czwartek, 17 maja 2012

Gospodarka solidarna, gospodarka kooperatywna - realna alternatywa czy utopia?


To, że w kraju zaczyna się robić niewesoło, zapowiadano już jesienią zeszłego roku. Tym razem Donald Tusk ostrzegł, że najbliższe tygodnie mogą być dramatyczne. Wszyscy wiemy, że gospodarka europejska, ale i w ogóle światowa, to dzisiejszych czasach system naczyń połączonych i że finanse jednego kraju wpływają na finanse innych krajów, a to się konkretnie przekłada na siłę nabywczą na rynkach, te z kolei na kondycje przedsiębiorstw i na nasze konkretne przychody, a więc na budżety domowe. Jak już łaskawie media zauważyły podstawowe produkty, i nie tylko, drożeją w dość szybkim tempie, a po uwolnieniu cen energii opłaty za prąd mogą wzrosnąć o 40%. Rosną też czynsze. Młode małżeństwa nie mają mieszkań, a tymczasem firmy budowlane mają problem ze zbyciem mieszkań. Można wziąć kredyt, ale trzeba mieć pracę, oczywiście taką gwarantującą regularny przypływ gotówki, żeby te kredyty regularnie spłacać. W dodatku sama praca to nie wszystko. Ona musi zapewniać faktycznie godziwy dochód, żeby na wszystko starczyło. Tymczasem pracodawcy narzekają na koszty pracy, co akurat też doskonale rozumiem. Ktoś kto nigdy nie próbował, albo nie wczuwał się w rolę przedsiębiorcy, temu takie rzeczy może i trudno zrozumieć, ale fakt jest taki, że drobny „prywaciarz” (jak to nadal w Polsce się mówi) woli samemu pracować nawet i 16 godzin, niż kogoś zatrudnić, ponieważ mu się nie opłaca i nie jest to zwykła chciwość. Nie oszukujmy się jednak, ta ostatnia w olbrzymiej liczbie przypadków nadal leży u podłoża motywacji do prowadzenia działalności i oczywiste jest, że przedsiębiorca, kiedy może zaoszczędzić na kosztach, to zawsze to zrobi, a wypłaty dla pracowników to są koszty, jakby na to nie patrzeć.

Tymczasem w kraju, który nas wszystkich obecnie doprowadza do stanu paniki, czyli w Grecji, pracownicy i studenci uniwersytetów wdrażają w życie plan kooperatyw producencko-konsumenckich, a idea polega bądź to na handlu wymiennym bądź na stosowaniu nieoficjalnej, umownej waluty. Kiedy wczoraj o tym przeczytałem dzięki rekomendacji koleżanki
od razu przyszła mi do głowy Argentyna sprzed jedenastu lat. Dosłownie przypomniałem sobie artykuł, w którym rozentuzjazmowani mieszkańcy pewnej dzielnicy wypowiadali się jak nie tyle walczą z systemem, ile go po prostu ignorują i pomagają sobie nawzajem na zasadzie wzajemnych usług i wymiany towarów. Np. nauczyciel angielskiego ogłaszał, że będzie udzielał lekcji za jakieś artykuły żywnościowe.

Argentyna zadziwiająco szybko jednak stanęła na nogi (a kryzys mieli naprawdę tragiczny), piękne idee organizacji stosunków gospodarczych poza systemem opartym na kapitale gdzieś się ulotniły, bo nie było już takiej potrzeby.

Grecy powiadają, że obecny kryzys bardzo ich do siebie zbliżył. Podobnie chyba było w Argentynie. Generalnie jest to bardzo optymistyczne przesłanie. Realne zagrożenie powoduje, że ludzie przestają myśleć egoistycznie i jedynie w kategoriach gromadzenia dóbr w celu osiągnięcia przewagi nad sąsiadem, ale łączą się w solidarności w celu przetrwania. A co najważniejsze bez odrobiny inicjatywy ze strony biurokratycznej machiny państwowej. Pełny obywatelski spontan. Osobiście bardzo mi się to podoba, bo choć nadal jestem entuzjastą wolnego rynku, w takich działaniach nie widzę sprzeczności – jeżeli ludzie dobrowolnie się w ten sposób organizują i jeżeli jeszcze to działa, to dlaczego nie? Inna sprawa, że jestem też nieco sceptyczny co do trwałości tego solidaryzmu. Człowiek, niestety, to istota egoistyczna i na jakimś etapie, ten który ma dostęp do atrakcyjnych towarów, zechce się wzbogacić bardziej od tych, którzy go nie mają. Trudno mi sobie też wyobrazić taką sprawną organizację kooperatywną na poziomie przedsiębiorstw produkujących wyroby wymagających skomplikowanych technologii. Musiałoby to oznaczać koniec patentów i zastrzeżonych znaków firmowych, zaś wynalazcy i menadżerowie musieliby zrezygnować z olbrzymich profitów w imię zbliżenia się do reszty obywateli. Obawiam się, że to nie przejdzie, a w skrajnej wersji wydarzeń mogłoby się skończyć zbrojną interwencją Stanów Zjednoczonych.

Jak zwykle jednak „koszula bliższa ciału”, więc mnie przede wszystkim interesuje, jakie reakcje taka sytuacja jak w Grecji mogłaby wywołać wśród Polaków. Od razu trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że jeżeli dla Greka 650 euro dla początkującego nauczyciela to oznaka upadku, to w ogóle może nie mamy o czym dyskutować, bo oznacza to, że od półwiecza żyjemy w permanentnym kryzysie i nie zmienił tego rok 1989, ani żadne inne. Tymczasem Donald Tusk twierdzi, że będzie „dramatycznie”. Jeżeli u nas będzie dramatycznie, to co to oznacza dla Polaków? Czy widmo nędzy zbliży nas do siebie?

Tutaj niestety nie jestem optymistą. Nastroje społeczne pokazują, że chyba raczej gotowi byśmy byli raczej wyjść na barykady niż organizować system taniej wymiany dóbr i usług. Jeżeli nawet znalazłby się jakiś profesor (jak w Grecji), który by to opracował i grupa studentów, którzy by cały ruch zorganizowali, to i tak byśmy „kombinowali” raczej na zasadzie czarnego (ale wolnego) rynku. Nie oszukujmy się, ilu z nas chodzi na zebrania spółdzielni mieszkaniowej, gdzie decydują m.in. o naszych czynszach? (Ja też nie chodzę!) W czasach kryzysu gospodarczego, jak się obawiam, zapanowałaby raczej zasada „Umiesz liczyć? Licz na siebie”. Na dodatek niewykluczone, że zaczęłyby się po prostu rozboje i „walka o ogień”. Bardzo, ale to bardzo chciałbym się mylić co do naszej natury! Gdzieś bowiem tli się we mnie nadzieja, że takie „dogadanie” się przynajmniej na pewnym poziomie i pewnych grup ludzi byłoby możliwe nawet w Polsce. Myślę nawet, że wiem, kto w Polsce podjąłby się organizacji alternatywnego życia gospodarczego znowu wchodząc w rolę organizacji opatrznościowej – byłby to Kościół Katolicki, którego parafie miałyby szanse stać się ośrodkami, punktami zbornymi czy też skrzynkami kontaktowymi solidarnej gospodarki kooperatywnej. I znowu byłoby wszystko inaczej niż na „Zachodzie”. Na razie jednak zachowajmy zimny umysł, trzeźwy osąd i zdrowy rozsądek. Grecję trzeba obserwować, a w Polsce przygotować się na „dramatyczne” chwile, przed którymi ostrzega nas premier Donald Tusk, który osobiście chyba ma jednak powody do paniki. Na jego miejscu też bym miał.  



2 komentarze:

  1. mistrzu obadaj time to time stratfor.com to bedziesz wiedzial co w trawie piszczy zanim dziennikarze nasmaruja dezinformujacy artykul.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za ciekawy link, ale nie bardzo widzę dezinformującą rolę tego artykułu. Czy to nieprawda, że Grecy w niektórych regionach próbują sobie zorganizować handel poza systemem? Do tego zawsze pojawia się pytanie, czy strona jest faktycznie bardziej bezstronna od innych? Czy dlatego, że sami jej autorzy tak twierdzą? Niemniej 'from time to time' faktycznie tam zajrzę!

    OdpowiedzUsuń