sobota, 17 stycznia 2009

Śmierć reżysera (11)

A z gazem będzie tak, że będziemy kupować ten ruski, ale od Niemców za większe pieniądze. Obym był złym prorokiem!
Tymczasem kolejny odcinek opowiadania:

Śmierć reżysera (11)

Kiedy porucznik Parson jadł wraz z inspektorem Rousseau doskonałe polskie pierogi z kapustą w Cafe Polonez przy Roncesvalles 195, posterunkowy Woo od godziny znajdował się na planie filmowym.
Falconowi nie wystarczyły 3 godziny. Kiedy zasnął tuż po odjeździe Parsona, obudził się dopiero o pierwszej po południu. Woo skorzystał z okazji, że jeden z policjantów przydzielonych do ochrony reżysera się obudził i też uciął sobie drzemkę. O pół do drugiej wraz z Falconem pojechał do studia, gdzie na tego ostatniego czekał już jakiś czerstwy siedemdziesięciolatek w białym kapeluszu i cygarem w ustach. Po obecności przy nim dziewczynki, na oko dwunastoletniej, Gilbert Falcon poznał, że to musi być Robert Bowler, właściciel pól naftowych w Teksasie, który na stare lata zwariował na punkcie filmu. Tak naprawdę był zwariowany na punkcie swojej jedynej wnuczki i spadkobierczyni, małej Nathalie, która właśnie przechodziła etap marzeń o zostaniu gwiazdą filmową.
– Gilbert – powiedział Teksańczyk po powitalnych formalnościach. – Musisz wiedzieć, że dla tego dzieciaka zrobię wszystko. Powiedziała „Dziadku, ty wszystko możesz, zrób dla mnie film w Hollywood.” Jesteś jeszcze młody, Gilbert, to masz prawo jeszcze tego nie rozumieć, ale jak się ma siedemdziesiąt lat i taka dama mówi do ciebie „dziadku, ty wszystko możesz”, to czujesz, że twoje życie nie poszło na marne. Ja, widzisz, całe życie harowałem. Zaniedbywałem żonę i córkę, ale teraz stać mnie na to, żeby dać tej małej wszystko, czego sobie życzy.
– Na pewno będzie pan zadowolony, panie Bowler – odpowiedział Falcon.
– Robert, mów mi Robert, synu. Mówię ci, najważniejsze, żeby ta zarozumiała smarkula była zadowolona – ostatnie słowa były wypowiedziane z taką czułością, że nikt nie miał wątpliwości, że ta „zarozumiała smarkula” była jego całym światem.
– Przepraszam bardzo, panie... to znaczy Robert, tylko wydam odpowiednie dyspozycje i jestem cały wasz.
Gilbert Falcon odwrócił się do Henry’ego Woo i lekko kiwnął głową.
– Chodź, przedstawię cię komuś.
Posterunkowy Woo, który do tej pory uważnie przyglądał się ludziom robiącym wrażenie niezwykle zajętych, nie zauważył błysku złośliwości w oku Falcona. Reżyser miał już dosyć policjantów w swoim otoczeniu. Był tchórzem i z pewnością bał się o swoje życie. Wydawało mu się jednak, że w towarzystwie starego Teksańczyka, który (był o tym przekonany) nie rozstaje się z bronią, nic mu nie grozi.

Weszli do hali z dekoracją imitującą wnętrze jakiegoś magazynu. Nie była to droga scenografia, ponieważ poustawianie tekturowych pudeł, ani same pudła nie kosztowały drogo.
– Tak jest! – krzyczał mężczyzna mniej więcej w wieku posterunkowego Woo, a w dodatku nieco do niego podobny. – Teraz złap go za nadgarstek i wsadź mu kopa pod pachę. Bardzo dobrze.

Dwóch czarnych mężczyzn w dresowych spodniach i podkoszulkach posłusznie wykonywało polecenia instruktora o azjatyckim typie urody.
– Henry, pozwól, że ci przedstawię Anthony’ego Longa, naszego specjalistę od wschodnich sztuk walki. Tony jest z Hongkongu – powiedział Falcon. Mężczyźni wymienili formalne zwroty grzecznościowe.
– Skąd jesteś? – spytał instruktor walki. – Czekaj, nie mów nic. Ciekawe, czy zgadnę.
Nagle przeszedł na dialekt kantoński.
– Przepraszam, ale nie rozumiem cię – przerwał mu Woo.
– Czekaj, czekaj! Wiedziałem, że jesteś z północy! Shandong? Nie, czekaj! Henan! Zgadłem?
Niestety ja mówię tylko po kantońsku i angielsku.
– A ja niestety tylko po angielsku – odpowiedział Woo.
– Jak to, to nie jesteś tym mistrzem długiej pięści, który miał dołączyć do naszego zespołu?
Woo musiał podjąć szybką decyzję czy podać się za jakiegoś chińskiego mistrza kung fu, który zaczynał swoją wielką karierę w Hollywood, czy też powiedzieć prawdę omijając tylko fakt, że jest policjantem. Pierwsza opcja odpadała, ponieważ łatwo wyszłoby na jaw, że nie mówi ani po kantońsku, ani po mandaryńsku, a przy tym styl długiej pięści Shaolin znał tylko z filmów.
– On ma dołączyć do naszego zespołu! – wtrącił Falcon ze szczególnym naciskiem na „ma dołączyć” – ale nie jest tym Chińczykiem.
– No właśnie. Jestem Amerykaninem. Czwartym pokoleniem urodzonym i wychowanym w Los Angeles.
– No tak! Ameryka! Przecież ten kraj przyciągał nas już od dawna – ze śmiechem przyznał Anthony Long.
– Dobrze, chłopcy – powiedział Falcon. – Zostawię was na moment samych. Już idę, Robert.
Ostatnie słowa były skierowane do teksańskiego milionera, który wraz ze swoją wnuczką pojawił się w drzwiach studia.
Woo musiał po raz kolejny podjąć szybką decyzję. Uspokoił swoje sumienie myślą, że przecież na oczach tylu ludzi nikt Falcona nie zastrzeli.
– Dobra, chodź tu – powiedział Anthony Long. – Pokaż co potrafisz.
Woo zawahał się.
– No chodź, chodź. Chcesz tę robotę, czy nie?
Policjant podszedł do Longa.
– Uderz mnie – zażądał reżyser scen walki. Posterunkowego Woo trochę to rozśmieszyło. Przypomniały mu się bowiem wszystkie filmy kung fu Jackie Chana i te starsze z Brucem Lee.
– Ile razy? – zapytał.
– Co? – Chińczyk robił wrażenie zdezorientowanego. Zwykle na taką komendę, kandydaci na następców Stevena Seagala, podchodzili i próbowali zadać jakiś niemrawy cios, który Long bez trudu parował, po czym przechodził do szybkiego kontrataku, który rozkładał wschodzącą gwiazdę kung fu na łopatki.
– No ile razy mam cię uderzyć? – wyjaśnił Henry Woo.
– Ha! Spróbuj choć raz!
– Ale mam spróbować tylko raz, czy przynajmniej raz?
– Spróbuj przynajmniej raz!
Henry Woo nie przybrał ani postawy bokserskiej, ani typowej dla judoki. Jednym ledwo zauważalnym skokiem skrócił dystans do Longa. Jego ręce, które do tej pory swobodnie spoczywały w kieszeniach, nagle zadały trzy krótkie ciosy, po czym lewa chwyciła instruktora za prawy nadgarstek, prawa zaś objęła go w pasie. Obracając się w lewo, Woo naciągnął Longa na plecy, po czym rzucił na podłogę.
Chińczyk natychmiast przerzucił nogi ponad swoją głowę, po czym wybił się z pleców, by po chwili powstać efektownie skacząc na stopy i od razu stając w pozycji zaczepno-obronnej. Uśmiechał się, ukazując dwa rzędy zadbanych białych zębów.
– Judo, co? A przedtem jakieś ciosy z aikido, albo może z tai-chi?
– Ale skuteczne, co? – spytał rozbawiony policjant.
– Niewątpliwie skuteczne, ale zupełnie nie filmowe – odpowiedział reżyser scen walki. – Od razu widać, że świetnie umiesz się bić. Na ulicy pewnie doskonale sobie radzisz, albo radziłeś, kiedy byłeś nastolatkiem. Gdybyśmy jednak w filmach pokazywali realną walkę, nikt by ich nie chciał oglądać. To dlatego liczyłem, że Gilbert przyprowadzi gościa od długiej pięści. Wiesz, tam w Shaolin w prowincji Henan uczą długich kopnięć, skoków, ciosów na daleki dystans. Rozumiesz? Ja dobrze wiem, że w walce liczy się skrócenie dystansu i uniemożliwienie ruchów przeciwnikowi, ale na ekranie to fatalnie wygląda.
– No dobra, to w takim razie, pokaż co mam robić, mistrzu – powiedział Woo ironicznie, ale przyjaźnie zarazem.
– Tony – powiedział Chińczyk. – Mów mi po prostu Tony.
Woo mimowolnie poczuł sympatię do człowieka, którego niedawno posłał na deski studia. Widać było, że żyje tym, co robi, że chińskie filmowe kung fu jest dla niego taką samą pasją, jak dla niego praca policjanta.
– Pokażę ci kilka filmowych sztuczek – powiedział Long.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz