środa, 21 stycznia 2009

Śmierć reżysera (zakończenie)

Moje opowiadanie, którego sensacyjność należy traktować z przymrużeniem oka, dobiega końca.
Kto się już domyślił, kto jest mordercą ludzi filmu, temu gratuluję. Natomiast, kto się domyślił jaki morderca miał motyw, temu/tej gratuluję po wielokroć, bo wielką się wykazał/a bystrością umysłu ;)

Śmierć reżysera (część 14. i ostatnia)

Siedząc na posterunku przy gorącej kawie porucznik Parson wyjaśniał posterunkowemu Woo:

– Kiedy myśmy latali za tworami naszej wyobraźni, Ramona po prostu sprawdziła w internecie całą bazę danych na temat ekipy Falcona. To świadczy o tym, że żmudna robota przed monitorem komputera przynosi większe efekty, niż genialne pomysły rodem z filmów kryminalnych. Jest jednak jedno ale, które ze światopoglądowego punktu widzenia nie daje mi spokoju. Jak wiesz, jestem człowiekiem twardo chodzącym po ziemi, natomiast nie wiem, jak sobie wytłumaczyć pewne działania intuicyjne. Mnie, i zresztą ciebie również, intuicja wyprowadziła na manowce. Ramony nie. Kiedy przeczytała krótki biogram Anthony’ego Longa, coś ją tknęło. To mnie wkurza, bo nie wiem, czym jest to coś, ale mniejsza o to. Zobaczyła kiedy Long przybył do Kalifornii i skąd. Faktycznie kiedy był nastolatkiem zaczął grać w Hongkongu w ichniej sieczce kung fu. Nie w tym jednak rzecz. Ramona postanowiła sprawdzić anglojęzyczne gazety z Hongkongu z roku 2006, kiedy Long przyjechał do Hollywood. Wyobraź sobie na co trafiła.

Henry Woo nie potrafił sobie tego jednak wyobrazić, o czym świadczył jego niezbyt inteligentny wyraz twarzy.

– Otóż dokładnie tydzień przed przylotem Tony’ego Longa do naszego pięknego miasta, zginęło tam trzech reżyserów filmowych. Co prawda nie zastrzelono ich, ale zabito gołymi rękami, każdego innym ciosem kung fu, ale Ramona zaczęła sobie to kojarzyć i dała mi znać.
– To dlaczego od razu mi pan nie powiedział, tam w toalecie w Il Cielo? – spytał Woo.
– Bo się zdenerwowałem, że straciłeś Falcona z oczu!
– No fajnie, ale nadal nie wiemy, dlaczego Tony to robił. Przecież to sympatyczny facet.
– Młody człowieku – westchnął Bruce Parson – świat jest pełen sympatycznych psychopatów i skurwieli, którzy nie łamią prawa. Nasza praca polega na tym, że musimy chronić tych ostatnich. To wszystko. A co do motywów Anthony’ego Longa, to mam nadzieję, że się o nich niedługo dowiemy od niego samego.

Pięć minut później siedzieli w gabinecie przesłuchań. Anthony Long nie był typem zatwardziałego kryminalisty. Od razu zaczął mówić, a mówił chętnie i dużo.

– Ja jestem dzieckiem kina. Urodziłem się w Koulunie na Bute Street. Moja matka sprzedawała bilety w Grand Century Movie Theatre, a ojciec był operatorem projektora. Człowieku, to nie jest jakieś tam kino, gdzie pokazują tylko naparzankę kung fu, choć oczywiście to też. Tam poznałem całą klasykę światowego kina. To tam zakochałem się w filmach amerykańskich. Bo co by nie mówić, amerykańskie są najlepsze. Wiadomo, kto jest dobry a kto zły i wiadomo, że dobro musi w końcu zwyciężyć. Po wyjściu z amerykańskiego filmu chce się żyć. Nie tylko żyć. Chce się iść do burmistrza i zaoferować mu swoje usługi, chce się zrobić coś dobrego, bo na amerykańskim filmie każda szlachetna walka się opłaca. W Hongkongu mało kto robił takie filmy. Tam każdy się bił z każdym i w ogóle nie wiadomo, kto jest dobry, a kto zły. Amerykańscy bohaterowie grali fair. Zawsze dawali przeciwnikowi szansę. Jeśli dwóch rewolwerowców się strzelało na ulicy, to był to uczciwy pojedynek jeden na jednego. To było piękne i szlachetne. W filmach z Hongkongu często dwóch młodych osiłków atakuje starca, który co prawda dzielnie się broni, ale w końcu ginie, dlatego, że się okazuje, że i tak był zły. Tam się nic nie trzyma kupy. Mimo to uwielbiałem te filmy za kunszt mistrzów sztuki walki. Tylko to sprawiało, że oglądałem wszystkie, nawet najgłupsze filmy kung fu. To był mój ryż codzienny, podczas gdy filmy amerykańskie to było zarazem mięso, tofu, warzywa, sos i słodki deser zarazem. Oglądając filmy amerykańskie czułem, że należę do lepszego świata. Owszem, nadal byłem chłopakiem z Koulun, ale równocześnie utożsamiałem się z Johnem Waynem, Clintem Eastwoodem albo Stevem McQueenem. Sylvestra Stallone ubóstwiałem. Naszego obecnego gubernatora również. Zresztą głosowałem na niego! Człowieku, to był świat, gdzie chciałem żyć i pracować. To był świat, za który gotów byłem zginąć.
Bruce Parson przysłuchiwał się z poważną miną. Znikł z jego twarzy nawet ten typowy grymas znudzenia i zniechęcenia. Po prostu słuchał.
– Kiedy zacząłem dorastać jeździłem do wielkich studiów filmowych Hongkongu oraz zapisałem się do mistrza Wong Shun Leunga na zajęcia z Wing Chun. Całe dnie poświęcałem treningowi i podglądaniu pracy w filmie. Kiedy miałem 16 lat zdałem sobie sprawę, że styl mistrza Wonga, w którym zaczynał swoją karierę mistrza walki Bruce Lee, nie nadaje się do filmu, bo jest zupełnie nie widowiskowy. Zacząłem więc chodzić do innych mistrzów, żeby się uczyć Hung Gar i Choy Lee Fut. Załapałem się w końcu do studia braci Chow. Pracowałem jako goniec i sprzątacz. Dzięki temu mogłem opłacić lekcje kung fu. Dużo trenowałem sam. W końcu zacząłem grać w filmach jako statysta, najczęściej w zbiorowych naparzankach. Marzyłem o czymś większym i to wcale nie jako zwykły aktor kung fu od braci Chow. Zawsze chciałem brać udział w wielkiej sztuce. A wielka sztuka to było Hollywood.

Parson nadal beznamiętnie przysłuchiwał się historii Anthony’ego Longa. Trochę mu przypominała opowieści o dzieciństwie Bruce’a Lee, na cześć którego rodzice nadali mu imię, albo Jackie Chana. Młody chłopak z Hongkongu, wychowany na ulicy i przez mistrzów walki, w końcu spełnia swój wielki amerykański sen.

– Ale w całej mojej drodze, która była przecież bardzo amerykańska – ciągnął Long – od samego początku była ciemna strona. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, do czego mnie takie myślenie zaprowadzi, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju.

Na twarzy Parsona pojawił się grymas, który można było uznać za błysk zainteresowania.
Long mówił dalej.

– Wiesz, co w świecie filmów jest największą zbrodnią? Wkurzało mnie to jako nastolatka i wkurza teraz.

Parson uniósł brwi zachęcająco.

– Najgorsze, co można zrobić dobremu filmowi, to dokręcić do niego sequel. Istnieją może trzy-cztery dobre sequele. Reszta to tragiczne gówno! Kto je robi? Prawie nigdy autorzy oryginału, tylko różnego rodzaju partacze, którzy do filmu dostali się chyba dzięki mamusiom romansującym z wpływowymi ludźmi. Kiedy sobie o nich pomyślę, to nawet w tym momencie szlag mnie trafia. Wyobraź sobie. Jest dobry film. Kończy się dobrze. Po dwugodzinnej morderczej walce z łajdakami, szlachetny bohater zwycięża. Film się kończy, widz wychodzi z kina zadowolony i moralnie podbudowany. Za rok lub dwa jakieś zasrane studio kupuje prawo do wykorzystania tytułu, zatrudnia zupełnie innych aktorów, przeważnie totalne beztalencia, scenarzysta-debil pisze skrypt, a reżyser-idiota kręci to gówno. Potem trafia to na dwa tygodnie do kin. Ludzie zwabieni tytułem idą, bo chcą poznać dalsze losy bohatera, ale przecież nie może tam grać ten sam bohater, bo żadna szanująca się gwiazda z pierwszej ligi w czymś takim by nie zagrała. Co gorsza, scenarzysta wiedząc o tym, w pierwszej scenie uśmierca głównego bohatera, a pierwszoplanową postacią staje się jego brat, albo przyjaciel, jakiś aktor znikąd.

Anthony Long zdawał się nakręcać własnymi słowami. Mówił coraz szybciej i coraz głośniej.

– Kto tym gnojom dał prawo zabić mojego bohatera? Co im się, kurwa, wydaje? Że jak wyszedłem z kina po oryginalnej wersji szczęśliwy, że zwyciężyło dobro, że warto walczyć ze złem, bo cel jest tego wart, to teraz się okazuje, że byłem idiotą, że cała moja wiara w zwycięskie dobro była gówno warta? Na początku sequelu pokazują, że mój bohater zaraz po finałowej walce zginął od zdradzieckiego strzału. Kurwa! Kto dał im do tego prawo? Za te parę dolców, które zapłacili twórcom oryginału, niszczą moje marzenia, moją wiarę w dobro?

Kiedy mówił, a właściwie krzyczał te słowa, z impetem uderzył w biurko Parsona prawą ręką. Porucznik nie zdążył zauważyć, czy zrobił to otwartą dłonią, jej kantem, czy też pięścią. Bez trudu natomiast dostrzegł, że blat, na którym od dwudziestu lat wystukiwał na klawiaturze swojego komputera raporty, obecnie leżał w dwóch częściach na podłodze, a na nim bezładna sterta papieru obok również przepołowionej klawiatury i pękniętego monitora.
Mimo wszystko ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy, która znowu przybrała typowy dla niego wyraz znudzenia i zniechęcenia.

– Anthony, te gnojki nie miały prawa zabierać ci twoich marzeń, ale ty nie miałeś prawa zabierać im życia. Może wychowując się od dziecka w kinie przestałeś rozróżniać prawdziwe życie od celuloidowego. Amerykańskie historie, jak mówisz, kończą się dobrze. Twoja niestety nie. Z drugiej strony oglądałeś przecież niejeden film, gdzie ludzie w więzieniu przechodzą metamorfozę i stają się dobrymi ludźmi.
– Przecież pan wie, że za wielokrotne morderstwo grozi mi zastrzyk. Dobrego imienia nikt mi nie zwróci. Nigdy nie zostanę pozytywnym bohaterem.
– Wiem – kiwnął głową Parson. – Wygląda na to że ocaliliśmy dupę nie tylko Gilbertowi Falconowi.

Te ostatnie słowa były skierowane do posterunkowego Woo, który jako fanatyk kina akcji doskonale zdawał sobie sprawę, że ocalili życie również Alberta Pyuna i jego całej ekipy.

* * *

Anthony Long został skazany na karę śmierci przez wstrzyknięcie trucizny do organizmu. Gubernator stanu Kalifornia, Arnold Schwarzenegger, skorzystał z przysługującego mu prawa łaski, co pozwoliło zmienić wyrok na wielokrotne dożywocie. Za sprawą zorganizowanej akcji składania petycji ze strony miłośników dobrego kina z całego świata, ostatecznie Longowi skrócono karę do 50 lat. Obecnie przebywa w więzieniu stanowym Pleasant Valley, gdzie oczekuje na zwolnienie warunkowe. Podobno ma na nie wielkie szanse, ponieważ wpływowe osoby amerykańskiego establishmentu nieustannie o to zabiegają, doceniając jego niespotykany patriotyzm i przywiązanie do amerykańskich wartości. Nie jest jednak pewne, czy Long dobrowolnie opuści więzienie. W wywiadach dla prasy mówi, że jest mu tam dobrze i że wreszcie robi coś, co ma sens – bierze udział w resocjalizacji amerykańskich kryminalistów ucząc ich chińskich sztuk walki.

Bruce Parson otrzymał zegarek i list pochwalny od burmistrza Los Angeles i przeszedł na zasłużoną emeryturę. Obecnie najczęściej grywa w golfa ze swoim starym przyjacielem Markiem Rubenem i dyskutuje z nim zagadnienia historii Stanów Zjednoczonych. Jego stanowisko na posterunku policji w Beverly Hills objął porucznik Henry Woo, który pracuje w nim do tej pory.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz