poniedziałek, 12 stycznia 2009

Śmierć reżysera (7)

Dzisiaj był urozmaicony i nerwowy dzień. Padł mi rano komputer, ale teraz jest OK. Dlatego mogłem dopisać kolejny odcinek mojego opowiadania.

Śmierć reżysera (7)

Jeden z policjantów odpowiedzialnych za ochronę Gilberta Falcona, stawiał na stole dzbanek świeżo zaparzonej kawy. Razem z Markiem Rubenem i samym Falconem czekali na przyjazd porucznika Parsona. Ekipa zabezpieczająca teren i coroner przyjechali wcześniej. Fachowa wiedza tego ostatniego nie była potrzebna, żeby stwierdzić, że podobnie jak w przypadku Howarda Spearsa i Joshuy Blumsteina przyczyną zgonu był strzał w głowę z Glocka, kaliber 9 milimetrów z bliskiej odległości. Prawdopodobnie zabójca używał tłumika, ponieważ w żadnym przypadku sąsiedzi nie usłyszeli strzału.

– Widzisz, Gilbert – mówił Mark Ruben – teraz już nikt nie będzie cię o nic podejrzewał. Kiedy Cynthia została zastrzelona, siedziałeś na posterunku policji w Beverly Hills.
– Daj spokój, Mark! – żachnął się Falcon. – Nie wiem, w co się wplątała i w co oni wszyscy chcieli wplątać mnie, ale nie zasłużyła na taki koniec.

Ruben pociągnął łyk kawy.
– Nalać ci drinka? – spytał, chcąc zatuszować swoją gafę.
– Nie, dzięki! – odpowiedział Falcon. – Która to już godzina? Piąta rano? Muszę zadzwonić do studia, że przyjadę dziś później na plan. To, czego teraz potrzebuję, to ze trzy godziny snu.
– No i bardzo dobrze! – zgodził się Ruben. – Kładź się i śpij. Przypilnujemy, żeby ci nikt nie przeszkadzał, prawda chłopcy?
To pytanie było skierowane do obu policjantów, którzy bez entuzjazmu skinęli głowami. Im na razie nikt nie zaproponował nawet półgodzinnej drzemki.
– Skoro jednak jeszcze jesteśmy na nogach, to może trochę pogadamy?
Wszyscy czterej odwrócili głowy w kierunku drzwi do salonu, w których stał porucznik Bruce Parson.
– O, już jesteś Bruce – Ruben próbował się uśmiechnąć. – Jako prawnik Gilberta muszę stanowczo zaprotestować przeciwko nękaniu mojego klienta. Daj spokój, Bruce, chłopak musi się wyspać.
– Gratuluję silnych nerwów, Gilbert – Parson zwrócił się wprost do Falcona. – Kobieta, z którą łączył cię romans, siedzi z kulką w głowie przed twoim domem, a ty się wybierasz w objęcia Morfeusza, brawo! Nie ma to jak żelazne nerwy.
– Daruj sobie tę ironię, Bruce – wtrącił się Ruben. – Nie widzisz, że facet jest w szoku i jest totalnie wykończony?
– Nie ma się czego obawiać. Przecież wiesz, że dla mnie jest poza podejrzeniem, zwłaszcza po dzisiejszym. Problem w tym, Gilbert, że żeby cię chronić, musimy naprawdę wiedzieć wszystko, a ty nam wszystkiego nie mówisz.
– Mark, nalej mi jednak drinka – zdecydował nagle Falcon. – Dobra, co chcecie wiedzieć?

Bruce Parson usiadł na kanapie, na której zrobili mu miejsce dwaj policjanci.
– Kawy, poruczniku? – zapytał jeden z nich.
– Chętnie, nalejcie też Henry’emu. Też nie spał całą noc.

Posterunkowy Woo wziął filiżankę i przycupnął na parapecie okna.
– Pytajcie, tylko szybko, bo naprawdę muszę za trzy godziny być na planie – niecierpliwił się Falcon. – Nie wiem, czy sobie zdajecie sprawę, ale ja również pracuję i to ciężko. Niestety nie nazywam się Steven Spielberg i muszę wylać trochę potu, żeby zarobić parę centów. Kiedy przyjdzie ekipa, będę tam potrzebny.

Bruce Parson uniósł lekko kąciki ust, a Henry Woo bezbłędnie rozpoznał, że jego szef jest w wyśmienitym humorze. Nie pomylił się też oczekując jakiejś złośliwej odzywki z jego strony.
– Gilbert, to prawda, że praca w twojej branży to ciężki kawałek chleba, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ty.
Falcon nie zrobił wrażenia człowieka, który wyczuwałby jakąś ironię w słowach policjanta.
– Ale jeśli nadal pracujesz takimi sposobami, jak pięć lat temu, to zbytnio się chyba nie przemęczasz?
– Co masz na myśli, Parson? – warknął Falcon, do którego jednak dotarło, że stosunek porucznika nie jest wobec niego zbyt przyjazny.
– No, teraz jest trochę trudniej. Przecież nie da się nikogo wrobić w reżyserowanie, a potem samemu zgarnąć kasę za tę robotę.

Falcon zapalił papierosa, przy czym wyraźnie drżały mu ręce. Zupełnie nie wiedział, w jaki sposób porucznik przejrzał jego styl pracy. Dzisiaj wybierał się na plan, bo miał go tam odwiedzić jeden z najbogatszych sponsorów, ale zwykle kiedy tylko mógł, powierzał swoje obowiązki innym członkom ekipy. Najczęściej młodym aktorom, którzy przejawiali ambicje przywódcze. Nadchodzący dzień miał upłynąć na kręceniu niebezpiecznych scen walki – na fabrycznych rusztowaniach. Od reżyserii takich scen miał prawdziwego Chińczyka z Hongkongu. Tony Long był niczym młody Bruce Lee, niezwykle sprawny fizycznie, prawdziwy pasjonat kung fu, a przy tym niezmordowany w wymyślaniu fantastycznych scen mordobicia. Gilbert Falcon z każdym dniem coraz bardziej doceniał talenty Longa, choć, jak mawiał, nie mógł mu płacić nawet połowy tego, ile ten jest wart, bo jego umiejętności są nieocenione. Gdyby nie spotkanie ze sponsorem, który chciał chyba pokazać swojej wnuczce prawdziwy plan filmowy, Falcon w ogóle by się tam nie pojawił tego dnia.

– Kradzież scenariusza jest chyba łatwiejsza, co Gilbert? - spytał Parson.
– Mów wreszcie, o co ci chodzi, bo o szóstej rano po nieprzespanej nocy, naprawdę nie mam nastroju do zagadek.
– Gilbert, jeśli nie chcesz, nic mu nie mów – wtrącił Ruben.
– Gilbert chyba jednak nam coś powie, bo dobrze wie, że tylko my możemy ochronić jego dupę! – odpowiedział Parson. Falcon zerwał się na równe nogi i zaczął chodzić po pokoju.
– No dobra, zdarzyło mi się ukraść pomysł, ale nie cały scenariusz. Scenariusz napisałem sam... no razem z ...Cynthią.
– O którym scenariuszu mówisz? – spytał Parson.
– No o Losie przybysza. Przyznaję, wykorzystałem opowiadanie jakiegoś gościa. Razem z Cynthią w ciągu dwóch nocy przerobiliśmy je na scenariusz i już. No i co się stało? To aż taka zbrodnia?
– Kto był autorem tego opowiadania?
– Nie wiem. Kogo to obchodzi? Cynthia wiedziała, że chcę zadebiutować jako reżyser. Potrzebny był dobry scenariusz, a ja nie miałem kasy. Zagrali w nim sami moi znajomi, w tym Cynthia. Powinniście to pamiętać.
– Ja pamiętam – wtrącił posterunkowy Woo.
– Henry jest fanem twojej twórczości, Gilbert. Doceń to! – dodał Parson. – Ale nadal, cholera, nie mówisz wszystkiego, Gilbert! A Hollywoodzki ojciec chrzestny? Czy ty w ogóle samodzielnie umiesz sklecić dwa zdania na papierze? Osobiście mam co do tego duże wątpliwości.
– Nie, no w taki sposób nie będziemy rozmawiać! – wrzasnął Falcon. – Mark, powiedz im, że jeśli mnie o nic nie oskarżają, to nie mam obowiązku ich gościć.

Bruce Parson uderzył pięścią w stół.
– Jesteś, Gilbert, większym kretynem niż myślałem. Ja się bardzo chętnie stąd zabiorę i wezmę stąd chłopaków. A Marka poproś lepiej, żeby wyprosił tego gościa, który przyjdzie ci odstrzelić dupę!
Falcon przerwał swoją nerwową wędrówkę po pokoju. Zapalił kolejnego papierosa i usiadł na fotelu.
– No dobra! – powiedział cichym głosem. – Nie mam może zbyt wielu talentów, ale zawsze chciałem robić filmy. Kiedy byłem mały i w domu odwiedzali nas tacy ludzie jak Howard Spears, czy Josh Blumstein, chciałem być taki jak oni. Wtedy wydawali mi się tacy wspaniali, dowcipni, mądrzy i wyluzowani zarazem. Imponował mi Spears, który był mistrzem ciętej riposty. Imponował mi też Josh Blumstein, który mimo swojej urody tłustej ryby z wyłupiastymi oczami, potrafił wyrwać każdą panienkę i żył jak playboy. Nie wiedziałem wtedy, że nie są to żadni wielcy artyści, a drugorzędni chałturnicy, którymi zajmował się mój ojciec razem z setką innych aktorów i reżyserów. Mój ojciec też wydawał mi się Bogiem. Był wielkim agentem, biznesmenem skupiającym w swojej stajni mnóstwo ludzi filmu. Też długo później zrozumiałem, że agent, który odniósł sukces, to nie ten, który ma setkę aktorów pod sobą, ale ten który prowadzi dwóch-trzech, ale za to takich, którzy dla niego zarabiają miliony. Szczytem kariery w tym zawodzie jest wyhodowanie sobie kury znoszącej złote jaja, jednej gwiazdy, z której się żyje długo i dostatnio. Jako dziecko tego nie rozumiałem, ale za to chciałem być aktorem, scenarzystą i reżyserem naraz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz