskich w porównaniu z polskim systemem szkolnictwa wyższego. W 80% zgadzam się z tezami autora, bo sam od dawna wiem, że nasza państwowa regulacja dosłownie wszystkiego, to zabójstwo dla jakiejkolwiek innowacyjności czy próby wprowadzenia pozytywnych zmian na polskich uczelniach. Zgadzam się, że pani minister zamiast dać większą swobodę uczelniom w sposobie organizowania procesu naukowego i dydaktycznego, na podobieństwo ministrów z czasów komuny i współczesnych rosyjskich, próbuje mnożyć przepisy, które mają na celu poprawienie przepisów uprzednich, ale w ten sposób polska nauka i szkolnictwo wyższe jest przytłoczone stalową siecią uregulowań prawnych, w której nie mają żadnego pola manewru.

Smutną prawdą jest też to, że w Polsce takie uczelnie, jak Harvard, czy angielski Oxford, byłyby nielegalne, ponieważ nie spełniałyby wymogów polskiego prawa o wyższych uczelniach.

Są jednak pewne punkty, z którymi już bym polemizował. Zacznę jednak od pewnego rysu historycznego. Ci z moich Czytelników, którzy uważają, że wiedza historyczna im się do niczego nie przyda, mogą ten fragment przeskoczyć, niczym opis przyrody w Nad Niemnem.
Współczesne uniwersytety wywodzą się w prostej linii od uczelni średniowiecznych. Owszem w starożytnych Atenach była Akademia i Likajon, była prężna uczelnia przy bibliotece aleksandryjskiej, ale niestety nie ma żadnej ciągłości z tymi ośrodkami nauki. Ze średniowieczem jest. Tak na marginesie – przysłowiowa średniowieczna ciemnota, a tu początki wyższych uczelni. Czy to nie zaskakujący paradoks?

Średniowieczne uniwersytety w Europie organizacyjnie opierały się na dwóch modelach: bolońskim i paryskim. Model boloński jest niezwykle interesujący, ponieważ tam studium generale (jak wówczas nazywano uniwersytet) to była korporacja studentów, którzy sobie wynajmowali profesorów. Profesor to był po prostu nauczyciel - człowiek, który posiadał książkę (czasami więcej niż jedną) i ją głośno czytał – stąd angielskie „lecture”, co przecież od razu kojarzy się z polską „lekturą”, a więc z czytaniem. Jeżeli profesor potrafił jeszcze skomentować to, co czytał, a robił to w sposób ciekawy i twórczy, rosła jego sława wielkiego uczonego. Niektórzy oczywiście sami pisali naukowe rozprawy. Ale wracajmy do tematu. W Bolonii rektorem mógł zostać wyłącznie student, ponieważ to studenci kierowali uczelnią. Zrzeszyli się bowiem po to, żeby sobie zorganizować naukę, a tę można było uzyskać od profesorów, więc ich wynajmowano. Owi studenci musieli mieć wręcz gigantyczne poczucie autonomii uczącego się oraz być ludźmi naprawdę odpowiedzialnymi! (W praktyce bywało jednak bardzo różnie, ale to inny temat).

W Paryżu, w uczelni, którą później nazwano Sorboną, a która rozwinęła się z paryskiej szkoły przykatedralnej, panował inny model organizacyjny, a mianowicie była to korporacja profesorów. Paryscy wykładowcy kontrolowali więc cały proces dydaktyczny, ponieważ założyli przedsiębiorstwo świadczące usługi edukacyjne, zaś studenci stawali się jego klientami.

Uniwersytet w Oxfordzie został założony przez grupę uczonych, którzy przybyli z Paryża, a Cambridge przez grupę odszczepieńców z Oxfordu. Można więc rzec, że te uczelnie to niejako klony Sorbony.

W Polsce Kazimierz Wielki, który przede wszystkim potrzebował prawników, postanowił założyć własne studium generale. Znamy akt powołania uczelni z 1364 roku, ale nie wiemy nic o jej działalności. Jest wysoce prawdopodobne, że przez kolejne 36 lat z uczelnią krakowską działo się to, co obecnie z odcinkiem autostrady A2, albo po prostu na projekcie poprzestano. Uczelnia Kazimierza Wielkiego miała być wzorowana na modelu bolońskim. Wiemy jednak, że kiedy królewska para Jadwiga i Jagiełło po raz kolejny wydali akt „odnawiający” studium generale, było to tak naprawdę założenie go na nowo, tym razem już na wzorze paryskim. Można więc powiedzieć, że od samego początku faktycznej działalności Uniwersytetu Jagiellońskiego, była to korporacja profesorów. Na tej zasadzie rozwinęły się wszystkie polskie uczelnie. Jak widać jednak, na przykładzie Oxfordu czy Cambridge, nie tylko polskie.

Choć nie ma żadnej ciągłości między platońską Akademią czy arystotelesowskim Likajonem (stąd nasze liceum), to warto jednak uświadomić sobie, że tamte starożytne ośrodki naukowe były przede wszystkim skupiskami ludzi przyciąganych przez wielkie nazwiska (no, imiona, mówiąc ściśle). Był mistrz i gromada jego uczniów. Dużo wcześniej na podobnej zasadzie działał Pitagoras, choć w jego przypadku, była to raczej sekta parareligijna, jeśli nie wprost religijna, niż jedynie uczelnia.

Dlaczego wprowadzam taki długi wstęp historyczny? Otóż chodzi o pokazanie pewnej tradycji, którą wszyscy znamy jako relacja mistrz-uczeń. Była ona podobna to stosunków panujących w cechach rzemieślniczych, gdzie trzeba było kilka/kilkanaście lat terminować zanim można było zostać wyzwolonym czeladnikiem, a jeszcze więcej czasu zajmowało uzyskanie tytułu mistrzowskiego, który nadawał rzemieślnikowi absolutną samodzielność jako przedsiębiorcy. Oczywiście działał w cechu, więc był jednak ograniczony przepisami, które nie pozwalały na wolną konkurencję, gdyż chodziło o to, żeby mistrzowie nie psuli sobie nawzajem rynku. Wiemy, że monopol cechowych mistrzów łamali „partacze” (fuszerzy), którzy działali nielegalnie poza murami miasta. To mogli być naprawdę ludzie, którzy wykonywali swoją robotę źle, ale równie dobrze mogli to być świetni fachowcy, np. czeladnicy, którzy nie mogli się doczekać na śmierć jakiegoś mistrza i zajęcia jego miejsca w cechu. Korporacje profesorów działały na bardzo podobnej zasadzie – cały proces uzyskiwania stopni naukowych to w prostej linii kontynuacja średniowiecznych tradycji korporacyjnych.

Kontynuacja tradycji ma oczywiście swoje dobre i złe strony. System cechowy, ale i uniwersytecki, miał na celu nieustanne doskonalenie się człowieka pragnącego zostać mistrzem czy profesorem. Jeżeli ktoś jednak osiągał podobne wyniki poza systemem, mógł spodziewać się szykan. Prawdziwy liberalizm, jaki pojawił się w Europie w wieku XVIII (nie mylić tym, co dzisiaj mówią o PO jego wrogowie – bo zarówno PO nie ma pojęcia o liberalizmie, jak i ci, którzy członków tej partii nazywają liberałami), m.in. polegał na likwidacji monopolu cechowego. W jakimś stopniu (cechy istnieją do dziś, więc chyba jednak nie do końca) się to udało nawet wcześniej, bo przecież system manufakturowy, czy praca nakładcza to już było przełamanie sztywnej kontroli cechu nad daną gałęzią. Uczelni jednak nikt nie ruszył.

Nie znaczy to, że nie następowały zmiany. W krajach niemieckich zaczął się stopniowo szerzyć model Humboldta, który uniwersytet z typowego centrum dydaktycznego przekształcał w ośrodek naukowo-badawczy i dydaktyczny. W przeciągu XIX i XX wieku taki typu uczelni opanował praktycznie cały cywilizowany świat. Co ciekawe, Harvard, założony już 16 lat po wylądowaniu „Mayflower” i 6 lat po dotarci „Arbelli" do Massachusetts, co jest naprawdę wielką sprawą, bo oto ludzie ledwo zdążyli przetrwać i się urządzić na nowym kontynencie, a już założyli szkołę wyższą, praktycznie do czasów poprzedzających I wojnę światową pozostawał jedynie szkołą. Owszem, można wśród absolwentów znaleźć wielkiego poetę Longfellowa, ale trudno mówić o jakichś osiągnięciach badawczych tej uczelni.

Należałoby jeszcze dodać, że do początków XX wieku jedyną formą zajęć uniwersyteckich był wykład i to nie taki, jakie znamy z amerykańskich filmów, na których studenci zadają profesorowi pytania, albo on zwraca się do jakiegoś konkretnego studenta z pytaniem w celu sprowokowania dyskusji, ale taki jak najbardziej tradycyjny, bez krzty interaktywności; taki, na którym profesor siedzi lub stoi i non stop mówi. Dzisiaj często uznajemy tę formę za najmniej efektywną dydaktycznie, ale przez cały XIX wiek, studenci zdobywali dzięki takim nudnym wykładom całkiem niezłe wykształcenie, ponieważ każdy student wiedział również i to, że jego wiedza nie może się ograniczać jedynie do tego, co zanotował z wykładów, ale również musi wykonać całe mnóstwo samodzielnej pracy i to takiej, do której nikt go nie przymusza, ani nikt go za nią nawet nie będzie oceniał. Na uniwersytecie typu humboldtowskiego należało bowiem już przychodzić z jakimś pomysłem na problem, którymi student chce się zajmować. Oczywiście nie każdy był do tego gotowy. Pamiętamy młodego Frankensteina z powieści Mary Shelley (wątek całkowicie pomijany we wszystkich adaptacjach filmowych), który zanim zajmie się chemią i fizyką, początkowo się miota co do wyboru przedmiotu swoich studiów. Tak przy okazji – nie musi wcale pisać podania do dziekanów czy rektorów o zmianę „kierunku studiów”, bo czegoś takiego tam nie ma. Przyszedłeś na uniwersytet z planem zrobienia czegoś ciekawego, masz do dyspozycji książki, masz też do dyspozycji profesorów, którzy mogą ci pomóc zarówno jako wykładowcy (jeśli uznasz ich wykłady za zgodne z twoim profilem zainteresowań), albo jako  mistrzowie, którzy dopuszczą cię do swojego warsztatu, czyli w tym wypadku laboratorium, albo grupy seminaryjnej.

W Stanach Zjednoczonych dopiero Woodrow Wilson, który zanim został prezydentem swojego kraju był prezydentem Princeton University, wprowadził zajęcia, które my w Polsce znamy jako „ćwiczenia”, tzn. zajęcia interaktywne, na które studenci muszą się przygotować z odpowiedniej porcji literatury i dyskutować z wykładowcą na zadany temat. Trudno sobie wyobrazić, ale wcześniej takich zajęć nie było!

Wiek XX przyniesie dopiero sprowadzenie z Europy szeregu wybitnych uczonych, zwłaszcza po dojściu Hitlera do władzy, choć Albert Einstein czy John von Neumann przybyli tam nieco wcześniej i po prostu do Niemiec już nie wrócili. Co ciekawe, to znowu Princeton, a nie Harvard, okaże się tą uczelnią, która otoczy opieką europejskich uczonych. Co więcej, na uczelni tej wykształci się też zwyczaj nie zawracania głowy wybitnym uczonym zajęciami dydaktycznymi, zwłaszcza że owi geniusze w wielu przypadkach w kontaktach ze studentami byli beznadziejni.

Jeżeli chodzi o tytuły naukowe, to jeszcze w XIX wieku panowały porządki średniowieczne. Ukończenie studiów z jednej dziedziny mogły się kończyć tytułem magistra (zazwyczaj po uprzednim osiągnięciu stopnia bakałarza, tak jak jest do dziś w krajach anglosaskich), a inne doktora. Np. Karol Marks, który studiował prawo (najpierw w Bonn, a potem w Berlinie) w końcu zrobił doktorat na podstawie rozprawy z filozofii w Jenie. Nie słyszymy, żeby najpierw uzyskał tytuł magistra. Na uniwersytetach anglosaskich jest zresztą podobnie. Jeśli ktoś jest zorientowany na pracę akademicka, ten od razu po uzyskaniu tytułu bakałarza (BA lub BSc) może robić doktorat. Ciekawostką jest przy tym, że np. na Oxfordzie czy Cambridge, rok lub dwa po uzyskaniu tytułu bakałarza można dostać magistra (MA) bez żadnych dodatkowych studiów, a za dodatkową opłatą.

Co warto jedna zapamiętać, to fakt, że tytuł doktora uprawnia do zatrudnienia na wyższej uczelni w charakterze wykładowcy. Profesor z kolei, to nie jest żaden tytuł naukowy, ale nazwa stanowiska pracy. Wiemy skądinąd, że wspomniany wyżej Marks starał się o katedrę, czyli o stanowisko profesora, ale jej nie dostał i całe życie pozostał niespełnionym wykładowcą akademickim.  

W międzyczasie jednak Niemcy, przy swoim zamiłowaniu do wprowadzania formalnego porządku, wprowadzili habilitację, oraz tytuły docenta i profesora, które stały się już nie tylko nazwami stanowisk, ale niejako osobnymi tytułami naukowymi. Nie dam głowy, ale to chyba również w Niemczech wykształcił się zwyczaj nadawania tytułu profesorskiego przez władze państwowe – rzecz w krajach anglosaskich zupełnie nieznana i chyba odbierana jako dziwactwo.

Wracając do artykułu Pawła Dobrowolskiego, należy od razu stwierdzić, że wprowadzenie porządków amerykańskich z „cywilnym” (czyli pozaakademickim) zarządem uczelni, oznaczałoby rewolucję, a nawet przewrót kopernikański w polskich stosunkach akademickich. Amerykanie są pragmatyczni i w dużym stopniu elastyczni, choć jeśli się przyjrzeć szczegółom funkcjonowania ich systemu, można znaleźć szereg punktów, które są dziwactwem z naszego punktu widzenia. Pragmatyzm polega m.in. na tym, że jeżeli ktoś przeszedł drogę „od zera do milionera” i prowadzi świetnie funkcjonującą firmę, to taki ktoś, choćby nawet nie skończył szkoły średniej, zostanie zaproszony do wykładania na prestiżowej uczelni, ponieważ jest to ktoś, kto naprawdę jest jedynym ekspertem w swojej dziedzinie. W Europie jest to praktycznie niemożliwe. Wykładać o działalności przedsiębiorstw może tylko ktoś z korporacji profesorów, który być może nigdy w życiu nie prowadził biznesu, a tylko czytał o biznesach innych. Ale uwaga! To wcale nie musi być zarzut. Jeżeli profesor na bieżąco obserwuje wszystkie zjawiska zachodzące w jego dziedzinie, a przy tym jest człowiekiem inteligentnym (co wcale nie musi być takie oczywiste), może robić wspaniałe rzeczy. Gorzej, jeżeli jest to ktoś, kto się swego czasu nauczył jednego lub nawet kilku podręczników na pamięć i przez 30 lat każe studentom traktować swoją wiedzę jak prawdę objawioną.

W Polsce w wielu przypadkach prywatnych uczelni faktyczny zarząd należy do osób, które nauką nie mają nic wspólnego, za to mają zmysł organizacyjny i wiedzą kogo zatrudnić. W takich przypadkach tytuł rektora faktycznie przypada profesorowi, ale w rzeczywistości całością rządzi kanclerz, który jest po prostu menadżerem. Czy sam ten fakt automatycznie sprawia, że uczelnia jest lepsza? Wcale nie, bo wszystko zależy od wiedzy, doświadczenia, zaangażowania i podejścia do kadry naukowo-dydaktycznej przez menadżera. Czasami daje to świetne wyniki, a czasami opłakane. Polski menadżer to przede wszystkim człowiek, który kieruje się twardymi wymogami wypracowania zysków, albo przynajmniej utrzymania uczelni w znośnej kondycji finansowej. Jeżeli komuś takiemu brakuje pasji i wizji, to niewiele z tego wynika. Niestety wizję wspaniałej uczelni najczęściej mają jednak ludzie związani z pracą naukowo-dydaktyczną, zaś menadżerowie w tym wypadku odgrywają rolę wielkich hamulcowych, co znowu czasami jest dobre, gdyż profesor-wizjoner mógłby puścić uczelnię z torbami, ale czasami tragiczne, ponieważ każda inicjatywa kadry naukowej może zostać sparaliżowana, zaś zakomunikowanie tego może przybrać dla wrażliwych naukowców formy nader upokarzające. Obawiam się więc, że przełamanie monopolu korporacji profesorskiej na zarządzanie polską nauką wcale nie implikuje automatycznej poprawy sytuacji.
Jedną z cech charakterystycznych systemów anglosaskich jest brak jakiejkolwiek ogólnokrajowej koordynacji pracy naukowo-dydaktycznej wyższych uczelni. Regulacja wszystkiego co się da do najmniejszego szczegółu jest plagą życia w Polsce i nie ogranicza się do szkolnictwa wyższego. „Sprzedaż wiązana” w postaci kierunków studiów, gdzie student musi przyjąć określony zestaw zajęć bez szemrania (to się gdzieniegdzie na szczęście zmienia i niektóre uczelnie wprowadzają pewien wybór przedmiotów, ale nadal dzieje się to w ramach sztywnego „kierunku studiów”). Tymczasem uważam, że z faktu, że w Polsce profesor to ktoś, kto uzyskał państwowe namaszczenie w uznaniu za wybitne osiągnięcia w swojej dziedzinie, można też wyciągnąć korzyści dla całości systemu, jeżeli rolę profesora się odpowiednio zinterpretuje i o ile dany profesor na swój tytuł faktycznie zasługuje.

Otóż wychodząc z założenia, że profesor to prawdziwy mistrz, czyli całkowicie samodzielny pracownik naukowy (tak zresztą się go nazywa), powinien być to człowiek, który jest w stanie poprowadzić własną szkołę. Rozumiem to tak, że gdyby taki profesor osiedlił się w przysłowiowym Pcimiu Dolnym, gdzie nie byłoby żadnej uczelni, to on miałby prawo we własnym domu otworzyć szkołę np. ekonomii, literatury angielskiej, czy jaka by była jego specjalność, przyjąć grupę studentów i przekazać im to, co sam wie, w ten sposób kształcąc swoich następców. Ponieważ jest to sytuacja raczej nieprawdopodobna, pozostańmy przy uczelniach, gdzie każdy profesor to katedra (w Polsce współczesne katedry nie mają nic wspólnego z tradycyjnym znaczeniem tego słowa, tak samo jak na wielu uczelniach nikt już nie rozumie pierwotnego znaczenia słowa asystent, czyli pomocnik profesora – istnieją „katedry”, gdzie profesorów jak na lekarstwo, za to cała gromadka asystentów). Każdy profesor powinien być niczym Platon w swojej Akademii, czy Arystoteles w Likajonie i być w stanie poprowadzić swoich studentów przez swoją dziedzinę, swoim asystentom zlecając dokształcenie ich w umiejętnościach i wiedzy wstępnej potrzebnej do owej dziedziny zgłębienia. Ale jeżeli ktoś jest w stanie np. samodzielnie przeczytać poradnik na temat metodologii badań, to nie należy mu zawracać głowy chodzeniem na obowiązkowe zajęcia ze wstępu do badań takich a takich. Ponieważ jednak realnie patrząc na zagadnienie, studentów, którzy samodzielnie i z własnej nieprzymuszonej woli się do czegoś przygotują jest u nas jak na lekarstwo, prawdopodobnie trzeba im zlecić chodzenie na pewne zajęcia.

Dlaczego jednak  o tym piszę i jaka byłaby w takim razie różnica między tym systemem, a obecną „sprzedażą wiązaną”? Otóż te dodatkowe przedmioty byłyby ściśle powiązane z głównym nurtem badań prowadzonych przez studenta pod kierunkiem mistrza-profesora, a nie zajęciami, których związku z głównym nurtem studiów student nie dostrzega. Owszem, student powinien jak najbardziej mieć prawo wybrać sobie zajęcia nawet nie związane ze swoją specjalnością, ale to już osobny temat. Chodzi o to, że mistrz-profesor zna cały proces, jaki musi przejść jego student i umiejętnie tym procesem kieruje. Np. po pierwszym fragmencie pracy pisemnej dostarczonej przez studenta widzimy, że ten ma problemy z pisaniem, więc kierujemy go na zajęcia z pisania tekstów akademickich. Jeżeli jednak widzimy, że inny student sobie z tym świetnie radzi, to niech więcej czasu poświęca samym badaniom, a nie osobnemu doskonaleniu umiejętności pisania. Ogólnie chodzi więc o to, żeby student nie czuł się przytłoczony mnogością przedmiotów pomocniczych, a jeżeli już musi na nie uczęszczać, powinien odczuwać to jako dobrodziejstwo, dzięki któremu łatwiej sobie poradzi z głównym przedmiotem swoich zainteresowań. Nie może być tak, że traktuje te wszystkie przedmioty jako balast przeszkadzający mu w pracy nad wybraną dziedziną.

Myślę, że kilku, a nawet kilkudziesięciu profesorów, którzy nie tylko są gigantami w swoich dziedzinach, ale prawdziwymi mistrzami, którzy wiedzą, jak się do mistrzostwa dochodzi, byśmy w Polsce znaleźli. Może jednak zamiast robić antyprofesorską rewolucję, warto byłoby do takich dotrzeć i z nimi próbować coś zmieniać? Tutaj tak do końca pewny nie jestem, bo tam, gdzie grupa ludzi działa na zasadzie korporacji, tam trudno przełamać opór betonu. Dlatego uważam, że wielkich profesorów z wizją należy powyrywać ze swoich środowisk i pozwolić im tworzyć nowe jakości. Tutaj byłoby dobrze, gdyby państwo w ogóle się nie wtrącało.

Osobiście uważam, że uczelnia powinna być miejscem spotkania ludzi, których łączy pasja zdobywania wiedzy. Dlatego sprzeciwiam się kategorycznie roli uczelni jako szkoły zawodowej z całą masą przypadkowych studentów, którzy na studia poszli, bo „coś trzeba studiować”. Nie trzeba. Potrzebujemy dobrych fachowców w wielu dziedzinach, które studiów nie wymagają. Uczelnia zaś powinna pozostać miejscem, gdzie młody pasjonat może spotkać starego pasjonata, którego rola nie będzie się sprowadzała do udowodnienia mu, że jest nieukiem i idiotą, ale pokazanie drogi jak dojść tam, gdzie on sam doszedł. Nie powinno się to odbywać na zasadzie „ja, wielki profesor, któremu winniście hołdy składać i pokłony bić, przyjmuję was łaskawie do terminu”, ale „młody człowieku, widzę, że fascynują cię te same zagadnienia, co mnie, a ja ci chętnie pomogę je zgłębić”.

Aby nastąpił taki stan, trzeba jednak zdać sobie sprawę z tego, że takie studia nie są dla wszystkich, bo ludzi z autentyczną pasją, czy choćby z poczuciem autonomii uczenia się, zbyt wielu nie mamy. Dla tych pozostałych należy faktycznie stworzyć sieć szkół zawodowych, w których zdobędą umiejętności niezbędne do przetrwania. Jeżeli jednak na jakimś etapie życia nagle najdzie któregoś z nich ochota na studia uniwersyteckie, ponieważ dojrzał do pewnego sposobu myślenia, powinien jak najbardziej mieć otwartą drogę.

To tyle o moim marzeniu.

1 komentarz:

  1. Świetny rys historyczny, Stefan! Czuję się dokształcona :) Uczelnia jako miejsce, gdzie spotykają się pasjonaci - to, niestety, utopia...

    OdpowiedzUsuń