środa, 23 maja 2012

Spotkanie z balladę (3), czyli c.d. historii "Domu wschodzącego słońca"

Związana w latach 60. ubiegłego stulecia z Bobem Dylanem twórczyni i odtwórczyni pieśni folkowych oraz politycznie zaangażowanych, Joan Baez, nagrała swoją wersję The House of The Rising Sun w 1960. Jest to pieśń o dziewczynie, która nie słuchała mamy, była młoda i głupia, więc dała się sprowadzić hazardziście na manowce. Tekst jest więc bliższy wersjom starszym, prostszym, bez szczegółów o krawiectwie matki itp. Melodia jednak przypomina już tę w ogólnym zarysie (przynajmniej w momentach wznoszenia się i opadania linii melodycznej) wersję powszechnie znaną.




 
Lata 60. XX wieku to w Stanach czas wzmożonej walki o prawa obywatelskie dla czarnoskórych Amerykanów. Wielu artystów zarówno białych jak i czarnych było w nią zaangażowanych. Nina Simone (Eunice Kathleen Waymon), czarnoskóra pieśniarka jazzowa, bluesowa, rhythm'n'bluesowa i soulowa, podobnie jak Joan Baez i Bob Dylan, również była zaangażowana politycznie. Jako wszechstronna wokalistka wykonywała różne utwory, w tym w 1961 roku zaproponowała jeszcze inne (co najmniej dwie) wersje piosenki o dziewczynie, która wylądowała w nowoorleańskim burdelu.

W tej wersji, jak u Woody'ego Guthrie, dowiadujemy się, że matka jest krawcową szyjącą niebieskie dżinsy. Melodia raczej nie przypomina starszych wersji.




I jeszcze raz Nina Simone, tym razem w wersji znacznie szybszej i z fortepianem.



 

Zakłada się, że autorem wersji z przełomu lat 50. i 60., która zainspirowała Boba Dylana, był nowojorski pieśniarz folkowy David van Ronk. Z pewnością kolejność akordów i zarys linii melodycznej przypomina już wersję powszechnie znaną z wykonania The Animals, ale maniera, z którą śpiewa i akompaniuje sobie na gitarze van Ronk, może przysporzyć pewnych trudności w jej rozpoznaniu. Jeśli chodzi o tekst, jest to znowu wersja dziewczyny, ale znowu z matką szyjącą dżinsy i tym razem z ojcem (nie kochankiem) pijakiem. Oto wykonanie Davida van Ronka z 1964 roku, a więc tego samego, w którym The Animals nagrali swoją wersję, która sprawiła, że "Dom wschodzącego słońca" dotarł m.in. do Polski.




Dochodzimy do wersji Boba Dylana, podobno inspirowana przez van Ronka, ale tutaj "czarnym charakterem" jest tradycyjnie uwodziciel-hazardzista, matka już zdecydowanie jest krawcową i szyje dżinsy.



18 maja 1964 roku, brytyjska grupa The Animals nagrała rockową wersję tej starej ballady, wersję, którą wszyscy tak dobrze znamy i kochamy. Ofiarą upadku moralnego jest chłopak, matka jest krawcową a ojciec hazardzistą i pijakiem. Narrator nie chce już ostrzegać młodszej siostry przed uwiedzeniem, ale generalnie zwraca się do matki, żeby wszystkie swoje dzieci ostrzegła przed czynem, który on popełnił i skończył w "Domu wschodzącego słońca". Takie przedstawienie sprawy doprowadziło niektórych do błędnych wniosków, że jest to ballada o poprawczaku lub więzieniu. Zresztą tutaj znowu pojawia się motyw łańcucha z żelazną kulą.

Jeśli chodzi o melodię, to wersja Brytyjczyków jest najbardziej zbliżona do dylanowskiej, który inspirował się van Ronkiem. Pytanie jednak brzmi, kto natchnął van Ronka? Z całą pewnością nie on wymyślił linię melodyczną, którą się posłużył, ponieważ można ją dostrzec już u Josha White'a.

Na początku 60. ubiegłego stulecia, kiedy muzycy folkowi święcili tryumfy, muzyka rockowa  wydawała się dogorywać. Elvisa wzięto "w kamasze", a prezenterzy radiowi, w wielu przypadkach pozostający pod wpływem środowisk religijnych, jak tylko mogli usuwali muzykę rock'n'rollową z eteru, jako szerzącą zepsucie moralne i sprowadzającą młodzież na manowce. W tym momencie do Stanów dociera "inwazja brytyjska", czyli zespoły młodych chłopaków zza oceanu, którzy fascynują się muzyką amerykańską. The Beatles z Johnem Lennonem uwielbiającym Elvisa Presleya, the Rolling Stones łaknących kontaktu z autentycznymi czarnymi bluesmanami z Chicago, czy w końcu the Animals, którzy na cały świat rozsławili pewną amerykańską balladę. Brytyjscy chłopcy, niczym irlandzcy mnisi przynoszący z powrotem prawidłową łacinę na kontynent europejski, zawieźli rock'n'rolla z powrotem do jego kolebki. Była to już jednak nieco inna muzyka niż to, co w latach 50. robił Bill Haley, Elvis Presley, Little Richard czy Chuck Berry. Podstawa harmoniczna niby ta sama, wykorzystywana skala dźwięków niby też, ale brzmienie jest już inne. Rock lat 60. stanowi już inną jakość.

Kiedy słyszę Erica Burdona, wokalistę the Animals nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jego "House of the Rising Sun" pobrzmiewa punkowo, choć punk rock pojawi się przecież dopiero dziesięć lat później.



Kto z początkujących gitarzystów nie uczył się akompaniamentu do "Domu wschodzącego słońca"? Do historii przeszła też solówka Alana Price'a na organach. Tak oto chłopcy z Newcastle-upon-Tyne rozsławili ludową balladę o ponurym losie tych, którzy nie słuchają mamy.

Czy przesłanie tej historii sprowadza się tylko do prostego morału - słuchaj rodziców i nie daj się zwieść obcym łajdakom? Jest to na pewno ważny element. Ballady mają jednak to do siebie, że zawierają w sobie element fatalistyczny, który podkreśla nieodwracalność pewnego procesu. Bohater/ka, obojętnie czy to chłopak czy dziewczyna, nie ma jak wrócić do domu, nie ma żadnej możliwości własnej poprawy moralnej i poprawy swojego losu. Skazana/y jest na powrót do Nowego Orleanu i straszny los, spędzając resztę życia albo w burdelu, albo w więzieniu, w zależności od wersji. Jest pogodzona/y z losem, a jedyne co może zrobić, to o tym opowiedzieć, względnie ostrzec młodsze rodzeństwo przed konsekwencjami błędu. Dla niej/go nie ma już ratunku ani nadziei. Jak to w ludowej balladzie właśnie! 

Ballady żyją własnym życiem, przechodzą z ust do ust, zmieniają swoje melodie, przekręcają tekst, co czasami prowadzi do diametralnej zmiany przesłania narracji. Tak to już z balladą jest. Może ktoś ją kiedyś napisał, a może tylko wymyślił i zaśpiewał, a ona poszła w świat i zaczęła się klonować, niczym fraktal. Ponieważ jednak po drodze następowały lekkie zniekształcenia, trudno w wykonaniu Animalsów doszukać się śladów wersji z 1630 roku. Po Ericu Burdonie jeszcze wielu muzyków wykonywało House of the Rising Sun, ale były to już tylko covery jego wersji tej ballady. W Polsce zaś dorobiono do jego melodii tekst o więźniu umierającym w więziennym szpitalu na zgniłym posłaniu. Całe szczęście, że ta wersja nigdy nie weszła do oficjalnego obiegu muzyki popularnej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz