poniedziałek, 19 stycznia 2009

Śmierć reżysera (12)

Do końca zostały już tylko dwa odcinki, które postaram się umieścić jutro i pojutrze.

Śmierć reżysera (12)

Henry Woo spędził prawie całe popołudnie w towarzystwie Anthony’ego Longa, który przeprowadził z nim intensywne szkolenie w zakresie filmowej sztuki walki, która od realnej, znanej mu z treningów policyjnych, różniła się niczym potrawa z drogiej restauracji – maleńka piramidka jedzenia na olbrzymim talerzu z mnóstwem ozdóbek – od solidnej miski ryżu z kawałkami mięsa. Policjant znosił to jednak cierpliwie, ponieważ był równocześnie wielkim fanem kina. W międzyczasie stoczył nawet walkę z dwoma czarnoskórymi oprychami, która została sfilmowana. Już po wszystkim dotarło do Woo, że nie będzie miał łatwego życia na posterunku, jeśli te sceny obejrzą kiedyś jego koledzy.

– Koniec pracy, moi drodzy!– oznajmił donośnym głosem Gilbert Falcon, o którym Henry Woo prawie zapomniał. – Pan Robert Bowler zaprasza wszystkich na kolację!
– Szanowni państwo! – obwieścił teksański bogacz, który również pojawił się w studiu, gdzie Anthony Long reżyserował sceny walki. – Dzisiaj jest wielkie święto tej oto młodej damy, która postanowiła zaprosić całą ekipę na jej urodziny do Il Cielo. Sama znalazła tę knajpę w internecie i uparła się, że jej przyjęcie odbędzie się właśnie tam w towarzystwie gwiazd Hollywood.

Członkowie ekipy zaśmiali się. Większość przyjęła zaproszenie z aprobatą. Do statusu gwiazd było im wszystkim daleko, ale sponsorowana kolacja w „najbardziej romantycznej restauracji w mieście” mogła być dobrą rozrywką.
– No chodź! Podjedziemy moim samochodem – zaproponował posterunkowemu Woo Anthony Long.
– Sam nie wiem – wahał się policjant. – Jestem tu nowy.
– No coś ty? Nie bądź głupi. Niby z ciebie prawdziwy Amerykanin a zastanawia się, czy skorzystać z darmowej wyżerki. Chodź, wypijemy parę drinków, pogadamy.
Henry Woo nie bardzo wiedział, jak się zachować wśród ludzi filmu, ale w końcu wolno mu było. Przecież zarówno naprawdę, jak i w swojej roli był tam nowicjuszem. Poza tym konieczność ochraniania Gilberta Falcona zmuszała go stałej obecności w pobliżu. Ponieważ od dłuższego czasu nie widział dwóch pozostałych policjantów przydzielonych do tego samego zadania, doszedł do wniosku, że prawdopodobnie ich odwołano.
Jadąc w kierunku Burton Way, Anthony Long był bardzo rozmowny.
– Wiesz, moim marzeniem była kariera taka, jak Bruce’a Lee, albo Jackie Chana. Kung fu i film to całe moje życie.

Woo potakiwał w milczeniu.

– Zawsze chciałem pracować w filmie, jeszcze zanim skończyłem 10 lat. Ale wiesz co? To musiało być Hollywood. Hongkong to potęga jeśli chodzi o produkcję filmów kung fu, ale to w większości badziewie. Od dziecka uważałem, że najlepsze filmy robią Amerykanie. Zresztą teraz wszystko się w Hongkongu zmieniło. Niby komuniści niczego nie ruszyli, ale wszędzie się czuje, że za każdą działalnością kryją się interesy Pekinu.
– Z tego, co mi wiadomo, pod Anglikami też waszym miastem rządziły triady.
– No tak, ale widzisz, triady to stara chińska tradycja. Ja oczywiście wiem, że dzisiaj to gangsterzy, ale przynajmniej wywodzili się z dawnych bojowników o niezależność Chin. A ci obecni władcy, to bogacze, którzy sprzedali się komuchom za pozwolenie na dalsze bogacenie się. Rzygać się chce, mówię ci.
– Taa – odpowiedział Woo, który nie chciał wyjść na gbura.
– A tu, rozumiesz, prawdziwa Ameryka! I to jakie cholerne miałem szczęście, że trafiłem od razu do Hollywood, do miejsca, gdzie realizuje się amerykański sen!
– No tak. Wspaniale – Woo nie podzielał bezkrytycznego entuzjazmu Chińczyka wobec swojego miasta, które znał z jego najciemniejszej strony, ale nie zrobił nic, by go zgasić.

Mimo gadulstwa Tony’ego, jak kazał do siebie mówić Long, Henry Woo bardzo polubił jego towarzystwo. W restauracji musiał jednak wykazać się inicjatywą w wyborze miejsca do siedzenia, ponieważ nie chciał spuścić z oczu Falcona.

– Lubię włoską kuchnię – zwierzył się Long przy przystawce w postaci pomidorów faszerowanych krewetkami. – Wiesz, nie to, żebym nie lubił chińskiej. Wręcz przeciwnie, uważam, że chińskie jedzenie jest najlepsze na świecie, ale włoskie jest również wspaniałe. Tylko Ameryka daje takie możliwości. Jak chcesz, to możesz codziennie chodzić do innej restauracji i kosztować potraw z różnych stron świata. W Hongkongu też są włoskie knajpy, ale przy tych w Los Angeles nie mają szans.
– Czy w Hongkongu też pracowałeś przy filmach? – spytał Woo, chcąc skierować rozmowę na tematy, które bardziej go interesowały.
– O, tak. Można powiedzieć, że od dziecka jestem w tej branży.
– W czym cię można zobaczyć?

Anthony Long zaśmiał się serdecznie.

– No wiesz, Jackiem Chanem to ja nie jestem, ale może jeszcze jest jakaś szansa przede mną. Większość tamtejszych produkcji nigdy nie trafiła na rynek amerykański, więc nie sądzę, żebyś je znał. Zagrałem np. herszta bandziorów w Cesarskiej drodze. Jestem jednak przekonany, że nic ci to nie mówi.
Cesarska droga? Oczywiście, że mi mówi – odpowiedział z równie szczerym śmiechem posterunkowy Woo. – Człowieku, mój dziadek sprowadza wszystkie nowości z Hongkongu, Tajwanu i z komunistycznych Chin. W całym jego domu nie ma już miejsca, bo wszystko jest zawalone płytami DVD. Dobrze, że dał się przekonać, żeby stare kasety video zgrać na DVD, bo przecież kasety zajmowały jeszcze więcej miejsca.
– I co? Wyrzucił te kasety?
– A skąd! Trzyma je w garażu!
Rozmowa przebiegała w coraz bardziej swobodnej atmosferze.
– Potem chyba nakręciliście Cesarską drogę II i III. Też były niezłe, choć to już nie było to.
Woo zauważył, że Anthony Long nagle zesztywniał. Uśmiech znikł z jego twarzy, która przybrała kamienny wyraz.
– Co się stało? – spytał policjant.
– Nie mówmy o tym.
– Dlaczego? – zdziwił się Woo. – Przecież w „dwójce” i „trójce” też grałeś. Teraz sobie przypominam twoją twarz.
– Nie lubię o tym mówić. Gra w Cesarskiej drodze II to był błąd. Wstydzę się tego po prostu.
– Ale dlaczego? Przecież byłeś bardzo przekonujący jako krwawy bandzior. Poza tym pokazałeś niezłe kung fu.
Long robił wrażenie rozdrażnionego, czego Woo w żaden sposób nie mógł zrozumieć.
– Tony, halo! Mówi się! Co cię ugryzło?
– A nie zastanawiało cię, skąd się niby wziąłem w drugiej i trzeciej części?
– Nie rozumiem – zdziwienie Woo było zupełnie szczere.
– No przecież na koniec pierwszej i oryginalnej części filmu zostaję zabity przez głównego bohatera, dzielnego Chena z cesarskiej gwardii.
– Tak, ale na początku „dwójki” okazuje się, że wyleczył cię taoistyczny mnich, który w dodatku nauczył cię sztuk walki Wudang.
– No właśnie.
– Co no właśnie?
– Przecież to kompletne pierdoły! Film się skończył śmiercią drania i tak powinno zostać. Po co było wskrzeszać bydlaka?

Ten sposób rozumowania u człowieka, który żył z filmu, zupełnie zaskoczył posterunkowego Woo.
– Wiesz, ja między innymi dlatego chciałem się za wszelką cenę wyrwać z Hongkongu, żeby już więcej nie brać udziału w takich głupotach. Ciągnęło mnie do prawdziwego kina, gdzie na końcu dobro zwycięża i już!
– No wiesz – zawahał się Woo. – Przyznam, że twój sposób myślenia mnie zaskoczył.
– Bo ty chyba jesteś taki jak ci wszyscy, którzy zrobią wszystko, sprzedadzą nawet własną matkę, żeby tylko zagrać w filmie. Obojętnie, czy w superprodukcji, czy w jakimś chłamie.
Woo zaklął w duchu. Oto facet, który robi sceny walki rodem z Hongkongu w filmach niejakiego Gilberta Falcona, największego tandeciarza Hollywood, robi mu wykład na temat etyki zawodowej. Co za facet!
– Myślę, że trochę przesadzasz – odpowiedział spokojnie.
– Dobra, nie mówmy o tym. Zobacz niosą włoską cielęcinę. Palce lizać! – Tony Long wydawał się odzyskiwać uprzednią pogodę ducha i entuzjazm.
Przez moment jedli w milczeniu, ale nagle instruktor sztuk walki wstał od stołu.
– Przepraszam, ale muszę zatelefonować do mojej dziewczyny. Zapomniałem jej powiedzieć, że nie będzie mnie na kolacji w domu.

Woo pokiwał głową okazując zrozumienie. Nie odezwał się natomiast, ponieważ właśnie przeżuwał kawałek delikatnego mięsa doskonale przyprawionego rozmarynem.

Nagle zorientował się, że przy Robercie Bowlerze, który właśnie nakładał na talerz małej Nathalie jakąś włoską sałatkę, nie ma Gilberta Falcona. Mimo tłumu ludzi nie było to miejsce bezpieczne. W powszechnym zgiełku zabawy ktoś mógł oddać strzał z pistoletu z tłumikiem, a dźwięk ten mógłby zostać odebrany jako wystrzał korka od szampana.

Woo wstał i przecisnął się do stolika, przy którym siedział Bowler.
– Przepraszam bardzo, nie wie pan, gdzie jest pan Falcon? – spytał.
– Gilbert? – upewnił się stary Teksańczyk. – Myślę, że poszedł do łazienki. A może jednak troszkę włoskiej cielęciny?
To pytanie było skierowane do wnuczki, która prawdopodobnie przeżywała pierwszą falę fascynacji wegetarianizmem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz