środa, 16 maja 2012

Nauczanie historii - dylematy i kontrowersje


Jak uczyć historii? Oto jest jeden z dylematów, o których często myślę i nadal nie jestem zadowolony z  wyników tego procesu. Otóż wydaje się, że granica sporu jest w tym wypadku prosto określona, a mianowicie po jednej stronie mamy wkuwanie dat, nazwisk i faktów „pod testy”, a z drugiej kształtowanie umiejętności myślenia. Ta pozorna prostota w praktyce pracy z dziećmi i młodzieżą często nie jest jednak tak oczywista. Jestem jak najbardziej zwolennikiem uczenia młodych ludzi myślenia, ale co to właściwie znaczy?

Mitem jest, że młodzi ludzie bardzo chętnie wciągają się w dyskusje historyczne. Niektórzy tak, ale inni wykorzystują ten czas na relaks. Faktem natomiast jest, że wielu uczniów wcale nie chce dyskutować, bo myśleć nie lubi. Wykucie kilku faktów jest dla nich o wiele mniej stresujące niż aktywizacja szarych komórek w postaci pracy bardziej twórczej. Wbrew pozorom w ogromnej liczbie przypadków myślenie, niestety, boli.

W każdej grupie istnieje grupa zagadywaczy, którzy dyskutować potrafią wspaniale, tylko że często wygadują kompletne bzdury, co wynika z braku elementarnej wiedzy. Żeby rozmawiać i myśleć na tematy historyczne, trzeba mieć o czym myśleć, a więc trzeba znać fakty. Oczywiście wiele szczegółów można doraźnie wygooglować, albo przynajmniej znaleźć szybko w odpowiednim opracowaniu, ale ten, kto zna ich więcej, ten w każdej dyskusji ma po prostu więcej atutów, ponieważ każdemu aktywnemu dyskutantowi może przedstawić fakty, których tamten nie zna. Oczywiście inna sprawa, że niektórzy już w dzieciństwie odkrywają dość prostą prawdę, że w życiu publicznym wiedza nie liczy się tak bardzo, co przekonujące formułowanie myśli – o tym wiedzieli już starożytni sofiści.

Sprawdzany typu testowego (oprócz testu wyboru, bo to kompletnie oducza wysiłku umysłowego, skoro można „strzelić”) niewątpliwie nie są najlepszą metodą oceny myślenia ucznia, ale jednak sprawdzają znajomość konkretnych faktów.

Mam duże wątpliwości, czy liczba dat i faktów podawana np. w szkole podstawowej jest adekwatna do etapu rozwoju dzieci, ale z drugiej strony wiemy, że istnieją uczniowie, którzy sobie świetnie z tym radzą.

Żeby myśleć i np. pisać wypracowania (a nie testy) oraz dyskutować (a nie przeżywać stres przy obowiązkowym odpytywaniu przy tablicy), trzeba mieć o czym myśleć, o czym pisać i o czym dyskutować. Byłoby niewątpliwie wspaniale, gdyby dziecko wiedzione chęcią zabłyśnięcia w dyskusji się do niej przygotowało, czytając uprzednio odpowiednią porcję informacji. Taka forma uczenia się byłaby moim marzeniem. Tak się niestety nie dzieje nawet na etapie studiów wyższych prowadzonych polskim systemem. Nikt nie jest na to przygotowany.

Nie wiem, jak wygląda system nauczania w amerykańskiej elementary school, ale wiem, że na poziomie szkoły średniej (high school), kiedy oprócz obowiązkowego angielskiego (i w zależności od szkoły jeszcze jednego przedmiotu), wszystkie inne się wybiera, lekcje z wybranych przedmiotów odbywają się codziennie! Nie ma więc problemu niedoboru godzin na jakiś przedmiot. Pięć razy w tygodniu odbywają się lekcje danego przedmiotu.

Daleki jestem od gloryfikowania amerykańskiego systemu szkolnictwa podstawowego czy średniego, ale akurat system, gdzie uczeń codziennie spotyka się z nauczycielem przedmiotu daje odpowiednią ilość czasu na wszystko – i na wprowadzenie tematu i na zapoznanie się z faktami i na dyskusję i na twórcze wykorzystanie wiedzy, np. w postaci eseju, projektu, inscenizacji dramatycznej, czy pracy typu plastycznego. Przy dwóch godzinach historii w liceum, na takie „zabawy” nie ma czasu. Natomiast w szkole podstawowej, gdzie w zależności od klasy historia może się pojawić nawet tylko raz w tygodniu, nie ma czasu na nic. Ale cóż, czy rządziła „lewica” (SLD), czy „prawica” (PiS), czy też „centrum” (PO), historia, czyli wiedza o konkretnych faktach, których rezultatem jest stan obecny naszej rzeczywistości, jest traktowana po macoszemu, zaś ci którzy wydają się największymi obrońcami historii w szkole, okazują się największymi hipokrytami, ponieważ o wiele bardziej zależy im na utrzymaniu dwóch godzin lekcji religii.

Na każdą próbę „odchudzenia” programu historii z ogromnej liczby faktów, które gdy zaistnieje taka potrzeba, można sprawdzić w książkach i Internecie, na rzecz większej ilości dyskusji pobudzających myślenie, politycy prawicy rozdzierają szaty niczym Rejtan i krzyczą o „zdradzie narodowej”, o dążeniu do ogłupienia Polaków, bo „głupimi łatwiej rządzić”. W tym samym czasie w ogóle ich nie obchodzi, że w wielu szkołach podstawowych w klasie IV (no OK., w IV klasie zawsze tak było) i V jest tylko jedna lekcja historii w tygodniu, przy dwóch lekcjach religii. Niech mi moi wierzący znajomi wybaczą, ale wg mnie właśnie takie proporcje odzwierciedlają zasadę „ogłupiania ludzi” poprzez kierowanie ich myślenia na rzeczy, których się nie da empirycznie zweryfikować. Ale żeby to zresztą polegało na nauce o kwestiach związanych z wiarą i wiadomościami o własnej religii. Kiedy przychodzi do pytania o podstawowe informacje na temat czy to Pisma Świętego, czy historii Kościoła, uczniowie nie wiedzą nic. Religia w szkole ani o krztynę nie przyczyniła się do zwiększenia świadomości całej masy polskich katolików na temat własnej religii. Kto tutaj więc ogłupia naród? Ci którzy chcieliby, żeby każdy Polak znał chociaż podstawy własnej historii, czy ci, którzy głośno krzyczą, że trzeba młodym ludziom wtłaczać więcej wiedzy historycznej, a tak naprawdę nie dają na to czasu, ponieważ przeznacza się go na zajęcia, na których dziecko nie uczy się niczego?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz